Pewnego dnia, podczas Familiady, pan Karol Strasburger zapyta o to, z czym kojarzy się wyścig Cyklo Gdynia. Osoba, która udzieli odpowiedzi deszcz, będzie pierwszą w historii, która zdobędzie 100 punktów, udzielając jednej odpowiedzi. Bo na Cyklo Gdyni jest tłum ludzi i pada deszcz – takie są zasady.
Ale od początku. W wyścigu startuję po raz trzeci – 3 lata temu przyjechałem 5 w kategorii i 44 open (tutaj wpis z 2015, które wygląda bardzo podobnie do tego). Rok później 11 w kategorii i 43 open. Potem termin pokrył się z Tatry Tour i wybór był prosty. W tym roku jechać nie planowałem, ale jakiś nieszczęśliwy splot wydarzeń sprawił, że jednak stanąłem na starcie i zaliczyłem zdecydowanie najgorszy występ w swojej kaszubskiej historii. Co dziwne, bo przecież przygotowałem się doskonale:
Uniwersalny, zwycięski plan treningowy
W moim profesjonalnym, treningowym makrocyklu byłem super-wypoczęty. Nie zaliczyłem jeszcze żadnego wyścigu szosowego w tym roku. Normalnie miałbym już z 10.
W moim jeszcze bardziej profesjonalnym treningowym mikrocyklu również byłem wypoczęty. W tygodniu poprzedzającym wyścig na rowerze byłem raz.
Dzień przed wyścigiem pojechaliśmy odpowiedni rozjazd, tak jak robią to najlepsi. Zawrotne 7 kilometrów dookoła naszego bloku, podczas których przemoczyliśmy doszczętnie buty, gwarantowały odpowiednie przygotowanie nóg.
Regeneracja i zapas węgli były na poziomie World Tourowym. Czwartek i piątek spędziłem w jakimś drogim SPA na Mazurach ze szwedzkim stołem. Wiecie ile trzeba z takiego stołu zjeść aby płacący nie był stratny?! Na wszelki wypadek, w sobotę, dojadamy jeszcze posiłek zwycięzców w maczku.
…tylko że wspomniane SPA było imprezą firmową, a kto na takich imprezach bywa, wie że Kac Vegas to amatorzy. Psychika, w której pewnie pozostało trochę trybu nieśmiertelności, była gotowa na szaleńcze pogonie na zjazdach.
Jednym słowem: Cyklo Gdynia 2017 nie mogła pójść mi źle.
Ale poszła, co potwierdza teorię, że żeby szybko jeździć, trzeba jeździć szybko – nie wystarczy 10000km naklepane w tym roku.
Sobota, dzień w którym Gdynia stanęła.
Mistrzostwa Polski są oczywiście najważniejszą imprezą kolarską w Polsce, ale nie oznacza to, że wszyscy najlepsi kolarze w Polsce zrobią wszystko, aby ją wygrać. Za tydzień startuje Tour de France, który jest jakiś tysiąc razy ważniejszy. Nikt normalny, nie będzie ryzykował wypadnięcia z Touru dla koszulki z orzełkiem. Czy to źle? Nie wiem, ale to normalne. Pieniądze i sławę ma się z Tourów i klasyków, a nie mistrzostw kraju.
Organizacja tak dużej, wielodniowej imprezy w centrum Gdyni to odważna decyzja. Pamiętam opinie krążące w internecie w latach poprzednich, gdy ulice zamknięte były o wiele krócej (tylko przejazd amatorów). Były normalne, zbliżone do tych po każdym z maratonów, coś w stylu: wybić tych rowerowych pedałów, jechałem akurat z chorą babcią do szpitala i nie mogłem przejechać – prawie zabili mi babcię!. Tylko że maraton to zazwyczaj max kilka godzin zamkniętej ulicy, po której cały czas ktoś biegnie. Wyścig szosowy to zamknięte ulice, po których co jakiś czas przejeżdża niewielka grupka. Przeciętny człowiek widzi ulicę, która jest w zupełności niewykorzystana przez 95% czasu. Ja się tym ludziom nie dziwię.
„Kolega z osiedla lubi jeździć na rowerze
Ja wierze od czasu do czasu mnie też to bierze
Wtedy jeżdżę – przej* mają ludzie na spacerze”
~Kaliber 44
Bo ściganie się przez miasto jest super. Główne ulice, ludzie, doping, zakręty, zabezpieczone skrzyżowania – jesteśmy jak profesjonaliści i wszyscy nas widzą… tylko że wcale nimi nie jesteśmy. Na jednego kibica, który stoi przy drodze i macha (miał szczęście, bo akurat był na spacerze w okolicy) przypada 8 zdenerwowanych w samochodzie i 4 mieszkańców, którzy nie wiedzą, jak się wydostać z domu. I argument, że: siedzą w domu i piją piwo, więc nie zrozumieją to nie jest argument. W weekend się właśnie tym autem (lub autobusem) z tego domu wyjeżdża, a kibicowanie zawodowcom na takiej trasie, nawet dla nas – fanów kolarstwa – jest równie ciekawe, co oglądanie… nie mam nawet porównania ;-) Promowanie kolarstwa w taki sposób, że wchodzisz komuś do domu, włączasz mu telewizor na 4 godzinną relację z 7 etapu Giro i każesz patrzeć, nie jest odpowiednią strategią.
Wyścigi w centrach miast są super, gdy organizuje się je jako kryteria, np. Memoriał Królaka, które też denerwują lokalsów, ale znacznie mniej i nie paraliżują ulic.
Wiem, że nie wypowiadam się teraz jak prawdziwy kolarz, ale czasem warto spojrzeć na rzeczy obiektywnie. W Sobótce kilkunastokilometrowa pętla przeszkadzała nielicznym, a kibiców przy mecie też nie brakowało. No i na pętle patrzyło się lepiej. Powiem wprost, z punktu widzenia kibica: wolałem oglądać kolarzy na pętlach.
Ten dzień przywitał nas ulewą. W tym wietrze z syfu z… czerwca(?). Uciekliście wtedy moją stroną lewą.
~Kazik Staszewski, prawdopodobnie o którymś w wyścigów Cyklo Gdynia
Dzień, a właściwie noc przed naszym wyścigiem odbywa się IX Gdyński Nocny Przejazd Rowerowy, też ze Skweru Kościuszki. To chyba taka Masa Krytyczna, tylko w nocy żeby nie przeszkadzać ludziom. To tak jakby mieszkańcom Gdyni było jeszcze mało. Zgodnie z przewidywaniami, w powietrzu wisi mniej-więcej tyle samo wody co w morzu. Wieczór spędzamy więc żegnając się z naszymi łożyskami, skórą na biodrach i czuciem w palcach. Im bardziej odświeżamy aplikację pogodową, tym bardziej pada.
Rano budzi nas niebieskie niebo (tak naprawdę to hałas z ulicy, ale pierwsze co widzę to nadmorski błękit za oknem). Wielki zawód, na co teraz zrzucimy ewentualne niepowodzenie?

Na start udajemy się wcześniej, żeby obejrzeć, jak startuje elita i porozmawiać ze znajomymi. Cyklo Gdynia jest jednym z tych wyścigów, na starcie których spotykasz tyle samo znajomków co na niedzielnym rondzie pod domem. Można się nazwajem postresować i zaburzyć pewność siebie konkurencji: że będzie ślisko, że 500 trzepaków, że niebezpiecznie, że ogień, że lunie i zamarzniemy itp. To klasyczna strategia przedstartowa.
Potem czekamy na elitę, bo startuje 20 minut później niż myśleliśmy, szukamy startu, zastanawiamy się w którą jest stronę, wchodzimy do sektora, wychodzimy z sektora, wchodzimy do innego sektora i takie tam. Pewnie gdyby człowiek przeczytał race booka albo słuchał komentatora zamiast gadać, byłoby trochę łatwiej. Ale czytanie takich rzeczy to jak używanie instrukcji dla mebli z IKEA – to dla słabych.
Jeden wyścig, kilka wyścigów
Ruszamy sektorowo – znowu będę brzmiał jak przegryw i maruda, ale:
Sektory wiekowe ruszające co 2 minuty to według mnie pomyłka. W przypadku M2, M3, M4 i części M5, równie dobrze można podzielić startujących losowo. Założenie, że M2 jest szybsze niż M3 i tak dalej, jest bardziej niż błędne. Szczególnie w przypadku wyścigu, który odbywa się któryś raz z rzędu. Czy nie lepiej byłoby przyznawać miejsca w zależności od wyników w latach poprzednich (pierwsze 50 open – I sektor, 50-100 open – II sektor itp +możliwość przeniesienia się na wniosek). Roboty więcej, ale bezpieczeństwo, komfort i organizacja – tysiąc razy lepiej.
Pierwsze zdziwienie: jedziemy już 5 kilometrów, a nikt się nie wywrócił – niemały sukces.
Drugie zdziwienie: na 6km wypada mi bidon, za co uprzejmie przepraszam tych z tyłu. Dziwne, bo koszyki elite zawsze doskonale trzymały Podiumy, a zawsze strasznie się denerwuję na ludzi, którzy gubią bidony. No nic, skoro będzie lało, przeżyję bez bidonu – problem z tym, że póki co nie pada, mimo że chmury się zbierają.

Kto nie idzie do przodu, ten idzie do tyłu
Jadę gdzieś w środku – na dużych wyścigach kto jedzie w środku, ten przegrywa. Tak samo jak ten, kto nie wyprzedza. Przypomina mi się to bardzo szybko, bo ktoś gdzieś puszcza koło, ktoś robi lukę i widzę, że czub powolnie odjeżdża na horyzoncie. Zanim wspólną, uczciwą pracą całej mojej grupy (he, he, he) ich doganiamy, jestem już napompowany. Brzuch mi mówi, że albo usiądę komuś grzecznie na koło, albo poczekam na M4 jadące za nami. Siadam komuś na koło, ktoś z przodu puszcza, robi się przerwa, zostajemy w kilkanaście osób, wyścig przegrany. Po drodze mijam Michała P. (nazwisko znane redakcji), który na poboczu poprawia sztycę. Michał jest przekoniem, więc wiem, że nas dojdzie… kiedyś.
Jedziemy w małej grupie, współpraca układa się przeciętnie. Dogania nas Michał, dajemy trochę zmian, w końcu odjeżdżamy i dochodzimy kolejną grupę, większą, więc ze współpracą jeszcze gorzej. Udaje mi się to tylko dlatego, że w przypływach słabości zwalnia, aby mi pomóc. Koniec końców opuszcza także tę grupę, ja w niej zostaję, bo przecież to się nie może udać. Gdy znika za horyzontem przypominam sobie, że jednak mogło, bo im więcej osób w takiej grupie, tym wolniej się jedzie. Teraz to już kaplica. Aby dopełnić szczęście – zaczyna padać deszcz. No w końcu, co to za Cyklo Gdynia bez deszczu.

Od czasu do czasu ktoś wywraca się na ostrym zakręcie. Najczęściej na białych pasach śmierci (nazywanych przejściem dla pieszych). Wywrotki są co roku w tych samych miejscach.
Moją grupę dogania M4 przywożąc wszystkich, których wcześniej urwaliśmy. Doprowadza nas też do kolejnych grup, które były przed nami. Wszystkie mniejsze ucieczki były na marne. Starty sektorowe są doskonałe.
60km: Potrzymaj mnie rower, idę siku
Chwilę później napotykamy przed nami tłum kolarzy, stojących za autem z napisem koniec wyścigu. Myślę: ktoś umarł na trasie, albo karambol jakiś masakryczny. Okazuje się, że nie – dogoniliśmy zawodowców, którzy startowali kilkanaście minut przed nami. Sytuacji, której podobnie jak hiszpańskiej inkwizycji, nie spodziewał się nikt. To za te wszystkie lata, gdy Koniec Wyścigu stresował Pandę jadąc za nią – mogę się w końcu na nim odegrać. Tym razem to ja będę jechał z nim, w domyśle poganiając go. Stoimy, potem kawałek jedziemy, potem stoimy, potem znowu podjeżdżamy.
Doganiają nas z tyłu kobiety i w zasadzie cała reszta wyścigu. Atmosfera robi się parodiowa. Do kogoś dzwoni telefon – tłumaczy, że teraz nie może, bo jest na rowerze z kolegami. Ktoś przelatuje przez kierownicę przy 15km/h. Koniec końców, wyścig rusza od nowa. Tylko że teraz ma 60 kilometrów, a nas w grupie jest z 500 osób – na mokrym asfalcie będzie pogrom. Nie jest jednak tak mokro jakby mogło, gdyby chciało. Padać przestało i można powiedzieć, że poczekaliśmy stojąc, aż szosa przeschnie.
Mi neutralizacja wiele w życiu nie zmieniła. Może dodała kilkadziesiąt miejsc, może odjęła… ale naprawdę wiele osób zostało przez nią poważnie poszkodowana. Nie po to robi się przewagę w ucieczce, aby potem ją zerować i jechać z osobami wypoczętymi w peletonie.

Sporo osób traci motywację, ruszają powoli i jadą na luzie. W czasie, gdy my walczymy o przeżycie gdzieś w środku tłumu, z przodu idzie gaz i odjeżdżają dziesiątki ludzi, których nie zobaczymy już nigdy. Większość z nas nie jest tego nawet świadoma. Jedziemy więc tłumem, wyścig już przegrany, więc pracuję więcej niż powinienem. Pod Nowy Dwór (pewnie największy podjazd na trasie) odjeżdża kilka osób. Patrzę za siebie – peleton ma z 200 metrów straty. Szybka decyzja – gonię w trupa tych co są 100 metrów przede mną, albo czekam. Decyzja jest oczywiście zła, bo peleton już nie jedzie, a ludzie z przodu dojeżdżają tak na kreskę.
Dzięki ecoridingowi, możesz przyjechać 103. zamiast 107.
Grupa jak zwykle nie jedzie. Na długiej prostej wykłada się z 7 osób tak bardzo, że koła latają w powietrzu.
Tu mała wstawka: skontaktował się ze mną Jan, który w tej grupie też leżał. Okazuje się, że pare osób ucierpiało trochę poważniej. Ogólnie na tym wyścigu sporo osób ucierpiało… jak również sprzętu. Jan zostawił swój numer telefonu koledze, w którego wpadł, a sam szuka gościa, który wpadł na niego – numerki z tyłu są tu pomocne. Jeśli się okaże, że tamten gość ma OC, sprawa załatwiona, jeśli nie – będzie niezręcznie. Bo tak problemy rozwiązują dżentelmani: masz wypadek – trudno, każdemu zdarza się zrobić czasem coś głupiego. Zostajesz z poszkodowanym, zostawiasz mu numer telefonu, załatwiacie wszystko z ubezpieczenia OC, które działa na wyścigach. Ty swój rower naprawiasz z własnej kieszeni (albo AC), innym opłacasz to z ubezpieczalni i nie robisz sobie wrogów do końca życia. Apeluję więc: KUPUJCIE UBEZPIECZENIA OC, KTÓRE DZIAŁAJĄ NA WYŚCIGACH!
Wracając do meritum: Grupa się przerzedza, ale nic to nie zmienia. Dojeżdżamy do Gdyni. Widze z przodu, na horyzoncie Michała, więc idę w trupa, odjeżdżam – meta jest prawie na wyciągnięcie ręki. Odbijamy w inną stronę, zapominam, że w tym roku trasa jest inna. Klikam w licznik i widzę, że jeszcze 13km. Grupa znowu nas dogania i znowu nie jedziemy. 5km przed metą Michał wrzuca megawaty, ja korzystając z energii na kredyt (czyli tej poniedziałkowej, która powinna przydać się w pracy) ruszam za nim. Łapiemy kilka pojedynczych osób. Nieskromnie powiem, że idziemy jak konie. Na kreskę robimy sprint o jakże zaszczytne, ~setne miejsce. Mijamy tabliczki 500m, 300m, 100m – mijamy metę, zjeżdżamy na bok, żeby sobie pogratulować ogromnej pracy.

Kto nie słucha, robi dwa razy
Chwilę po nas wpada grupa, mija nas nie zwalniając. Ktoś krzyczy, że to nie była meta. Na czole pojawia nam się mangowa łezka potu. Cóż, pewnie było to mówione nie raz, ale gdy widzisz tabliczki 100m i mijasz balon, pod którym wczoraj finiszowała elita, nie zastanawiasz się nad takimi szczegółami. Kalorie używane do myślenia lepiej przelać w nogi. Wracam na trasę, kulam te kolejne 100m do mety i z rozpędu udaję się do domu, olewając medal i posiłek.
Piękny był to dzień – prawie wszyscy kończą go źli: prosi, bo pogoda; amatorzy, bo organizacja; mieszkańcy Gdyni, bo wszystko zablokowane; organizatorzy, bo nie przewidzieli takiego biegu wydarzeń.
Jak mawiają przegrani: może i nie wygrałem, ale co się napracowałem to moje. Cyklo Gdynia 2017 przechodzi do historii.
Wychodzi słońce, robi się lampa, ruszamy w miasto, zaczyna się ulewa….
Wieczorem przychodzi sms przypominający ten słaby występ i uwzględniający miejsce open. Czaicie – miejsce open liczone dla grup, które startowały osobno w wyścigu szosowym. To wszystko przypomniało mi pewien wpis, który popełniłem dawno temu i chyba muszę powiesić go na ścianie: Czego nie lubię w masowych wyścigach.
Film dla nielubiących czytać:
Jak zawsze w punkt!
Z tą blokadą miasta to prawda, cholerni pedaliści nie mają gdzie jeźdźić … oh wait sam tez uczetniczyłem w corocznej blokadzie pół Poznania w ramach Bike Challenge ale wtedy przyjacielsko informuję przyjaciół i znajomych, zeby najzwyczajniej nie jechali do stolicy Pyrlandii. i problem z głowy.
a propos ubezpieczenia, to moze warto zrobić research? W sumie jestem o krok od wykupienia OC / AC dla rowerzysty (sport), bo mam dość sytuacji w codziennej jezdzie kiedy kutafon zajeżdża autem na rondzie i dziwi się, ze krzycze ***a mac.
Też jestem za OC/AC coraz częściej myślami i te same skojarzenia na rondach. Bobiko coś wiesz więcej na temat ubezpieczeń ? Podpisałeś cos ?