„Those who ride in foul weather – be it cold, wet, or inordinately hot – are members of a special club of riders who, on the morning of a big ride, pull back the curtain to check the weather and, upon seeing rain falling from the skies, allow a wry smile to spread across their face.”
[pullquote]Niedziela była pięknym dniem: znowu przypomniało mi się, że wybraliśmy najlepsze hobby.[/pullquote]Jesień nadchodzi. Jeśli zastanawialiście się kiedyś jak się czują ubrania wstawione na program długi z wirowaniem do pralki z zepsutym termostatem, a następnie rozwieszone na wietrze, to mogę Wam opowiedzieć. Gdyby 6. września 2015r. w Gdyni organizowany był marsz przeciwko imigrantom, prawdopodobnie nikt z nas nie wróciłby bezpiecznie do domu. Bo wyobraźcie sobie taką sytuację: port, przy porcie kilkaset osób porozsadzanych we wszystkich możliwych miejscach. Każdy w innym kolorze: od sinego, przez purpurowy i czerwony, aż po śnieżnobiały. Każdy z nich trzęsie się jakby spędził miesiąc na morzu – tak też wyglądają. Ci szybsi są już na etapie wykręcania skarpetek i wylewania wody z butów, pozostali próbują jeszcze zjeść makaron albo wypić ciepłą herbatę. Nie jest to proste, niektórym ręce trzęsą się na tyle, że makaron ląduje wszędzie, tylko nie na widelcu. Każde podniesienie dłoni do góry wygląda jakby pozdrawiali machaniem okoliczny tłum.
Zaczęło się jak zwykle. Prognoza na guglach mówi o 100% deszczu rozpoczynającym się mniej-więcej o godzinie naszego startu. Nie pamiętam kiedy ostatnio padało, przez ostatni miesiąc średnia temperatura to chyba z 25 stopni. Za oknem słońce, więc lekko zaskoczeni, poranek spędziliśmy na rozprawianiu jak się ubrać. Czy nogawki, czy rękawki, czy kamizelka, koszulka termiczna, czapajka, bluza, ochraniacze itd. Zgodnie ze strategią „pójdzie ogień, będzie ciepło” ruszyliśmy na krótko+rękawki. Na początku trochę zamieszania, bo w sumie nikt nie wie w którą stronę ruszamy i gdzie w zasadzie jest start. Przy takiej ilości uczestników to dość istotna kwestia, bo bywa tak, że zanim 47. rząd kolarzy ruszy z miejsca, to czołówka już się dzieli pucharkami. Szczególnie, że tym razem prognoza się sprawdziła, dzięki czemu białe pasy na asfaltach zamieniły się w lodowisko. Ustawiamy się jako jedni z pierwszych w sektorze B. Pierwszy sukces.
– Dobrze jeździsz?
– Nie, ale szybko.
Wystarczyła minuta, aby pojawiły się pierwsze dwie osoby sprawdzające odporność spodenek na asfalt – normalka w tak dużych imprezach. Pomyślałem o tych 300 walecznych za mną. Część z nich skończy dzisiaj leżąc, pozostali będą stali przyblokowani, klnąc na widok odjeżdżających im tłumów. Ludzie w większości nie potrafią jeździć rowerem. Ja też nie potrafię, ale jestem tego świadomy. Wiem, że wchodząc w zakręt wolniej niż czołówka, muszę wyjść z niego szybciej niż oni, żeby nie zostać z tyłu. Czasem jedna taka luka niweluje cały plan. Niektórzy o tym niestety zapominają. Strategia była więc tylko jedna: byle do przodu. Statystyka nie kłamie: im bardziej z przodu jesteś, tym mniej osób przed Tobą się zatrzyma. Tego dnia jednak, w zakręty wchodziliśmy wszyscy wolno.
„One day it started raining, and it didn’t quit for four months. We been through every kind of rain there is. Little bitty stingin’ rain… and big ol’ fat rain. Rain that flew in sideways. And sometimes rain even seemed to come straight up from underneath. Shoot, it even rained at night…”
Deszcz nas nie zaskoczył – temperatura tak. Nie wiem czemu nie spojrzeliśmy na nią w prognozie. Na starcie, w tłumie, było 18°C, na mecie 9°C, a minimalna zanotowana to 7°C. Podobnie z resztą zaskoczył nas przebieg wyścigu. Przygotowany byłem na śmierć już na pierwszych podjazdach wyprowadzających z miasta. W zeszłym roku myślałem na nich, że zejdę z roweru, spuszczę sobie powietrze i poczekam na trupiarkę. Czas jednak leciał, a tempo nie rosło. 10 minut, 20, 30… czasem jakiś rant, czasem trochę zaciągnęło, ale generalnie był luz. Śniadanie leżało ciągle w brzuchu, na swoim miejscu, tłumu w grupie nie ubywało, od czasu do czasu ktoś zostawał w rowie, czasem na słupsku drogowym, czasem na wysepce. Ta grupa była za duża do jazdy w ciężkich warunkach. Było pewne, że dla niektórych skończy się to źle. Wziąłem złe koła na te warunki. Moje hamulce nie hamują w takich warunkach – one spowalniają, a i to z lekkim opóźnieniem. Gdy widzisz jak człowiekowi przed Tobą ucieka koło, możesz już tylko trzymać kciuki żeby poturlał się w inną stronę, ewentualnie z góry krzyknąć, że przepraszasz za przejechanie mu po głowie.
Atmosfera robiła się ciężka. Przyznam szczerze, że czasem żałuję jazdy bez pompki lub chociaż mojego nieodłącznego selfie-sticka. Naprawdę, jest zestaw standardowych okrzyków za które powinno się dostać pompkę w szprychy. Albo w oko, albo inne miejsce które działa podobnie jak pompka. Jedziesz w drugim rzędzie, pracujecie żeby tempo nie spadło poniżej poziomu wstydu i co kilka minut słyszysz kolesia, który wegetuje gdzieś w środku zbierając siły na ostatnią prostą i pogania „chłopaki, no k*, jechać tam!„. Ewentualnie gościa, który jadąc w 20. rzędzie, pod stromy podjazd na którym koło boksuje w miejscu, krzyczy żeby nie hamować i że „nikt tu k* nie potrafi jechać, no ja p*, tak sie nie da, co to jest„.
Chociaż faktycznie, było kilka zupełnie niepotrzebnych kraks. Na trasie widoczność dość słaba, a dziury, barierki, wysepki i niespodzianki wyskakiwały znienacka (tu drobna prośba do organizatorów – dziury były dobrze oznaczone farbą, ale to tylko połowiczne rozwiązanie. Wspaniale, gdy z metr lub dwa przed taka obrysowana dziurą jest wykrzyknik – nie każdy potrafi podskakiwać w peletonie). Na jednej z dziur dobijam obręczą na tyle mocno, że kierownica przekręca mi się w dół, a moja pozycja staje się bardziej oreo, ale jade dalej. Nowe szytki, 25mm <3
Gdzieś po drodze oderwała się kilkuosobowa ucieczka, przespałem sprawę. Tempo było niskie, przesunąłem się na przód i pomyślałem, że a nuż to ten moment. To mój dzień, będę bohaterem w swoim domu bez odwiedzin w Leroy Merlin. Bez zdziwienia: żaden z odjazdów mi się nie udał. Parę skoków w kilka osób, jeden większy na jakies 5km we dwóch, nic nie pojechało. Była jeszcze jedna ucieczka, chyba ostatnia udana (lub jak przeczytałem potem w necie „prawie udana”) – długo zapamiętam jakimi słowami ją pożegnałem: „Ej Piotrek, to nie ma sensu, ja już więcej z Wami nie próbuję”. Z każdym kolejnym kilometrem, na którym chłopaki nie pojawiali się na horyzoncie przed nami czułem jak rośnie mi jelenie poroże. Zobaczyliśmy się dopiero na mecie.
Z czasem ludzi zaczęło ubywać, ktoś gdzieś leżał, ktoś puścił koło na wiatrach. Został stały skład ~40 osób. Jechaliśmy wolno, na tyle wolno, że można było porozmawiać, potem przeskoczyć znowu na czołowe miejsca i znowu rozmawiać. Odjechać próbowałem chyba z kilkanaście razy w każdej możliwej konfiguracji. Z perspektywy czasu, wydaje się to bezsensowne. Nie tak się ucieka, ale skąd miałem to wiedzieć. Nie jestem przyzwyczajony do posiadania dobrej nogi w tym roku. Zamiast tych beznadziejnych prób i ciągania, na które zużyłem pewnie z pół kilowatogodziny. Takie rzeczy robi się inaczej: trzeba się pomodlić (lub cicho zaklnąć), rzucić wszystko na jedną kartę i niczym ninja, niezauważony pojechać nie patrząc za siebie trzymając tylko kciuki, że gdy za 3 minuty spojrzymy do tyłu, będą tam tylko 3 osoby chętne do współpracy.
Finisz to Sodoma i Gomora. Człowiek, który go układał musiał bardzo nie lubić kolarzy. Ostatnie kilometry to jazda w dół po mieście, prędkości zdecydowanie powyżej 60km/h, co przy śliskich pasach nie mogło skończyć się dobrze. Meta na kostce brukowej, za zakrętami ułożonymi w 'S’: albo wpadnę tam na czele grupy i powalczę albo trochę odpuszczę. Jak nietrudno się domyślić, gdzieś w mieście się poplątałem jeśli chodzi o pozycję w naszym niewielkim peletonie i odpuściłem. Nie robi mi dużego znaczenia czy wpadam 30. czy 45, więc szkoda ryzykować…. no dobra, wiadomo, że to robi różnicę – dorabiam po prostu ideologię – ale po pierwszym uślizgnięciu się koła na zakręcie porzuciłem wszelkie pomysły o masowym wyprzedzaniu. Była szansa, że zabiję nie tylko siebie ale i kogoś obok. Jechałem co prawda na nowiutkich Bontragerach R4 z Mybike.pl, które kleją się do asfaltu jakby miały tysiąc małych rączek próbujących go chwytać, ale to nie ma znaczenia. Na wodzie wszystko działa tak samo. Rączki może i chwytają wodę ale głównie po to, by pryskać nią w twarz osobom za mną. Zapomniałem dupochronu – przepraszam.
Wyścigi zawsze są ciężkie i tak powinno być. Nie należę do osób, które wygrywają tylko dlatego, że udaje im się przejechać 120km – staram się wyznaczyć zawsze wyznaczyć sobie cele minimalne i optymalne. Tym razem o przebiegu zdecydowała pogoda. Było dość niebezpiecznie i nerwowo, ale jechało się dobrze. Peleton nie szarpał na tyle, aby płuca zostawały gdzieś w rowie. Dojechałem w pierwszej dużej grupie, powalczyłem, popróbowałem, jest OK. Na macie zamarzliśmy. Organizacyjnie – bez uwag. Zabezpieczenie trasy idealne. Sezon wyścigów na szosie się skończył. Więcej zdjęć na fejsie. Do zobaczenia na przełajach!!! (ps. szukamy w kilka osób sprzedawców fajnych przełajów ;) )
Bonus pokazujący jak wygląda jazda w peletonie i walka o to, żeby nie zostać z tyłu: