Trochę wstępu – Rapha Festive 500
Okolice grudnia to najgorszy okres w roku. Słońce w Warszawie, inaczej niż przez okno, większość z nas widziała gdzieś pod koniec października, a do zgrupki w Calpe zostały wszystkim w dalszym ciągu ze 2 miesiące… w najlepszym wypadku. To czas, gdy na fejsie przestają pojawiać się wpisy odkrywające sens odpoczynku od roweru albo jeżdżenia dla przyjemności. To początki poważniejszego trenażerowania lub przerzucania żelastwa. Czas, w którym pisma kolarskie zapominają o szosie na rzecz błota, rovver wrzuca wpis o kolarskiej depresji, a cała reszta zapycha Stravę swoimi przejażdżkami na Zwiftcie. I tu, w sam środek tego wszystkiego, wchodzi Rapha ze swoim Festive 500. Wyzwaniem prostym, ale upierdliwym: 500 kilometrów w 8 dni. Prostym oczywiście, jeśli mieszkamy na półkuli południowej, albo akurat mamy urlop. To akurat te najbardziej niewygodne 8 dni dla przeciętnego mieszkańca naszego kraju, bo pomiędzy Wigilią a Sylwestrem.
Powiedzmy sobie szczerze: 500 kilometrów w 8 dni to jest jakiś pryszcz. Znam wiele osób, dla których byłoby to umiarkowane wyzwanie po ograniczeniu limitu czasowego do doby. Tylko że jest teraz u nas zima, mróz i ciemność. Ale co, ja nie dam rady? Dałem radę w zeszłym roku w Tatrach i nad morzem, dałem radę dwa lata temu w Tatrach i na Mazowszu, to teraz też mogę. Została mi tylko kombinacja morze plus Mazowsze – najgorzej. Wspomnienia, poza odmrożonymi częściami ciała mam całkie niezłe, więc czemu nie. Wiecie, to jest tak jak te wszystkie najbardziej epickie lub najgłupsze teksty (w zależności od tego, czy misja się powiodła) z imprez w stylu: “zakład o piątaka, że nie dasz rady…”.
W tym roku było ciężko. Niekorzystne ułożenie kalendarza sprawia, że słońce na rowerze można było zobaczyć tylko w wigilię, 1. dzień świąt i sylwestra. Żeby więc pojawiać się na rodzinnych śniadaniach startowałem grubo przed wschodem słońca, a w tygodniu po zachodzie. Mimo że pracę kończę o 16:00, a w lajkrze na rowerze jestem już o 16:02 to już i tak o godzinę za późno.
Pogoda, o ile w grudniu można mówić w kontekście pogody per “dobra”, była całkiem niezła. Poza wiatrem. Mnożnik kilometrażowy za wiatr powinien wynosić x2, głównie ze względu na trwałe odciśnięcie się na psychice. Wiecie – za każde 10 pokonanych kilometrów, dostawać się powinno 20, za 20 powinno być 40 i tak dalej (jeśli chcecie więcej przykładów liczb pomnożonych przez 2 to dajcie znać). Średnia prędkość z tygodnia jazdy nie przekroczyła raczej 25km/h – chyba jestem gotowy, by zostać sakwiarzem.
Trochę historii:
jeśli chodzi o liczbę Polaków, która ukończyła festive na Stravie, to wygląda to tak:
2011 – 0 na 0 biorących udział;-)
2012 – 2 na 6
2013 – 31 na 91
2014 – 29 na 200
2015 – 155 na 611
2016 – 130 na 514 (w tym 5 dziewcząt, z czego 4 mają na imię Ania)
Chciałbym to jakoś przeanalizować, ale nie mam pomysłu…
Trochę ciekawostek:
Festive 500 jest super, bo ludzie są nienormalni. Nieważne co szalonego zrobiliście w życiu, to analizując trasy innych, możecie szybko dojść do wniosku, że Wasza pasja jest całkiem normalna. Wystarczy spojrzeć na pierwszą dziesiątkę. Jest na przykład Niemiec, który w ciągu 6 jazd zrobił 2500km… jeżdżąc przez większość czasu na Majorce… w kółko… które ma 5 kilometrów. Jest pani, która zrobiła w 7 jazd minimalnie mniej… też jeżdżąc w kółko. Nie byłoby w tym już nic fascynującego, gdyby nie to, że jej roczny przebieg wynosi w tej chwili prawie 100 000km i codziennie klepie tę samą trasę po około 390km, robiąc 10 kilometrowe pętle pod domem. Poza setkami Azjatów, którzy robią epickie pętle gdzieś w Japonii albo na Tajwanie, trafiają się też perełki bliżej nas. Gość pojechał w 8 dni z Masstricht w Holandii do Barcelony.
I kiedy tak sobie przeglądam, gdzie ludzie jeżdżą i jakie fajny przygody mają, przypomina mi się moje bezsensowne klepanie kilometrów na drodze Warszawa – Nowy Dwór Mazowiecki. Nie będe ukrywał, od 4. dnia, kiedy to powróciłem do Polski Centralnej, wychodzenie na rower straciło swój urok.
Trochę o trasach:
Mógłbym opisać trasy, ale szkoda mi na to klawiatury. Tak naprawdę fajny był tylko nadmorski wjazd na górę Rowokół. Cóż, wjazd to mocno powiedziane – z mojej strony było to wejście, bo przecież z przełajem przy nachyleniach powyżej 15% się wbiega. No i oczywiście nadmorski singiel Rowy-Ustka, który jest mistrzem. Taki biedny i terenowy odpowiednik wybrzeża Liguryjskiego (no dobra, poniosło mnie, ale też jest ładnie).
Potem były już Gassy, Góra Kalwaria, Nowy Dwór, Czosnów. Same rodzynki.
Gdzie sens, gdzie logika.
Cycling is a unique sport in the sense that suffering is a badge of honor. (…) Cyclists love to suffer – it’s a badge of honor. Frank, Velominati
Godzina 6:55, ciemno, mokro, wykradam się z mieszkania z rowerem. Planuję zdążyć na śniadanie – tak jak wczoraj – w wigilię. Jadę do Piotrka, który też jest nienormalny. Spędzimy ze 4 godziny tocząc się po nadmorskim błocie. Może to trochę dziwne, ale ma jeszcze jakieś usprawiedliwienie. W końcu jadę z kolegą, będzie śmiesznie, może nawet ładnie, bo przecież morze, wydmy, las… i wiatr, o którym mógłbym napisać 157 brzydkich słów, gdybym używał ich na blogu. Gdyby nie Festive, na bank nie wyszedłbym na dwór. Z perspektywy czasu: byłby to błąd – przynajmniej jeśli chodzi o jeżdżenie na północy.
W kolarskiej mitologii wiatr ukazywany jest jako The Man with the Hammer (człowiek z młotem), który atakuje z zaskoczenia, waląc prosto w twarz w najmniej spodziewanym momencie. Najczęściej gdy Twoje nogi zaczynają już odmawiać posłuszeństwa, a pokonany kilometraż zaczyna być uciążliwy. Nad morzem jest inaczej – tutaj wieje zawsze, z każdej strony. Jak deszcz u Forresta w Wietnamie – z góry, z boku, z dołu, w twarz… lecz prawie nigdy w plecy. Chwilowe podmuchy pchające do przodu są tylko po to, aby spotęgować siłę, gdy za moment kierunek się odwróci. To znany moment, gdy rzucasz kolarstwo i obiecujesz sobie, że jutro zostajesz w domu. “Zostaję w domu” trzyma się w głowie do około 2-3 godzin od chwili, gdy temperatura ciała wraca w okolice 37 stopni, potem rozpoczyna się planowanie kolejnego dnia.
Kilka dni później, godzina 17.00, od godziny jadę w ciemnościach pomiędzy samochodami, drogą którą znam. Zostały jeszcze 2, jakieś 55h. Dzisiaj Nowy Dwór, jutro Kalwaria i jakoś się to uciuła. Po co? Nie wiem. Chyba po to, by zebrać kilka wniosków, o których zapominam na trenażerze. Na trenażerze, na którym często nachodzą mnie myśli, że może warto wyjść na dwór. Najważniejszy z nich to:
Jeżdżenie rowerem w zimie, po okolicach Warszawy, w tygodniu, po pracy, nie ma w sobie nic przyjemnego. Nic. Nie ma też w tym nic zdrowego, bezpiecznego i ogóle jest bez sensu. Auta nie spodziewają się kolarza, z podmiejskich kominów leci rakotwórczy dym, przy temperaturach poniżej zera nawet treningu nie da się za bardzo zrobić… chyba, że jazda w tlenie, ale skąd go wziąć?! W cytatach o cierpieniu podczas treningu i byciu Prawdziwym Kolarzem, na pewno nie chodzi o taką jazdę.
Rozwój technologii odzieżowej sprawia, że ręce i stopy nie marzną już tak jak kiedyś, a ciało się nie poci. Generalnie około 2-3 godzin da się jechać w całkowitym, temperaturowym komforcie. Po co? Nie wiem.
Tu jej nie ma na pewno
Moje 8-dniowe 627 kilometrów utwierdziło mnie w przekonaniu, że od poniedziałku do piątku pozostaję na trenażerze. Wizyty na podwórku ograniczę do weekendów, kiedy to mogę zobaczyć słońce. Można mówić o pokonywaniu siebie, byciu twardym i takie tam, ale ja odpuszczam.
Festive 500 dało mi takie miłe uczucie, że swoje “odbębniłem” i wiem, że jeździć na dworze się da, ale jednak wolę w domu. Gdy słowo “odbębniać” lub “nabijać kilometry” zaczyna się pojawiać przy pisaniu o swoim hobby, robi się niebezpiecznie, bo jest od niego tylko krok do tego słynnego “wypalania się”. Muszę to chyba jakoś odreagować – nie obejdzie się bez przynajmniej 2 wizyt w górach w styczniu. Już mi zimno jak o tym pomyślę…
Tak trochę odbiegając od tematu, czy te przebiegi rzędu 100 000 km/y są w jakiś sposób weryfikowane. Nie jestem zwolennikiem teorii spiskowych :) ale widziałem kilka przypadków na Stravie ludzi z mega przebiegami kręcącymi “w kółko” same pliki tras nie są czymś nie do złamania, szczególnie w przypadku jazdy “w kółko”. Ktoś to weryfikuje? :)
myślę, że jeśli chodzi o te topowe to tak, zwycięzcy którzy oszukują są szybko flagowani przez innych uczestników, a wspomniana przeze mnie pani stara się pobić rekord Guinessa w tym roku
“w tym 5 dziewcząt, z czego 4 mają na imię Ania”
Nie wiem w jaki sposób je liczyłeś, ale ja widzę, że 8 kobiet ukończyło Festive 2016.
Może dorzuciły aktywność już po tym jak robiłem wpis… albo po prostu źle policzyłem ;-)
Tak już po sezonie zimowym napiszę tylko tyle, że Kampinos na zimę daje radę. Smogu nie ma (75% wiatrów zachodnich – zresztą czuć). Startować można z Młocin, jak spadnie świeży śnieg jest… Bosko. Niefajnie się robi przy warunkach jakie mieliście na Fatbikach. Reasumując trzeba się przeprosić z MTB na zimę ;P
Niby tak, ale samemu trochę strach. Jak się po ciemku wyłożysz w środku ośnieżonego i oblodzonego Kampinosu to znajdą Cię 4 dni później ;-)
Czyli psyche działa… ale chyba znajdzie się jeszcze jeden “normalny” z latarką :D