Jeśli czytacie tego bloga dłużej niż rok (szacun) to wiecie, że Panda ma rower przełajowy. Czytam dużo różnych portali, for (forów?), dyskusji, blogów i tak dalej, więc dobrze wiedziałem, jakiego potrzebuje roweru. To miał być zimowy przełaj, czyli:

 

opona, a nie szytka – mimo że dużo gorzej to jednak w turystyce wygodniej,
szerokość gum minimum 35mm – bo mniej to strach jeździć po błocie i śniegu,
turystyczna geometria – po co się na wycieczkach rozpędzać?
hamulce tarczowe – tylko takie zimą hamują
napęd Shimano 105, 2×10 –  na elektrykę szkoda kasy, na 2×11 też w zimówce, a Shimano, bo najwygodniejsze
używany i rozsądny cenowo – to pierwszy przełaj, więc nie wiadomo, czy będzie w ogóle używany, a że pewnie nie raz spotka kamienie to trochę szkoda nowego na dzień dobry.

 

Pech chce, że Panda też czyta internet. Mówiąc ściślej, czyta tylko tego bloga (bo sprawdza błędy), ale to wystarczy. Stosując wszelkie rady, które tu znalazła, wybór padł na Focusa Mares w wersji Rapha. Typowego ściganta, z kołami 40mm na karbonowych stożkach i szytkach 32mm, napędzie 1×10 Sram Red i hamulcach cantilever. Czyli wszystko super, tylko nie zgadza się nic.

 

 

Jak to bywa z zakupami używanych rzeczy z Allegro od zawodników, co to na handlu dorabiają (nazwisko znane redakcji): rower przyszedł, prawie cały napęd został wymieniony, a koła trafiły na śmietnik, bo nic się już z nimi zrobić nie dało. Bo i owszem, karbonowe kółka uratować znacznie łatwiej niż aluminiowe (mamy trochę karbonowych magików na Mazowszu), ale okazuje się, że istnieje taki poziom zużycia, z którego nic już się nie wyczaruje. Poziom też dziwił nawet owych magików. Tu pojawił się problem, bo były to Eastony EC90 SL, czyli ważące ~1220g, biało-czarne stożki – według mnie jedne z najładniejszych kół jakie są. Odkupienie ich to koszt nowego, bardzo dobrego roweru przełajowego. Wiecie jak jest z dziewczynami: jak mają coś ładnego i próbuje im się to wymienić na coś brzydkiego, okazuje się to niewykonalne. Trochę jak: przymierz sobie tę sukienkę, ale kupimy potem tą tańszą. Rozpoczęliśmy więc poszukiwania kół. Akcja była skazana na porażkę.

 

Na początku powiedzmy sobie jedną, fundamentalną rzecz:

 

KOŁA TO NAJWAŻNIEJSZY ELEMENT ROWERU

…i zazwyczaj pierwszy do zmiany w nowym zakupie. Z niewiadomych przyczyn ($$$) producenci rowerów najczęściej oszczędzają na kołach, wkładając jakieś 2-kilogramowe szimanochy. Weźmy na przykład LAPIERRE SENSIUM 500 za 7600zł. To taki rower w kategorii w sam raz: trochę prestiżowa marka, osprzęt 105, ładny… i koła Shimano RS010 – cena detaliczna ze 400zł, waga 1900gr i opony MICHELIN DYNAMIC SPORT 700×25 po 40zł za 300-gramową sztukę.

 

 

Dlatego pierwszą rzeczą, którą wypada zmienić w rowerze są koła lub w wersji budżetowej – opony. W prosty sposób stracimy ze 200gr na oponach, dopłacając 150zł lub z 400g, dopłacając tysiaka do kół. O zasadności zmiany 105 na Ultegrę, ramy i większości akcesoriów można dywagować, ale włożenie lżejszych kół do roweru, czuć od razu i różnica jest kolosalna. Kto raz zmienił, zapamięta to na zawsze.

 

Za duży wybór to problem

 

Popełniłem kiedyś taki wpis: SZYTKA CZY OPONA? BYĆ CZY MIEĆ? Mimo że główne kryteria pozostały te same, trochę rzeczy od tego czasu się pozmieniało.

Po pierwsze, na mieście mówią, że teraz trendy są tubelessy. Może i tak, ale nie ma to znaczenia, bo w konserwatywnym świecie szosowym i tak nikt tego nie używa. Czemu? Nie wiem. Czemu ja nie używam? Też nie wiem. Pewnie chodzi o coś z kompatybilnością obręczy, ale nie chce mi się sprawdzać.

Po drugie, podobno koła karbonowe na dętkę przestały już być niebezpieczne i kiepskie. Mało tego, są nawet często doradzanym wyborem jako złoty środek pomiędzy dwoma skrajnymi rozwiązaniami.

Po trzecie primo, ultimo: w szosach zawitały hamulce tarczowe i wszystkie dyskusje nad wyborem materiału tracą sens. Karbonowe koło i tarcza to przyszłość. Kropka.

Poza tym, gdybyście mi w tej kwestii nie ufali (bo czemu niby byście mieli), to Inside Cycling ostatnio wrzucił tekst o tym, jaki typ gumy wybrać do przełajów.

Rowerowe Porady z kolei pisały na ten sam temat, na który ja piszę właśnie teraz i wynika z tego tekstu tyle samo, co z mojego – czyli niewiele ;)

Ba, nawet Trzymaj Koło pisał tekst na ten sam temat i to już ze 3 lata temu – żeby było śmieszniej, też opisywał Dandy Horse.

 

 

Nie dotknąłem jednak nigdy na blogu tematu jakie wybrać koła: składane, czy fabryczne/systemowe? Nigdy też się nad tym jakoś głębiej nie zastanawiałem, bo nigdy innych niż gotowce nie kupiłem. Żeby więc podjąć słuszną decyzję postanowiliśmy wybrać się do porządnego składacza kół, a potem zweryfikować ich stwierdzenia w naszym zaprzyjaźnionym serwisem Treka w Pruszkowie. Czemu Treka? Bo ma najdroższe ;-) Czemu zweryfikować? Bo uważam, że w każdej zagwozdce powinny wystąpić dwie strony barykady – w tym przypadku osoby, które składają i osoby, które sprzedają gotowe.

 

Dygresja 1

 

Odwiedziliśmy warszawskie Dandy Horse Wheels i ten wpis to wbrew pozorom nie jest: dajcie mi koła, a zrobie o Was tekst. Nie twierdze, że jest to najlepsze miejsce do złożenia kół w Polsce, ani na Mazowszu. Składaczy kół mamy aktualnie wielu i na pewno duża część z nich jest bardzo dobra. Dandy Horse urzekł mnie jednak dwiema rzeczami: po pierwsze mają bloga, z którego generalnie prawie nic nie rozumiem, ale jaram się. Lubię czytać o rzeczach teksty, które na pierwszy rzut oka wyglądają jak mój podręcznik do Technik Cyfrowych na studiach, a które dotykają, w przeciwieństwie to TC, interesującego mnie tematu. Możecie tam poczytać o tym, jak firmy brandują chińczyki, o co chodzi z tymi wszystkimi sztywnościami i tak dalej. Chętnie sam bym to napisał, ale za każdym razem, gdy do tego siadałem – zasypiałem. Drugim atutem jest to, że znam kilka osób, które jeżdżą na kołach od nich i wszystkie z nich je chwalą. To mi, w czasach gdy na wszystkich mechaników się narzeka, wystarcza.

 

Szok i niedowierzanie

Nie wiem jak ubrać to w słowa, aby nie wyjść na buca i mendę. Wchodząc do Dandy Horse spodziewaliśmy się czegoś zupełnie innego. Jeśli byliście kiedyś w sklepie dla ostrokołowców, umiejscowionym w niewielkim mieszkaniu, w bocznej uliczce, macie może przed oczami ten obraz. Miejsca, w których trochę boisz się oprzeć ręką na jakimś blacie, bo ani się obejrzysz, możesz mieć na niej wytatuowanego szatana i dziurę o przekroju 2cm w uchu. Tutaj tak nie jest.

W dalszym ciągu na półkach znajdujemy co prawda opakowanie po serku wiejskim przerobione na pojemnik na narzędzie, który zastępuje pojemnik ParkbToola za tysiaka oraz maskę spawalniczą, która pomaga w tworzeniu własnych narzędzi, ale pierwsze wejście przypomina raczej styl Veloartowy niż piwnicowy. Dużo nie trzeba – wystarczy minimalistyczny design, świecące logo i białe ściany ozdobione czarnymi obręczami. To jedno z niewielu miejsc, w których za drzwiami nie atakują nas koszyki, trąbki, dzwonki i świecące gadżety. To też sprytny zabieg, aby nie obrażając nikogo, pozbyć się klientów, którzy chcieliby serwis roweru, w którym korba nie kręci się już od 13 lat.

 

 

Podczas naszej 2,5 godzinnej rozmowy, która dla 3 pracujących tam chłopaków generuje 6 nadgodzin, opinii wymieniamy wiele, ale jedno stwierdzenie pozostaje w mojej głowie na stałe:

 

Jesteśmy w stanie zrobić koło tak dobre, jak każde z gotowych (ale nie umiemy zrobić tak drogich)

 

Gdy słyszę coś takiego, w głowie zaplata mi się lampka. Weźmy taki artykuł z Bikeradar (z 2013 roku, więc technologiczna prehistoria), pokazuje on linię produkcyjną kół Treka w Wisconsin. Trzeba sobie zadać jedno bardzo ważne pytanie: jak linia produkcyjna za miliony + pracownicy mają się jakościowo do pracowników piwnicowych.

Po zebraniu opinii z kilku bardziej lub mniej niezależnych miejsc, okazuje się, że całkiem dobrze i wbrew moim przeczuciom, nie przygrywają… zbytnio. To jak z rowerem składanym i gotowym….

 

Wygoda

Koła systemowe mają jedną, zasadniczą zaletę: idziesz do sklepu, kupujesz, jeździsz aż umrą (tudzież do pierwszej dużej i niespodziewanej dziury na wyścigu). Jest drogo, ale płacisz za wygodę. Koła wyjmujesz z kartonu, wsadzasz do roweru i zapominasz o nich. Jak urwiesz szprychę dzwonisz do miejsca, w którym je kupiłeś, czekasz max. kilka dni (bo akurat, pechowo, nie ma na stanie) i jedziesz na wymianę. No chyba, że kupiłeś Mavica. Wtedy je wyrzucasz i kupujesz nowe, żeby się nie denerwować. Kto ma jakiekolwiek doświadczenie z naszym wspaniałym, polskim dystrybutorem, wie dlaczego :) Z drugiej strony, miałem kiedyś topowe koła Campagnolo. Straciłem je na pół roku po tym, jak przerzutka wkręciła mi się w szprychy. Nie dość, że sprzedają tylko całe komplety, to robią to nie wiadomo gdzie. W każdym razie na pewno nie w kraju nad Wisłą.

Nauczyłem się wtedy pisać maile do zagranicznych sklepów, które od swoich dystrybutorów ściągają rzeczy zdecydowanie szybciej. Jak rozlecą Ci się Aeolusy, dzwonisz do sklepu, prosisz o nowe szprychy i czekasz mniej-więcej tyle, ile trwa wysyłka z magazynu. Serwis szczęśliwy, bo musisz wrócić do niego – Tobie wszystko jedno, bo i tak nie miałeś wyjścia. Trzeba jednak czekać. Jak jesteś grzeczny, to może nawet dostaniesz zamienniki na okres oczekiwania.

Oczywiście wszystko to jest fajne, jeśli jesteś w domu- w dalekiej trasie lub na wakacjach problem nieco się eskaluje.

 

 

W składakach jest łatwiej, bo już na dzień dobry jest niewygodnie. Koła, które dostajemy, są z punktu widzenia odbiorcy niedokończone. Magik nie jest w stanie tak dociągnąć szprych, aby po kilku/kilkunastu jazdach nie wymagały one delikatnej poprawki. Dlatego też trzeba do niego wrócić. To oczywiście nie jest jakaś poważna wada, szczególnie jeśli jednocześnie sprzedaje dobrą kawę i ciastka. Tu pojawia się główna przewaga miejsca, które odwiedzamy. Dzięki własnoręcznie zrobionej prasie (widocznej na zdjęciu powyżej) – koła pomęczone zostają jeszcze przed wyjściem na dwór. Pozwala to na dopieszczenie naciągu już na dzień dobry. Niby nic, a cieszy. Wracać nie musisz, chyba że po to, aby powiedzieć, że się cieszysz z faktu, że wracać nie musisz. Nie kojarzę, abym podobną prasę widział gdzieś indziej.

Z drugiej strony, w składakach zyskujemy wygodę serwisu. Dopóki nie zdecydujemy się na jakieś bardzo nietypowe rozwiązanie, przy odrobinie szczęścia, prawie każdą część zapasową powinno udać się znaleźć w obrębie miasta. Mi nie robi to jakiejś znaczącej różnicy, ale w przypadku ultrasów i podróżników… może.

Nie – przemyślałem sprawę. Fakt, że możesz kupić potrzebną część w sklepie, zamiast kontaktować się z Jaśnie Wielmożnymi Dystrybutorami, jest dla mnie w 80% przypadków kolosalną różnica.

 

Cena

Jeśli argument cenowy do Ciebie nie przemawia, a nie jesteś pewny jakie koła chcesz, nie musisz czytać tego tekstu. Weź koła systemowe i tyle. Będą zawsze droższe.

 

Splendor na dzielni

Tu temat jest dyskusyjny. Z jednej strony wyjeżdżając na ulicę na nowych Zippach, Enve, czy Lightweigtach możemy być pewni, że osiągniemy efekt 3-centrymetrowej spódniczki mini. To koła, które jasno mówią: jesteśmy drogie, więc świetne. Ale… pojawia się tu też trick, o którym piszę w przypadku czarno-czarnych rowerów za 40k: kto ma wiedzieć, ten wie. Nikt pewnie nie powie o Twoich kołach: Wow, masz sprzęt od Dandy Horse! jako stwierdzenie, że masz coś super. Będzie to wymawiane raczej z ciekawością, czy faktycznie da się całkiem dobrze i tanio (stosunkowo). Wszyscy jednak znamy historie małych niemieckich lub brytyjskich manufaktur, które wyrastają na marki butikowe, znane tylko wtajemniczonym. Droga do takiej opinii jest prosta: pewnego dnia ogłaszasz, że Twoje koła są 4 razy droższe i liczysz na to, że zmieni Ci się target ;-)

 

 

Póki co nie mamy chyba butikowej, krajowej marki kół, więc zestawy fabryczne dadzą większy szacunek ludzi ulicy…. szczególnie biorąc pod uwagę w dalszym ciągu popularną polską szkołę designu. No i polska szkoła marketingu również, w której sponsorowane reklamy atakują mnie ciągłym Caps Lockiem i wykrzyknikami – pewnie żebym je lepiej widział no i śmiesznymi zdjęciami, kradzionymi z innych profili – pewnie żebym je lepiej klikał. To dobra droga, aby firma robiąca dobre koła, wypadła z kręgu moich zainteresowań. Nawet jeśli zacznie produkować koła bardzo drogie i bardzo dobre – wizerunek ją pogrąży.

 

Jakość

Przechodzimy do najważniejszego parametru. Czy koła złożone w mieszkaniu mogą być lepsze, a przynajmniej tak dobre jak te ze sklepu?

 

dygresja 2.

Tajemnicą Poliszynela jest fakt, że te wszystkie małe i ambitne firmy składające koła, biorą części od chińczyka (chińczyka jako pejoratywne pojęcie określające daleki wschodu, nie Chiny). Te same, do których Ty masz dostęp przez aliexpressy. Na dzień dobry nasuwają się więc dwa pytania: czemu nie zamówić ich samemu oraz czemu nie zamówić gotowych za 500$? Pomijam oczywiście kwestie wspierania lokalnego biznesu, bo to kwestia indywidualna (kupując taniej za granicą oszczędzam pieniądze i wspieram siebie, a przecież też jestem polskim biznesem).

Kupić samemu oczywiście możemy, tylko po co? Raz, że tak czy siak potem musimy to oddać komuś do poskładania, dwa: ten ktoś skoro zamawia masowo, to pewnie zrobi to taniej, trzy: skąd zamówić? Ilość firm, która produkuje karbonowe obręcze, nawet brandowane swoją marką, jest tak duża, że musimy zdać się na los lub doświadczenie znajomych. Ze względu na często nierówną jakość produktów, opinia znajomych również obarczona jest dużym elementem losowości – lepiej więc bazować na kimś, kto zamawia dużo, z tego samego miejsca.

 

 

To może być wygodnym misiem i zamówić gotowce (ryzykując dodatkowe opłaty celne)? Można. Mało tego, możemy nawet trafić na bardzo dobre koła, złożone w bardzo dobry sposób. Albo nie, o czym przekonamy się w najmniej odpowiednim momencie. Tu pojawiają się popularne słowa jak: kontrola jakości, dokładność maszyna vs człowiek itp.
Różnica jest taka, że jeśli naszej dziewczynie rozleciało się koło na zjeździe i straciła nos, to możemy iść do Staszka, które je składał na kacu i strzelić mu plombę w oko i Staszek jest tego świadomy. Jeśli sprzęt składał pan Ming w Taizhong, możemy mu wysłać maila, on przeprosi w mailu odpisze, że mu przykro i że może wysłać nowe koło, ale generalnie wisi mu to. Niby efekt ten sam, ale jednak satysfakcja z plomby większa, a co za tym idzie, motywacja składającego też. Należy tutaj też dodać, że żyjemy w XXI wieku i wiadomości szybko się rozchodzą. Jeśli dwa niezależne koła producenta z przykładowej Łodzi się rozlecą i obie historie trafią do netu, niesmak będzie się ciągnął już zawsze.

 

Koniec dygresji i twierdzenie:

Koła składane domowymi sposobami, nawet jeśli dostępne są super narzędzia, będą nieco gorsze niż te fabryczne. I już widzę, jak połowa z Was (szczególnie ta produkująca koła) przechodzi do zakładki kontakt, żeby wysłać mi bluzgi. Ale poczekajcie! Bo gorsze nie zawsze znaczy gorsze! …czy jakoś tak.

 

 

ale cena/jakość!

 

Na mieście mówi się, że koła nie mogą być jednocześnie lekkie, wytrzymałe i sztywne. Obowiązuje tu standardowa piramida: wybieramy 2 właściwości z 3 możliwych i godzimy się na kompromisy.

Jeśli możemy zaakceptować fakt, że koła będą na początku wymagały nieco regulacji i akceptujemy fakt, że wrócimy z nimi na początku naszej przygody raz lub dwa do serwisu, te składane będą prawie zawsze lepsze. Zakładając oczywiście ten sam budżet.Bo gorszość dobrze złożonych kół przekłada się tylko na konieczność ich początkowego dociągnięcia.

To wszystko oczywiście sprawdza się tylko i wyłącznie jeśli mamy DOBRY I SPRAWDZONY zakład, zajmujący się tym – a znalezienie takiego może chwilę zająć. Co rozumiem przez lepsze? Stosunek wagi do wytrzymałości, sztywności, aerodynamiki i ceny. Bo znowu – jeśli z równania wyrzucamy cenę, dokładanie sobie roboty traci sens. Obok słowa “zawsze” umieszczam “prawie”, bo jednak istnieją technologie jak golfowa powierzchnia obręczy w kołach Zipp, której Wasz składacz nie zdobędzie. Ile ona daje? Nie wiem. Aerodynami jest terenem niezbadanym przez przeciętnego zjadacza chleba, takiego jak ja.

 

 

Wybór i dopasowanie

Kół na rynku jest wiele, każdy znajdzie coś dla siebie. Większość z nich jest uniwersalna, nie ma limitów wagi. To zaleta, ale i pewien kompromis, a kompromisy i ambitne uprawianie sportu, nieco się gryzą. Bo nawet jeśli każdy z producentów ma dziesiątki modeli do wyboru, to w dalszym ciągu one będą przeznaczone dla większości kolarzy. Jeśli akurat nie jesteś większością kolarzy, bo ważysz np 55kg i jeździsz głównie po górach, to możesz sobie złożyć jakiś hardcore i tutaj zdecydowanie przyda się niestandardowe rozwiązanie. Minus jest taki, że niewielkie manufaktury też nie są zazwyczaj przygotowane na niestandardowego klienta, więc koło owszem – złożysz, ale nieprędko. Jak to jednak mówią: na bezrybiu i rak ryba.

 

Uwaga, cycki znalezione w Dandy Horse:

 

Strasznie długi wpis, strasznie dużo lania wody

Podsumowując: kupowanie składanych kół jest jak składanie roweru (kiedyś, bo teraz już chyba taniej kupować całe). Jeśli chcesz trochę zaoszczędzić, jeśli nie przeszkadza Ci trochę więcej roboty i masz od tego sprawdzonych ludzi, którzy dobrze doradzą i zrobią to dobrze, to warto. Jeśli jesteś leniwy, lubisz iść do sklepu i kupić po prostu to, czego potrzebujesz, to szkoda roboty. 

A Wy – ludzie internetu – które rozwiązanie wolicie?