Nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów, dopóki nie poznałem internetu – powiedział kiedyś Abraham Lincoln.

Internet jest świetny, bo znajdziesz tu odpowiedź na każde pytanie. Naprawdę – każde, wystarczy przejrzeć listę zapytań, z których ludzie trafiają na tego bloga, na przykład: cyganie na Słowacji, mosty, egzotyczna wyspa dla kolarzy, himalaje obrazy no kolorowania, jak ludzie patrzą na kolarzy, jak zostać Januszem, kolarze sikają, kolarze i ich spodenki, piękna i mokra 18 letnia…

Internet to także piękne miejsce do stoczenia poważnych dyskusji na poważne tematy, dotyczących poważnych wyborów życiowych (np. di2 vs etap) – problem tylko z tym, że nigdy nie wiesz, z kim dyskutujesz. Może być to radosny gimbus, który wie wszystko najlepiej, a może kolarz z 40-letnim doświadczeniem, zarówno w Masters, jak i Elicie.

Oto krótki poradnik jak poznać, że ktoś jest przygłupem jak szybko zakończyć dyskusję swoją wypowiedzią:

 

Nikt nie potrzebuje tarcz! (i innych wynalazków)

Hamulce tarczowe nie są potrzebne w szosie, przecież jak zacisnę swoje, koło zatrzymuje się w miejscu.

Tak, tylko że poza siłą hamowania dochodzi też jakość modulacji (czyli to, że możesz zwalniać, zamiast zatrzymywać koło w miejscu). Generalnie koła radzą sobie z tym dobrze, ale… Kto kiedykolwiek pojechał w góry (nie w Świętokrzyskie) na karbostożkach i spotkała go tam ulewa wie, że koła mogą nie hamować. Tak samo jeśli ktoś jeździ zimą, albo trafi na kawałek błota na drodze.

To, że nie potrzebujesz tarcz w szosie lub zupełnie nie widzisz ich zastosowania, naprawdę nie znaczy, że są one niepotrzebne. Jeżdżenie bez konieczności stresowania się temperaturą obręczy i tym, ile klocka nam zostało ma swoje zalety. Ale przecież zawodowcy mówią, że to zło!

 

A w pro peletonie…

 

Do tego nowości techniczne, nikomu niepotrzebne hamulce tarczowe… (…)

Przez tarczówki będą powstawały niesamowite kraksy. Goście, którzy założą takie hamulce, uzyskają dużą przewagę na mokrym asfalcie. Hamulce typu v-brake, których używamy teraz, radzą sobie super, ale na mokrej nawierzchni koło musi zrobić 2-3 obroty, by obręcz się osuszyła. Wszyscy o tym wiedzą i hamują odpowiednio wcześniej. Kolarze z tarczówkami będą czekali do ostatniej chwili, ci z tyłu nie zdążą zahamować i powstanie problem. Inna sprawa, że wolałbym się nie spotkać przy kraksie z kawałkiem metalu rozgrzanym prawie do czerwoności. Mnie się to nie podoba, wiem że takich głosów jest więcej, ale zdanie producentów sprzętu liczy się bardziej. Do czasu, aż ktoś poważnie ucierpi. Niestety.

Bartosz Huzarski, wywiad dla Eurosport

 

Tak, ale: zawodowe kolarstwo to inny sport niż kolarstwo amatorskie. Można się o tym bardzo łatwo przekonać obserwując dowolny wyścig World Touru na żywo. Ustaw się na dowolnym zakręcie, rondzie, technicznej sekcji i zobacz co się dzieje. Potem przypomnij sobie Twój ostatni wyścig. Ewentualnie spróbuj usiąść na kole zawodowcowi podczas zjazdu lub podjazdu. Przenoszenie naszego postrzegania kolarstwa na kolarstwo zawodowe to jak stwierdzenie: moje Punto mój Focus (za często podaje jako przykład Punto) przejedzie ten zakręt z prędkością 200km/h, bo widziałem jak Robert Kubica przejeżdża taki zakręt z tą prędkością. I to też Focusem (co prawda wersją WRC, ale to chyba bez różnicy?).

Zawodowcy może nie potrzebują tarcz, kompaktowych korb, dodatnich mostków i innych rozwiązań, które ułatwiają życie. To nie znaczy jednak, że my ich nie potrzebujemy.

 

 

 

Kiedyś trawa była bardziej zielona

 

Kiedyś nikt nie zastanawiał się nad zyskami aero, nikt nie potrzebował do jazdy 6-kilogramowych rowerów, ludzie jeździli w miękkich kaskach. 

Owszem, tylko że gdyby mogli, to by używali współczesnych. Bo są lepsze, kropka. Oczywiście, że da się żyć używając reliktów przeszłości, tylko po co? To jak jeżdżenie autem bez wspomagania, bo przecież kiedyś ludzie tak jeździli i nie narzekali.

Ludzie zawsze jeździli z linkami i nie narzekali, więc Di2 nie jest potrzebne. Oczywiście, że nie jest to niezbędne, tak jak klimatyzacja w aucie – też nie jest niezbędna. Człowiek przyzwyczaja się do komfortu, a świat idzie to przodu – po co wstawać z kanapy do telewizora, gdy można użyć pilota. Kiedyś używaliśmy do tego celu kija od miotły i w sumie też nie było problemu.

Stwierdzenie, że na używanie starego jest spoko, bo kiedyś stare wystarczało (btw, kiedyś stare było nowe), jest trochę jak:

 

 

Jeżdżę i żyję

 

Tego dropa da się zrobić na trekkingu – ja go kiedyś skoczyłem i żyję.

Kask jest niepotrzebny, bo kiedyś się wywróciłem na głowę i nic mi się nie stało.

To mój ulubiony tekst, nadzwyczaj często powtarzany szczególnie przez młodszych kontrybutorów dyskusji internetowych. Tak go tylko tu zostawię, bo nie mam tylu liter w klawiaturze, by wyjaśniać błędne wnioski. Jednostkowy przypadek nie jest dowodem, szczególnie że w dyskusji osób, które coś przeżyły vs tych co nie przeżyły, więcej pewnie będzie tych pierwszych.

 

 

X jest najlepsze!

 

Stwierdzenie jakże przydatne, ale:
– jeśli pracujesz dla X lub dostałeś od nich coś w gratisie przyznaj sobie 5 punktów
– jeśli chwalisz tylko produkty X przyznaj sobie kolejne 5 puntów
– jeśli robisz to więcej niż 3 razy w tygodniu, znowu 5 punktów
Zsumuj i jeśli wychodzi, że zebrałeś minimum 10pkt, bądź świadomy, że nikt nie wierzy w to co mówisz.

To jest tak jak z obiadem u babci. Jak babcia 7. raz proponuje dokładkę ziemniaczków to już odruchowo zaczynasz się nie zgadzać, zanim jeszcze skończy zdanie. Może się okazać, że z rozpędu odmówisz też deseru, a potem głupio to cofać. Zbyt częste oznaczanie swojego roweru/sprzętu/trenera/sponsora jako “najlepszy na świecie” powoduje reakcję obronną u czytających.

Z polecaniem rzeczy trzeba też uważać na:

 

 

Chińskie ciuchy są dobre, bo w nich jeżdżę

 

Mam 10 par ciuchów podróbek i jeździ mi się w nich dobrze.

To super popularne stwierdzenie. Też jeździłem w chińskich podróbach. Ba, dalej mam kilka chińskich koszulek (choć już nie tak ostentacyjnie podrabianych) i uważam, że można w nich bezproblemowo robić dłuższe trasy. Bo we wszystkich można – ludzie jeżdżą przecież w dżinsach i żyją. Argument, że używam takich spodenek z wkładką Coolmax i jest spoko jest prawdziwy…. m inwalidą. Stroje te są tanie, ale wystarczy kupić minimalnie droższy zestaw z Decathlona i nagle się okazuje, że różnica jest jak niebo, a ziemia. Wypowiadanie się o rzeczach bez posiadania sensownego punktu odniesienia jest mylące. To przekłada się też na inne dziedziny:
– Jaki rower możecie polecić?
– Gianta, bo taki mam

 

 

Argument drogiego roweru

 

Wplatanie do dyskusji stwierdzenia, że ktoś był na drogim rowerze jest jakieś dziwne. Tak jak z parkowaniem na kopercie dla inwalidów. Parkujące tam Porsche wzbudzi 7x większy hejt niż… no niech będzie ten Focus. Jeśli nie odmachał Ci człowiek na trasie i był na rowerze za 30 000zł, ludzie oburzą się dużo bardziej niż jak nie odmacha Ci gość na 10x tańszej Meridzie. Po ludziach z drogimi rzeczami ciśnie się lepiej, bo się ich nie lubi. Jeśli więc masz możliwość, zawsze zaznacz, że ten, kto zrobił coś głupiego, miał drogi sprzęt.

 

 

Po co zrzucać 50g?

Mostek lżejszy o kilkadziesiąt gram potrafi być droższy o kilkaset złotych. Podobnie z każdą inną częścią rowerową, aż do momentu, gdy dochodzimy, że każde zejście z o 10 gram to jakiś tysiąc. I tak, zrzucenie 50 gram wydaje się nie mieć żadnego sensu, bo jest to nieodczuwalne. Ale zazwyczaj nie poprzestaje się na jednym elemencie, a gdy 10 razy zrzucasz 20g, robi się z tego 200. Czy jest to warte ceny? Dla Ciebie może nie, dla kogoś pewnie tak. Nikt nie zakwestionuje stwierdzenia, że na lżejszym jeździ się przyjemniej.

Po co zrzucać 200g, skoro wystarczy zrobić przed startem dwójkę. Po co zrzucać 600g, skoro to tyle, co bidon?

Stwierdzenie spotykane niepokojąco często. Abstrahując od tego, kto normalny wychodzi się ścigać z dwójką w brzuchu, to ma to taki sam sens jak stwierdzenie: po co zarabiać więcej, skoro można wydawać mniej. Wszystko fajnie, tylko czasem nie da się wydawać już mniej, tak jak nie da się bardziej zrobić dwójki lub rezygnować z picia po drodze. Rzeczy, które bierze się na trening/wyścig są zazwyczaj niezbędne i trudno je pominąć. Chyba, że nie są – wtedy faktycznie bez sensu.

 

 

 

Po co komu drogi rower?

Na to pytanie odpowiadałem bardzo dawno temu tutaj: Czy jest sens kupować rower za milion?

W skrócie: bardzo drogi rower nie jeździ zauważalnie szybciej niż drogi rower lub nawet dość drogi rower. Ładny rower, fajny rower lub rower o którym marzymy – tak jeździ. Nie dość, że szybciej to jeszcze dalej, wygodniej i częściej. Pytania po co? są nie na miejscu, bo oceniają przez pryzmat sytuacji pytającego. Śmianie się z kogoś, że ma drogi rower, a jeździ nim wolno jest słabe (chociaż faktycznie, w przypadku np. Ceramic Speeda i osób, które jeżdżą od święta na Gassy 30km/h, mogą być zabawne). Czemu mielibyśmy jednak zarządzać finansami innej osoby?

 

 

Rower sam nie jedzie

 

– Który rower wybrać X, czy Y
– Nie ma znaczenia, rower sam nie jedzie

oraz każda wariacja tego dialogu dotycząca jakiegokolwiek wyboru. To jakoś ma się do tego, że sprzęt jest nieważny, a liczy się noga. To jest oczywiście prawda. W kolarstwie sprzęt to pewnie z 10-20%, a powyżej pewnego poziomu cenowego, nawet sporo mniej. Tylko co z tego, skoro w dalszym ciągu pozostaje z nami podjęcie tej decyzji i na czymś trzeba ją oprzeć.

Jak pytasz męża żony co kupić na obiad, to nie odpowiada: wszystko jedno, bo i tak nie umiesz gotować.

 

 

Po co gravel, skoro szosą też się da

Albo po co komu MTB, skoro da się gravelem. Ewentualnie po co komu fatbike, skoro da się MTB i tak dalej.

Da się, oczywiście – tylko po co, skoro można wygodniej.

 

 

Trzeba być twardym

No właśnie niekoniecznie trzeba. Powszechna prawda, że wszyscy muszą być kolarskimi superbohaterami jest dla wielu niszcząca. Memy o tym, że się nie odpuszcza nawet przy najgorszej pogodzie, kontuzji oraz że trzeba ćwiczyć nawet, gdy się nie chce to pierwszy, udany krok w kierunku zniesmaczenia sobie hobby. Jasne, aby coś osiągnąć potrzeba wytrwałości, systematyczności i ciężkiej pracy, ale niestety potrzeba też genów, szczęścia, możliwości i kilku innych rzeczy, a najlepszych i tak może być tylko kilku. Trzeba być twardym, ale prawdziwy twardziel wie, że czasem trzeba być też miętkim. Tak jak we wpisie o chorowaniu i niejeżdżeniu.

 

 

Mam chińczyka i wygląda tak samo

 

A ja mam Ferrari z Burago i też wygląda tak samo, tylko że jest w skali 1:24. To, że coś wygląda tak samo, nie oznacza, że jest tym samym. No, ale jak to – przecież:

 

 

Wszystko i tak jest z tej samej fabryki

Tu jest taki tekst, który chyba warto przeczytać, o tym jak rozpoznać chińczyka (w domyśle: podróbę). Rzeczy wykonane w Chinach (i okolicy) nie są złe, bo gdyby były – prawie wszystko byłoby złe. Jest masa chińskiego sprzętu rowerowego, brandowanego chińskimi markami, który jest bardzo dobry. Problemem są te udające oryginały. Może i 90% rowerów na świecie wyjeżdża z tej samej fabryki, a może jest to 60%, a może to są dwie fabryki – to nie ma znaczenia. Fakt jest taki, że skoro chińskie (w znaczeniu: podróby) koła się rozpadają na zjazdach, co widziałem wielokrotnie, czemu miałbym zaufać chińskiej ramie, a tym bardziej kierownicy.

 

 

Oryginały też się psują.

 

Tak, ale uwierzcie mi, że rzadziej. Naprawdę. Może internet mówi co innego, ale internetowi się nie ufa. Oryginalny sprzęt też pęka i widziałem oryginalne ramy, które pękały bez większego powodu, ale dobrze po takim wypadku stanąć przed lustrem i móc powiedzieć do siebie: zrobiłem wszystko co mogłem, aby uniknąć tego wypadku. Kwestię gwarancji tu przemilczę, bo co z tego, że dostaniemy nową ramę, skoro i tak płaciliśmy za nią tyle, co za 10 chińczyków.

 

 

Ja mam inne ale kosztuje więcej

– Hej, możecie doradzić jakieś siodło do 250zł?
– Ja mam Selle Italia SLR i jest spoko, ale kosztuje 500.

Najmniej pomocna odpowiedź w historii internetu.

 

 

Porównanie do gorszych

 

 – Ale na tamtej imprezie było źle!
 – Wcale nie, spójrz na VeloToruń, tam było dużo gorzej.

Jeśli rodzice nie przypominali Wam w młodości, że nie powinno się porównywać do gorszych, tylko do lepszych – ja to zrobię. To, że coś innego jest dużo gorsze, nie jest argumentem, że coś jest dobre. Co innego, jeśli wszystkie alternatywy są gorsze, wtedy możemy zacząć się zastanawiać…

 

 

Jadę w góry… Świętokrzyskie

 

Góry Świętokrzyskie są spoko, o czym możecie przeczytać w tym wpisie, ale z górami mają tyle samo wspólnego co Góra Kalwaria albo Tarnowskie Góry. Jeśli ktoś, w dyskusji o sensowności tarcz w szosie powołuje się na fakt, że ostatnio był w górach i karbokółka hamowały doskonale, a potem wspomina, że było to pod Kielcami, traci trochę na wiarygodności. 

 

 

Wszystko się da, wystarczy chcieć

Jest takie powiedzenie w internecie, że jeśli czegoś nie można, ale bardzo się tego chce, to można. Tu jest podobnie.
Wszystkie fit-profile i fit-blogi powtarzające mantrę, że wszystko się da, jeśli odpowiednio długo się na to pracuje kłamią. Jak bardzo jest to nieprawda przekonują się co 4 lata olimpijczycy, którzy całe życie poświęcają doskonaleniu tej jednej, jedynej czynności, a potem przegrywają. Bo urodzili się w złym miejscu na świecie i biegają wolniej, bo możliwości rozwoju w ich kraju i dostęp do technologii były ograniczone, czy po prostu z tego powodu, że nie każdy może być najlepszy. Da się wszystko, dopóki wszystko definiujemy sensownie.

 

 

To zrób lepiej

 – myślę, że Kwiato kiepsko pojechał w ostatnim wyścigu
 – jak jesteś taki mądry to pokaż jak Ty jeździsz!

Najczęstszy argument na jakikolwiek przejaw krytyki w stosunku do czegokolwiek. Nie podobał Ci się wyścig? Ciekawe czy Ty zrobiłbyś lepszy!

Nie umiem wyjaśnić na jak wielu płaszczyznach jednocześnie jest on zły. To tak jakby na zarzut, że mamy złą drogę dojazdową do pracy, ktoś Ci powiedział: ciekawe czy Ty wylałbyś asfalt lepiej?

 

I na koniec odwiecznie działające prawo, prosto z Wikipedii:

 

Prawo Godwina (reductio ad Hitlerum, argumentum ad Hitlerum) W 2007 The Economist stwierdził, że „w większości dyskusji dobrą zasadą jest, że pierwsza osoba, która wyzwie drugą od nazistów, automatycznie przegrywa dyskusję”