Uwaga, wróżę z fusów
W firmach świadczących usługi IT pracuje w Polsce ponad 140 tys. osób (szacunek ABSL.pl z ubiegłego roku). Na rowerze jeździ pewnie z 20% z nich, bo przecież branża IT nie jest raczej znana ze swoich zdolności fizycznych. To znaczy wygrywamy puchary piłkarskie, koszykarskie, a nawet bokserskie, ale głównie za pomocą myszki, klawiatury i pada. Na dworze świeci słońce i nic nie widać na monitorze, więc lepiej unikać takich warunków. Z tych 20% ambitniej pewnie jeździ kolejne 20%, co zostawia trochę ponad 5500 osób. Szosy używa pewnie jakieś 25%, czyli 1375. Na zawody jeździ pewnie co czwarty, czyli zostaje 343. Połowa z nich jest w lipcu na wakacjach.
Zostają 172, z czego część nie zapisała się do Serocka miesiąc wcześniej, przez co opłata 120zł (jakieś 1,5zł za minutę jazdy, ponad 2,2zł za kilometr) wydała się przesadzona, a część po prostu o imprezie nie wiedziała, bądź miała za daleko. Koniec końców zostaje 41 osób.
Te 41, następnie należy rozdzielić na 5 kategorii wiekowych dla mężczyzn oraz jedną dla kobiet (bo kobiety niezależnie od wieku są przecież tak samo szybkie, w przeciwieństwie do panów). W mojej, najliczniejsze kategorii zostaje 15 panów, jakiś pewnie skończy w rowie, jakiś złapie defekt, ze 4 pewnie jest słabych. Zostaje sześciu – tylu ilu było na liście, gdy się zapisywałem. A zapisywałem w się w ostatnim, możliwym momencie… Czy to coś zmienia? W sumie niewiele. Nieważne czy ścigasz się z tysiącem osób, czy z 40 – ściganie jest podobne, z tą różnicą, że szansa na kraksę jest mniejsza. Tak czy siak, zakładam, że o koszul z orłem powalczy max. kilka osób.
Prawie wszyscy jesteśmy mistrzami.
Są Szosowe Mistrzostwa Polski, Górskie (też szosowe) Mistrzostwa Polski, Mistrzostwa Polski na torze (pewnie miliard konkurencji), Mistrzostwa Polski dla Amatorów, dla Mastersów, dla Cyklosportu, dla Elity, Mistrzostwa MTB (pewnie w XC, maratonie i tysiącu innych konkurencji), Mistrzostwa Farmaceutów, Dziennikarzy, IT i kilku innych dziedzin (pewnie rozdzielone pomiędzy szosę i MTB), Przełajowe Mistrzostwa Polski, MP w Kryterium Ulicznym i pewnie bazylion innych, o których nie wiem, a to wszystko rozdzielone w kategorie wiekowe (niektóre liczone nawet co 5 lat), a następnie w kategorie płciowe. Do tego jeszcze te wszystkie konkurencje na małych lub dziwnych rowerkach: DH, BMX, 4x, jakieś Uphille itp. W samym opisywanym tutaj Serocku, wyłonionych zostało 27 mistrzów! Dwudziestu siedmiu.
Być może to, wraz z dogodną lokalizacją dla mieszkańców największego miasta w Polsce, tłumaczy rekordową frekwencję, której nie spodziewał się nikt. Podobno ponad 550 osób. Na szczęście rozdzielone zostało to na kilka(naście?) różnych wyścigów. Ulice spływały kolarzami od 9 rano do późnego popołudnia.
Jeśli jest 550 zawodników, a 27 jest mistrzami, oznacza to, że na pudle może stanąć 81 osób, czyli jedna na 7, a gdyby kategorie były rozłożone równo, jeśli chodzi o frekwencję, co druga osoba byłaby w pierwszej dziesiątce.
Słyszy się wiele głosów, że to bezsens. Przecież mistrz powinien być jeden. Otóż, według mnie – nie! To krok w doskonałym kierunku. Krok ku temu, aby w końcu, pewnego pięknego dnia, przestać dzielić peleton na kategorie wiekowe, a zacząć inne podziały – bardziej sprawiedliwe. To krok ku wprowadzeniu systemu, w którym każdy ma cień szansy na wygranie swojego wyścigu, bez liczenia na cud. Na podział, w którym wygrywając wyścigi niższej kategorii, jesteś promowany do wyższej. Bo oczywiście fajnie ścigać się z lepszymi od siebie, ale miło też mieć jakiekolwiek szanse powalczenia.
Co ciekawe, tego dnia nie wygrał prawie żaden z faworytów. Ba, prawie nikt z nich nie stał nawet na pudle…
Pański request jest zaqueue’owany
Biuro zawodów to taki IIS, tylko nie dość, że ktoś zapomniał skonfigurować odpowiednio proxy oraz load balancer, aby ruch był rozdzielany na dzień dobry do odpowiednich kolejek i po równo, to jeszcze postawiony został na złym typie maszyny. Serwer jest klasycznym General Purpose zamiast Burst Performance (czyli stała ilość operacji zamiast dostosowania do krótkotrwałego, bardzo wysokiego obciążenia). Ludzie DDoSują aplikację przydzielającą adresy, a obsługa zachowuje sie jak dział security składający się z samych juniorów.
Tego, co działo się w biurze zawodów, nie widziałem nigdy. Mimo że praca biura w sobotę wydłużyła się do godzin nocnych, byli ludzie, którzy czekali ponad 2 godziny. Kolorytu dodaje fakt, że biuro jest w budynku, na piętrze. Jeśli przyjechałeś rowerem, musisz go zostawić na zewnątrz i się pomodlić. W niedzielę od rana, praktycznie do samego startu. Na miejscu pojawiam się ponad godzinę przed swoim startem. Przede mną w kolejce stoi ze 30-40 osób. Połowa z jakimś dodatkowym problemem – że brakuje 20zł na kaucje, że nie ma dowodu wpłaty, że coś tam. Pani z obsługi robią co mogą, ale mimo wszystko jakością przypomina to bardziej zmęczony dziekanat niż ultra-szybką kasjerkę w Biedronce. Trochę się postresowałem, trochę pobiegałem, numerek przypiąłem niechlujnie, tracąc wszystkie aero-benefity, na linii startu melduję się z jakimś 6-minutowym zapasem. Ruszamy.
My, zwykli ludzie i oni – konie
Przyznam szczerze, wolałbym jechać w wyścigu licencjonowanym. Podobno nie było nawet problemów, z wyrobieniem papierka na ostatnią chwilę – ludzie mówią, że zajmowało to nawet dobę. Wyścigu amatorów nie brałem pod uwagę zupełnie. Pozostały jednak mistrzostwa IT. Na przejechanie sensowne dwóch wyścigów formy raczej nie mam, wybieram więc te drugie. W stopce na blogu napisane mam, że pracuję z komputerami, to trochę zobowiązuje…
Wyścig mastersów (czyli licencji) ma dwie zasadnicze zalety – po pierwsze, jest kolosalnie mocno obsadzony. Na listach startowych znadują się rekordziści Polski, wielokrotni mistrzowie kraju, zwycięzca Tour de Pologne, zwycięzca wyścigu etapowego Tour de Serbie, byli zawodowcy, mistrzowie świata. Trasa jest płaska, to daje szanse na utrzymanie się z nimi. Fajnie wiedzieć, że da się dojechać w jednej grupie z takimi koniami.
Po drugie trasa – licencje jadą 136km, które wyglądają dużo sensowniej niż 54km amatorów. Te 54km wyglądają trochę jak słynne 30km bardzo dużego, poważnego, szanowanego i ciężkiego i super-popularnego Tour de Pologne Amatorów.
Trasa: _____/\/
Krótkie wyścigi są nudne, niebezpieczne…. i krótkie. Poranne wyścigi rozgrywały się ulewie. Podobnej w sumie do zeszłorocznych, tylko zamiast gradu spotkał nas ulewny deszcz, a brak porywistego wiatru sprawił, że nikt nie wjeżdża do rowu na prostej drodze.
W przeciwieństwie do amatorów, jest nas niewielu. Niebezpiecznych sytuacji nie zanotowałem (poza kilkoma dziurami, które atakowały z przyczajenia ukrywając się w kałużach). Nie wiem, jak trudne jest zaznaczenie farbą na asfalcie tych kilkunastu dziur, ale pewnie bardzo – bo organizatorzy nie zrobili tego. Podobnie zresztą jak nie oznaczyli trasy w żaden inny sposób, aby auta wiedziały, że po ulicach idzie wyścig. Bo niby gdzieniegdzie policja zabezpieczała ruch, ale podobno w wielu miejscach kierujący samochodami byli co najmniej zdziwieni.
Sama trasa jest umiarkowana – trochę prostych, trochę lekkich zakrętów, kilka ostrzejszych. Końcówka to podjazd (podjazd w kontekście mazowieckim) pod wiadukt, zakręt o 90 stopni i bardzo długa prosta podzielona na sekcję: zjazd, rondo, podjazd. Podjazdy na metę są spoko, co potwierdza zawsze wyścig w Sobótce. Tutaj mamy widok na ponad kilometr do przodu i szansę na pełne kontrolowanie sytuacji.
Jedziemy, nic się nie dzieje
Chciałbym napisać coś ciekawego o wyścigu IT, jednak nie działo się w zasadzie nic. W innych grupach zrobiła się trochę nerwówka ze względu na liczbę uczestników i niewielkie pole manewru przy tak krótkiej trasie – u nas jednak było spokojnie. Jechaliśmy w ulewnym deszczu, w wodzie po kostki. Zakręty pokonywaliśmy jak grupa poważnych panów, na których w domu czekają dzieci do wyżywienia – bez nuty zbędnego ryzyka. Tempo umiarkowane z lekkimi zrywami. Od czasu do czasu, ktoś próbuje odskoczyć, ale przez cały wyścig nie udało się to nikomu na odległość większą niż 100 metrów.
Krótkie wyścigi rządzą się swoimi prawami – jeśli nie masz tu drużyny, z którą współpracujesz – nie odjedziesz. Tutaj jest podobnie, każdy atak zostaje natychmiast kasowany i tempo spada.
Strategia jest prosta: trzeba trzymać się z przodu. Przy takiej pogodzie wywrotki są normalnością, a jestem pewny, że to byłby idealny moment do ataku dla wielu osób. Od czasu do czasu jakaś akcja zaczepna, bo a nuż jednak się uda, czasem lekkie spawanko, czasem liczenie na to, że dospawa ten z przodu.
Najważniejszym jest przeżyć ostatni zakręt. Pokonuję go gdzieś w środku grupy, trochę za bardzo z tyłu. Na ostatnia prostą wyjeżdżam więc minimum kilkadziesiąt metrów za początkiem naszego peletonu. Zaczynam jechać swoje dowożąc się do przodu za każdym, kto postanawia finiszować zbyt wcześnie.
Nic, nic, nic, górka, kreska, koniec
Z przodu poszedł jakiś heroiczny, jednoosobowy atak. Nikt nie sądzi, że dojedzie tak do mety… po chwili wiemy już, że pozostanie nam niestety walka o drugie miejsce. To ten moment, kiedy na ramionach siadają dwa Maćki: jeden mówi “ale jeeeeszcze nie, jeeeszcze nie”, a drugi krzyczy, że “trzeba jechać teraz w trupa”. Czekam ile mogę i jakieś 200 metrów przed metą jadę pierwszy (więc w sumie drugi, chociaż zwycięzca jest na szczęście z innej kategorii wiekowej). Wiem, że to za wcześnie. Nie wiem, co dzieje się za mną, ale obok mnie pojawia się kolega – Piotrek. Jedzie już pół koła przede mną. Na kresce przegrywam o jakieś pół metra. Drugi rok z rzędu zostaję wicemistrzem.
W relacji i zdjęciach powinienem teraz opisać czemu przegrałem, co nie wyszło, jakie popełniłem błędy, wyciągnąć wnioski i usprawiedliwić się. Tak przynajmniej wygląda zawsze 90% wpisów. U mnie powód jest prosty: byłem słabszym kolarzem na kresce i przegrałem w pełni zasłużenie. Piotrek przejechał wyścig mądrze i na prostej był szybszy. Zwycięzca M2 i open (kategorii, której nie ma), mimo że podczas wyścigu trochę mi podpadł, również zasłużył swoim odważnym skokiem.
Pół metra wydaje się być śmieszną odległością, gdy patrzy się z boku. Z perspektywy kolarza pół metra to różnica tak duża, jak różnica w fajności pomiędzy pierwszym, a drugim miejscem. Na zdjęciach w domu zauważam, że sekundę za nami był foto-finisz 4 osób.
Potem już tylko grochówka… wydawana od 14 (wyścig kończy się o 10.30).
Przeglądając zwycięzców w pozostałych wyścigach, szczególnie licencjonowanych, w oczy rzuca się jedna ciekawostka: prawie wszyscy typowani do pudła zawodnicy zawiedli. Wbrew przewidywaniem, niewiele peletonów się również porwało. Byłem pewny, że wyścigi będą wyglądały jak Rondo Babka (który odbywa się niedaleko), gdy przyjeżdżają na nie ludzie, z mocą jak odkurzacz. Na 7 kilometrze pożegnają się z grupą, pojadą swoje, dzielnie pracując na zmianach i na ostatnim kółku zacznie się czarowanie i rozdawanie miejsc, bo wypracowana różnica, będzie nie do odrobienia.
Kolarstwo #nikogo
Mistrzostwa Polski w Serocku, z punktu widzenia kolarza szosowego, takiego jakim większość z nas jest, jedną z najważniejszych imprez w sezonie. Codziennie w internecie widzę głosy oburzenia, że kolarstwo jest niedofinansowane, że piłkarze zarabiają za dużo, że trud włożony w trening jest nieproporcjonalny do zysków. To możliwe, ale odpowiedź pojawia się właśnie na takich imprezach. Myślę, że kibiców, którzy pojawili, aby tylko popatrzeć, można policzyć na palcach jednej ręki. W sumie się nie dziwię, oglądanie peletonu co 10-15 minut przez 7 sekund nie jest pasjonujące.
We wtorek (czyli pewnie już w przeszłości) rozpoczyna się jeden najbardziej znanych wyścigów kolarskich: 60. Wyścig Dookoła Mazowsza – na nim również nie będzie kibiców. Półtora tygodnia później jest Memoriał Królaka. Tu ulice będą pełne ludzi i dzięki zdjęciom znowu uwierzymy, że kolarstwo przeżywa drugą młodość i dzięki sukcesom polskich kolarzy, ludzi to interesuje. Nikt jednak nie zauważy, że podobny tłok jest tam również wtedy, gdy wyścigu nie ma.
Kolarstwo to niestety sport do uprawiania, a nie oglądania…
Serock pokazuje, że da się
O potknięciach imprezy można napisać litanię, ale koniec-końców, było bardzo dobrze. Zorganizowanie tak wielu wyścigów w jeden dzień to nie lada wyczyn. Olbrzymia frekwencja, szybkie wydawanie licencji, dogodne położenie wraz z rosnącą z ogromną prędkością popularnością kolarstwa szosowego (wśród zawodników, nie kibiców) sprawiła, że był to dobry dzień.
Zapomniałbym o najważniejszym!
Poza całkiem pokaźnym pucharem dostałem też w nagrodę dwa wiatraczki podłączane do USB i piłeczkę do ściskania. Przez cały rok mogę teraz obserwować nagrany wyścig z wiejącym mi z komputera wiatrem w twarz i ściskać piłkę w ramach frustracji ;)
Super relacja,
moim zdaniem powinno być “Kolarstwo SZOSOWE to niestety sport do uprawiania, a nie oglądania…” :)
Tak i nie ;)
Kryteria szosowe są super (np. nadchodzący Królak), natomiast oglądanie maratonów MTB jest dość ciężkie…
To racja,
dla mnie najbardziej widowiskowe jest oglądanie “obrony lepianek za pomocą patyków i kamieni przed demokratycznymi wojskami zachodu” :)