Konsorcjum turystyki dość banalnej “El Pośpiech” zaprasza na wpis z Japonii w wersji dla spieszących się. Został okrojony z treści do absolutnego minimum. Aby poczuć się jak my na wakacjach, należy przeczytać go na jednym długim wydechu. Potem, podobnie jak my, ucieszycie się, że można zasiąść przy biurku w biurze i odpocząć. Pamiętajcie, że czytacie relację ludzi, którzy jako główne atrakcje wyjazdu zaplanowali wycieczkę do muzeum kotków machających ręką pod Nagoją i wielkiego robota w Tokio. Główne atrakcje kulinarne to z kolei wizyta w 7-eleven.

Skrót japońskiego bikepackingu dla spieszących się

…ale zanim on nastąpi, najważniejsze wnioski i przemyślenia. Wypunktowane, bo wiem, że Wam się spieszy. Wnioski oczywiście oparte są na 2-tygodniowym pobycie i zwiedzeniu naprawdę niewielkiego wycinka kraju, mogą mieć z rzeczywistością tyle wspólnego, co nic.

 


Taniej niż myślisz

Taniej niż w domu.

Jest tanio, naprawdę. Japonia zawsze kojarzyła mi się ze Szwajcarią, tymczasem ceny wszystkiego okazały się niższe niż w Polsce. Na 12 noclegów wydaliśmy łącznie 3466zł. Warto jednak zaznaczyć, że sypialiśmy w bardzo sensownych hotelach, których w większości, nie powstydziłby się Twój pracodawca z branży IT. Wydaje mi się, że śpiąc w hostelach/kapsułach cenę te spokojnie można obniżyć 3-krotnie, a nocując w “guesthausach” 2-krotnie. Lubimy mieć niestety w nocy ciemno, cicho i swoją, dedykowaną łazienkę. Szczególnie, gdy na nocleg wpadasz po 10 godzinach na rowerze i marzysz tylko o spaniu. Tu warto dodać, że wizyta w japońskiej łazience to prawdziwa rozkosz dla tyłka. Po powrocie rozważamy zakup elektrycznej deski klozetowej.

Mam wrażenie, że ceny w soboty skaczą dwukrotnie do góry, a nocleg w Mount Fuji Panorama Glamping za 534zł nie pomógł obniżyć średniej – no ale jeśli planujesz odwiedzić górę Fuji w święto narodowe, w idealnej pogodzie, możesz się spodziewać, że z dostępnością noclegów będzie ciężko. Żadnej z rezerwacji nie robimy z większym wyprzedzeniem niż kilka godzin.

Przeciętny koszt solidnego obiadu w małej, lokalnej knajpie to tak 15-30zł za posiłek. 30zł to już zazwyczaj największy ramen, jaki jest dostępny. Najdroższe danie w typowej restauracji sushi w Kioto – 100zł. Nazwałbym je “deska luksusu” (nie mylić z kiblem, ktory też tak tam nazywałem).

Loty są drogie, bo wszystkie dalekie loty są obecnie drogie – tak z 50% bardziej niż rok temu i 100% niż dwa lata temu. Płacimy po 4000zł za osobę. Nielimitowana karta SIM na 2 tygodnie to 180zł.

Prawie cały transport lokalny pokrywamy Japan Rail Passem. Za 1400zł za głowę na dwa tygodnie możemy korzystać z prawie każdego pociągu na wyspie, łącznie z pędzącymi 300km/h Shinkansenami. Wpadasz na dworzec i wchodzisz do (prawie) jakiegokolwiek pociągu, możesz nawet wyklepać rezerwację w telefonie lub automacie.

To daje 14446 dla 2 osób + jedzenie. Jedzenie to cenowy odpowiednik żywienia się u nas w chińczykach i nieco tańszych Żabkach.


Japończycy

Ludzie mrówki

Pierwsze, co rzuca się w oczy, to że cały kraj działa jak perfekcyjnie zaplanowana maszyna. Jak w Lemingach, gdzie Twoje lemingi-blokery obstawiają każde niebezpieczne miejsce i naruszenie każdego z nich spowoduje nieskończoną serię nieszczęść. Jeśli w asfalcie jest wyrwa, to choćby i po horyzont nie było żadnego samochodu, a Ty na horyzoncie wyłaniasz się jadąc swoje 13km/h niewielkim rowerkiem, możesz być pewny, że skomplikowany system ludzi machających świecącymi mieczami pomoże Ci ją ominąć.

Gdy w Wakayamie planujemy się dostać na prom kilkanaście minut przed jego wyruszeniem, na horyzoncie wita nas kilku krzyczących na nas Japończyków. Machają flagami i umiejscawiają nas na dokładnie tym centymetrze pokładu, na którym powinniśmy się znaleźć. Kilka sekund później rowery zostają nam zabrane, przyczepione linami do barierki, a pod koła zostają zostają podłożone podkładki, aby przypadkiem gdzieś nie odjechały.

Nikt nie mówi po angielsku, chyba że ma funkcję człowieka mówiącego po angielsku. Naprawdę, nie byłem w kraju, gdzie tak bardzo nie mówi się po angielsku. Dodając do tego fakt, że Japończycy dużo się kłaniają i dużo przepraszają, komunikacja jest przyjemna, ale nieco uciążliwa.

Ja na szczęście po japońsku mówię doskonale, bo jestem wychowany na japońskich bajkach na Polonii 1. Wspominam o tym już podczas naszego lotniskowego wywiadu dla telewizji, ale okazuje się, że dziennikarz nie zna bajki Gigi la trottola. To był dowcip dla kumatych, pozdrawiam.

Najbardziej znanym Polakiem jest oczywiście Lewandowski.

Japonia jest koszmarem dla bikefitterów, bo nie opanowano tam jeszcze podnoszenia siodełka i wszyscy pedałują kolanami na boki.

Najlepszą rzeczą Japonii są kei cary, czyli małe samochodziki, małych ludzików. Poza głównymi miastami występują prawie tylko one, przez co uśmiech nie schodzi nam z twarzy.

Rowerem jeździ się komfortowo. Drogi są co prawda wąskie, ale kierowcy jeżdżą prawie skandynawsko – jak gdyby za potrącenie rowerzysty groziło dożywocie. W miastach wyznaczonych jest sporo dróg rowerowych w ramach jezdni, ale służą one głównie za miejsce chwilowego postoju samochodów. Zatrąbiono na nas 2 razy, ale w sytuacjach, w których sam bym na siebie trąbił.

Tereny do jazdy dzielą się na: miasto, linia brzegowa wzdłuż oceanu/rzeki/jeziora i góry na których klepie się >3000m/100km, nic innego raczej się nie uświadczy. Podobnie jak innych nawierzchni niż asfalty. Gravele tam chyba nie dojdą.


ale za to gorzej niż myślisz

nie chcę tam żyć

Japonia jest jednym z ostatnich krajów, które wybrałbym do mieszkania. Fakt, jest czysto, ludzie wydają się porządni, a krajobrazy są bardzo mocne. Ale umówmy się, krajobrazy w bardzo wielu krajach są mocne, nawet w Polsce.

W miastach panuje przerażająca pustka i ciemność – bardzo mało samochodów, bardzo mało ludzi, mało życia w ciągu dnia – nawet w Tokio. Za wyjątkiem oczywiście miejsc, gdzie jest odwrotnie. Odwrotnie aż do skrajności. Przesadny ład jest jednak ciężki do zniesienia dla kogoś wychowanego w Polsce. Przynajmniej dla mnie. Ma to w sobie coś niepokojącego.

Japonia, którą widzieliśmy niewiele ma też wspólnego z krajem robotów i światem przyszłości. Wygląda jakby świat przyszłości był tu 30 lat temu i się zatrzymał.

Jeśli chodzi o pieski – jest ich mało. Nie dziwię się – nie dość, że nie ma śmietników to nie ma też miejsc, gdzie piesek mógłby się załatwić. Trawnik to praktycznie niespotykany luksus. Dominują pudle, biszony, potem długo, długo nic i na 3. miejscu ustawiam Shiby.


Dni -1 i 0

2 samoloty, 2 pociągi, 2km rowerem


We wtorek o 15 lecimy do Dubaju, siedzimy kilka godzin na lotnisku i dalej do Osaki. W środę o 18:00 na lotnisku kupujemy kartę SIM, zostawiamy walizki, odbieramy karnet pociągowy i udzielamy wywiadu lokalnej telewizji. Wyjeżdżamy pociągiem z lotniskowej wyspy, przesiadamy się do innego pociągu, jedziemy do hotelu, szukamy jedzenia w 7 eleven, śpimy z widokiem na Zamek Wakayama.

W samolocie do Dubaju siedzimy z 350 osobami wyciągniętymi prosto z filmów Patryka Vega – oni jednak istnieją naprawdę.

20-minutowy wywiad dla telewizji uświadamia nas, jak niewiele punktów mamy zaplanowane. Nie umiem odpowiedzieć na pytanie, co chcemy zobaczyć i dlaczego przyjechaliśmy. Nasz cel to przeżyć niespodziewane przygody, przemieszczając się pomiędzy najbardziej oczywistymi miejscami centralnej Japonii jak Kioto, Tokio, Osaka, Fudżi itp. Nauczeni doświadczeniem, wszystko co najlepsze, spotyka się przypadkiem. Plus jest taki, że dziennikarze po wywiadzie z nami wiedzą o istnieniu psów Shikoku, nazwanych na cześć wyspy Shikoku, na którą się udajemy. Na wyspie znajomość tych psów jest taka sama.

Pociągów z każdego miejsca odjeżdża tak wiele i tak często, że korzystam głównie z rozpiski na google mapach i dopasowuję planowaną godzinę to tej, którą widzę na wyświetlaczach. Pierwszy pociąg przegapiamy, mimo że stoimy przy odpowiednim peronie. Podjeżdża tak cicho, a wymiana ludzi jest tak sprawna, że dostrzegamy go dopiero jak odjeżdża.

Choć może to dlatego, że obok nas przejeżdża też pociąg panda i pociąg Hello Kitty i ciężko nam się skupić.


Dzień 1

1 prom, 1 pociąg, 89km rowerem


O 8 rano meldujemy się na dwugodzinnym promie na wyspę Shikoku, jedziemy z niego na stację kolejową, Lokalny pociąg wiezie nas godzinę do końca cywilizacji, więc mamy czas poszukać noclegu na Bookingu. Spędzamy 8 godzin na rowerze, w tym dwie zaskoczeni całkowitymi ciemnościami oraz zaskoczeni faktem, że na końcu cywilizacji nie ma noclegów. Nie ma też młodych ludzi, sklepów i psów Shikoku, które przyjechaliśmy zobaczyć oraz magnesów, które mieliśmy kupić. Są za to (nieliczni) ludzie zdziwieni obecnością turystów. Mamy najbardziej lokalny nocleg, jaki moglibyśmy sobie wyobrazić. A nawet bardziej.

Nie za wiele jest cywilizacji na południu wyspy Shikoku, a młodych ludzi jest tam jeszcze mniej. Wydaje się, że nasz przyjazd wyraźnie obniżył średnią wieku. Nocleg za to jest najlepszy z najlepszych.

Gospodarz założył chyba guesthouse, aby spotykać się z ludźmi i wspólnie pić sake. Oprócz nas jest też student objeżdżający wyspę rowerem. Gospodarz robi nam zdjęcie i wiesza sobie na ścianie obok dziesiątek innych zdjęć, student pisze nam rano list, że musiał wyjść wcześniej, ale zaprasza do Osaki jak skończymy.

W domu obowiązuje bardzo skomplikowany system papci. Osobne do domu, osobne do łazienki, buty pozostawione po odpowiednich stronach itp. Spanie na futonach jest super, ale papierowe ściany już niekoniecznie, bo wszystko słychać i światło przelatuje. Od tego dnia nie widzimy też przezroczystych okien – wszystkie matowe, wieczna ciemność.

Na promie najlepszy jest duży dywan do spania, na którym lokalsi spędzają bez butów bite dwie godziny kursu. Sylwia dostaje darmowe cukierki od nieznajomej, starszej pani. Od tego momentu, do końca wyjazdu ma już podejrzanie dobry humor.

Kolację jemy w ukrytej, wiejskiej knajpie. Nie dość, że nie umiemy nic zamówić, to nie wiemy co się robi z tymi ciepłymi ręcznikami itp. Sylwia wspina się na wyżyny elokwencji i zamawia po japońsku herbatę ryżową – dostaję wodę z lodem. Już rozumiemy dlaczego gospodarz tak bardzo chciał iść z nami do knajpy.


Dzień 2

1 autobus, 2 pociągi, 100km rowerem


Rano ruszamy wcześnie, bo w południe mamy upatrzony pociąg w góry (pomalowany w Anpanmana) – 50km pokonujemy w 5 godzin. Potem jest komfortowe 5 minut na przesiadkę z w autobus, który wywiezie nas jeszcze wyżej. Kolejne 40km rowerem po górkach i powinniśmy czekać na stacji na pociąg, ale gdzieś po drodze mylę skrzyżowania i ciśniemy co sił w nogach na inną, aby stawić się na niej 6 minut przed odjazdem innego. Godzinka w drodze do miasta to akurat tyle, ile potrzeba, by znaleźć nocleg i zaplanować kolejny dzień.

Co tu dużo mówić, góry Shikoku są wspaniałe i cierpię, że nie ma z nami dużych rowerów. Jesień też jest piękna, wszystko jest piękne. Kontrast pomiedzy miastami, a otaczającymi je górami i oceanem jest ogromny.

Jeżdżenie z rowerami autobustem nie jest specjalnie wygodne, ale nikt nam nigdy nie zwrócił na nic uwagi. Systemy płacenia też są śmieszne i pozwólcie, że nie będę tu próbował ich wyjaśniać. Powiem tylko, że większość rozliczeń gotówkowych polega na tym, że człowiek wystawia rachunek, a drobniaki wrzuca się do maszyny, również w 7-eleven.

Śpimy w Marugame – znalezienie tam jedzenia poza 7-eleven nie jest proste po 20:00. Jak się potem okazuje, miasta dość szybko tu umierają wieczorem…


Dzień 3

2 pociągi, 1 Shinkansen, 3 promy, 100km rowerem


Bo kolejny dzień zaczyna się godzinnym pociągiem o 8:06 na zachód, gdzie startuje prawdopodobnie najbardziej znana trasa rowerowa Azji – Shimanami Kaido. 75km to akurat na całodniowy, spokojny przejazd składaczkiem, ale przypominam sobie, że po drodze mijamy wyspę z królikami. Dochodzą więc dwa promy i na 40km przed jakimkolwiem noclegiem jest już ciemno. Wpadamy na prom, którym przeprawiamy się do Fukuyamy, z której za kilka minut rusza pasujący nam Shinkansen. Po raz pierwszy widzimy tam młodego człowieka. Kolejne 250km pokonujemy w godzinę. Po drodze znajduję nocleg – dobija godzina 22, a my jesteśmy w Osace.

Jeśli ktoś mówi “rower” i “Japonia” w jednym zdaniu, może mieć dwie rzeczy na myśli. Matkę wiozącą do szkoły dwójkę zabudowanych w namiocie dzieci lub Shimanami Kaido. Trasa jest mocna. Nie na tyle oczywiście, aby robiła w Europie piorunujące wrażenie, ale jest naprawdę niezła, a rowerowe wjazdy na mosty są imponujące.

Po drodze zahaczamy o wyspę królików. Japończycy produkowali na niej gaz w czasie II WŚ, a króliki zostały tam po eksperymentach. Dobrze jednak wiemy, że prawdziwym powodem jest ocieplanie wizerunku wyspy. Widzę tą naradę w rządzie:
– Chłopaki, co robimy z tą nieszczęsną wyspą?
– Szefie, może króliczki? Wszyscy lubią króliczki.

Po raz pierwszy jedziemy Shinkansenem. Shinkansen jest bardzo szybki, ale gdy mija się z innym Shinkansenem na twarzy pozostaje wyraz WTF.

Jeśli chodzi o rowery w pociągach to można, ale tylko w torbach i nie ma prawa z niej wystawać ani kawałek roweru od momentu, gdy przekracza się próg stacji. Rower to lawa i jeśli kogoś dotknie, to dotknięty umrze.


Dzień 4

75km rowerem


Rano rowerem na północ – do Kioto. Mijamy tysiąc pięćset boisk do baseballa zapełnionych dzieciakami. Trochę zwiedzania po drodze sprawia, że Kioto zwiedzamy po ciemaku, jak zwykle. Widzimy za to małpy oraz wielu niedzielnych kolarzy walących wałami wzdłuż rzek – zaczynam doceniać Gassy. W Kioto najpierw wpadamy w wypchany po brzegi targ, a potem jesteśmy sami na “starym mieście” – czad i mistrzostwo.

Kioto jest bardzo spoko, szczególnie gdy po zmroku wszyscy znikną.

Jeżdżenie wałem przy miastach jest za to kiepskie, bo co chwilę są patologiczne spowalniacze (jak na zdjęciu).

Jeśli chodzi o baseball, myślę że mógłbym zostać fanem albo nawet i graczem.


Dzień 5

1 Shinkansen, 52km rowerem


Rano wsiadamy w Shinkansena i uderzamy do Tokio, bo jest Halloween i mamy plan sprawdzenia, co dzieje się w wtedy w dzielnicy Shibuya. Tzn wiemy co się dzieje, ale chcemy to zobaczyć. Krążenie rowerem po Tokio sprawia, że faktycznie docieramy tam dopiero wieczorem. Po drodze odwiedzamy sklep Pedaled oraz Raphę, które są tak marne, jak jeżdżenie rowerem po Tokyo. Za to to, co spotyka nas w Shibuyi jest nie do opisania. Podobnie zresztą jak w Shinjuku, gdzie mamy hotel.

Nie ma słów, które opisać mogą przebywanie na najbardziej zatłoczonym skrzyżowaniu świata w Halloween. Jedyna myśl to “poddaję się”.

Jeśli chodzi o samo Tokio, nie znaleźliśmy rzeczy, który można się zachwycić. Poza świątynią z kotkami, których Sylwia jest psychofanką.

Po raz pierwszy w historii nie kupuję w sklepie Raphy czapeczki – jest tak brzydka. Wydaje mi się też, że jestem już bliski zaliczenia wszystkich jej sklepów na świecie.

Najdziwniejsze w Tokio jest to, że możesz być na najbardziej zatłoczonej ulicy świata*, a dwie przecznice dalej jest głucha cisza, pustka i ciemność.

*przesada


Dzień 6

2 pociągi, 56km rowerem


Pętla rowerowa po Tokio utwierdza nas w przekonaniu, że to najgorsze miejsce podczas całej podróży. To top miejsc, w których niechciałbym mieszkać. Powiedziałbym, że to dzień odpoczynku, ale po rowerowej pętli udajemy się na zwiedzanie miasta pociągiem. Słowa “odpoczynek” i “Tokio” nie łączą się zbyt dobrze. Sytuację ratuje trochę dzielnica Taitō, przynajmniej zakupowo. Cała reszta miasta to straszny zawód. Postanawiamy uciekać.

Przed wjazdem na blisko kilometrowy Rainbow Bridge stoi człowiek. Jego zadaniem jest zamontować każdemu pojawiającemu się rowerowi wózeczek pod tylnym kółkiem. Tak aby dało się pchać, ale jechać już nie. Kto to wymyślił i po co – nie wiem, ale jest to śmieszne.

Poza tym widzimy Statuę Wolności i bardzo wiele, bardzo świecących dzielnic, którymi jestem zawiedziony.

Głównie dlatego, że wyobrażałem sobie np. Akihabarę – dzielnię gier i elektroniki jako świat Pokemonów, Hello Kitty i postaci ze świata Nintendo. Tego wszystkiego nie ma, jest głównie Manga, z której kojarzę tylko Dragon Balla. Jest też niesamowicie dużo maszyn do grania – tych z losowaniem kulek i tych ze Szponem wyciągających pluszaki. Taki salon gier potrafi mieć 8 pięter i graniczyć z kilkoma innymi.

Nawet 20-metrowy robot, którego jedziemy specjalnie zobaczyć (Gundam), okazał się być aktualnie bez głowy – bo remont.


Dzień 7

2 pociągi, 64km rowerem


Rano ruszamy dwoma pociągami w kierunku góry Fuji. Tam lokalna pętla dookoła 3 z 5 słynnych jezior i na nocleg wpadamy po ciemku. W związku z tym, że wizurka jest dobra, lecz mogłaby być lepsza, kolejnego dnia powtarzamy niektóre miejsca. Fuji to sztos niesamowity. Trafiamy akurat w święto narodowe, więc znalezienie noclegu nie jest proste. Śpimy w “glampingu”, który okazuje się luksusową przyczepą z widokiem na górę, która oczywiście w nocy jest niewidoczna, a rano tylko mgła.

Nie ma słów by opisać Fuji górujące nad czerwonymi drzewami, szczególnie gdy jest widoczne. A jak się okazuje, takie zjawisko jest niecodzienne. Dzięki rowerom udaje nam się objechać bokiem pół górki, aby znaleźć miejsce bez chmur. Mocno jest.


Dzień 8

99km rowerem, 1 Shinkansen


Miało być relaksacyjne 100km w dół, było “100km trochę w górę, dużo w dół, ale za to pod mega wiatr”. Dotarcie do miejscowości Fuji zajmuje nam ponad 9h, bo po drodze, z niewiadomych przyczyn, postanawiamy pochodzić po górach. Wieczorem łapiemy Shinkansena do miejscowości Nagoya, gdzie kolejnego dnia planujemy zwiedzić muzeum z kotkami. Po drodze trafiamy za to na jeden z najlepszych zachodów słońca w życiu.

Po naszym wejściu na szczyt Arakurayama zaczynam żałować, że plan wycieczki nie obejmuje chodzenia po górach.

To jeden z tych dni, o których nie mogę za dużo napisać, bo zdjęcia oddają wszystko zdecydowanie lepiej.


Dzień 9

77km rowerem, 1 pociąg, 1 Shinkansen


Muzeum zaliczone. Teraz w torbach wieziemy już więcej kotów niż ubrań. Wycieczkę oczywiście przedłużamy i wjeżdżamy w jakieś losowe górki – pokonanie 80km zajmuje nam ponad 8 godzin. Zaczynam żałować, że nie jesteśmy tu dużymi rowerami, bo górskie drogi tu są idealnie równie i idealnie puste. W końcu Japonia dzieli się na puste góry i pełne miasta. Łapiemy pociąg, aby wrócić do miasta, a potem Shinkansena do Kioto.

Mam podejrzenie, że wizyta w Manekineko Museum to jeden z głównych celów naszego przyjazdu do Japonii. To te kotki z machającą ręką, choć jak się okazuje – oryginalnie nie machały, a cała historia ich powstania jest tak “od czapy”, że ciężko uwierzyć jak losowe rzeczy na świecie potrafią “chwycić”. To chyba odpowiednik współczesnych virali.

Drugą najlepszą atrakcją dnia jest obserwacji przedszkolaków, które udają, że kartony to sanki, a trawa to śnieg. Robią to w iście mangowy sposób.

To zdecydowanie dzień, który przypomina, że właśnie przemieszczanie się po całkowicie przypadkowych drogach jest często najciekawsze.


Dzień 10

1 pociąg, 106km rowerem


Ruszamy 170-kilometrową ścieżką rowerową (Keinawa Cycling Road) w kierunku Wakayamy – ile się uda, tyle przejedziemy, a resztę dokulamy się pociągiem – po drodze obowiązkowe zwiedzanie Nary, gdzie normalni ludzie cieszą się na świątynie, a my na jelonki. Po 107km jest już tak ciemno i zimno, że gdzieś przed miejscowością Hashimoto wsiadamy w pociąg i lądujemy znowu w mieście naszego pierwszego noclegu. Po drodze mijamy uprawy i fabryki herbaty i torby wypchane są już do granic możliwości. Trafiamy też na czas wypalania upraw, więc czujemy się jak w Otwocku.

Jeśli ktoś uważa, że Japonia to 100% ekologia i zieloność, zapraszam na wycieczkę z nami. Szczególnie przez tereny wypalania upraw oraz wsie, w których po zmroku robi się zaskakująco zimno.

Próba kupienia herbaty w jednym z “domowych sklepików” to esencja naszej wizyty w Japonii i tego jak ciężko dogadać się z Japończykami, którzy jednak bardzo się starają. Wydaje mi się, że miła pani przez 10 minut próbowała nam wytłumaczyć, że do zrobienia herbaty potrzebujemy “teapot” i z samym bidonem nie damy rady.

Samo znalezienie sklepu też nam nieco zajmuje, mimo że Google Maps twierdzą, że sklepy są wszędzie dookoła nas. Może i są, ale trzeba komuś prawie wejść na chatę, a asortyment to mieści się na jednym, niewielkim stole.

Wracamy nielegalnie pociągiem, bo okazuje się, że do tych bezobsługowych można wchodzić tylko przednimi drzwiami, a my wchodzimy “na turystę” tyłem. Zdziwienie było na tyle duże, że będą o nas krążyły legendy.


Dzień 11

2 pociągi, 68km rowerem


Nie ma konkretnego planu, więc wyjeżdżamy pociągiem za miasto i kulamy się wybrzeżem – okazuje się ono zdecydowanie bardziej pofałdowane niż myśleliśmy, przez co wracamy też pociągiem, aby nie jeździć po nocy. Nogi są już puste jak moja część żołądka przeznaczona na rzeczy niezwiązane z rybami i ryżem.

jprdl.jpg jak tym rowerem ciężko się jeździ po górkach. Nie wiem który raz w życiu odkrywam, że jazda wzdłuż wybrzeża wcale nie oznacza jazdy po płaskim. Choć może to wina nóg masakrowanych od 10 dni lub wiatru.

Dwa tygodnie wakacji to jednak bardzo długo. Powiedziałbym nawet, że za długo, ale odkrycie po powrocie, że nie umiem się zalogować w pracy, bo nie pamiętam hasła, było piękne.

Tego dnia sikam też w najdziwniejszym kibelku świata – takim, w którym wszystko widać – jak na fotce poniżej. Generalnie jest bardzo ładnie, a zamek Wakayama nocą to mistrz nad mistrze. Jemy też najlepszy ramen świata w Maruman Ramen. Dodatkową atrakcją w ramenie jest pani witającą się wielokrotnie z każdym (i żegnająca również) okrzykiem ARIGATOOO GOZAIIIMAAAAS! prosto w twarz. Za każdym razem, gdy to robi, sprawdzam czy nie zostałem przepołowiony kataną.


Dzień 12

2 pociągi, 30km rowerem


Ostatni dzień to spełnienie jednego z punktów “rzeczy, które chętnie bym w życiu zrobił”, czyli wizyta na klasycznym, japońskim Keirinie – wyścigu torowym. Na miejscu spotyka nas głównie niezrozumienie po co przyszliśmy, skoro nie obstawiamy. Po godzinie (czyli 2 wyścigach – jakichś 4 minutach łącznej jazdy) umieramy z nudów i resztę dnia zwiedzamy Osakę, do której udajemy się pociągiem. Potem 11 godzin lotu, 3 godziny na lotnisku w Dubaju, 6 godzin lotu i jesteśmy na Okęciu.

Ten Keirin to jednak wyższa szkoła jazdy. Naprawdę dużo internetu przeczytałem, aby znaleźć jakąś imprezę. Okazuje się, że godziny nie są podane, bo wyścigi potrafią rozgrywać się np. co pół godziny, przez 3 dni pod rząd. Nie ma to żadnej specjalnej otoczki i jest wydarzeniem zdecydowanie bardziej hazardowym niż sportowym. Trochę zawód. Może i mistrzostwa prefektury nie są czymś wielkim, ale jednak spodziewałem się większej publiczności niż 20 typów o średniej wieku 120 lat.

Plus jest taki, że wejście na imprezę kosztuje 1,50zł. Tak – złoty pięćdziesiąt.


Tak było, nie kłamię. Mimo iż w wpisu może uderzać pewien sceptycyzm wygenerowany przez rozjazd oczekiwań w stosunku do zastanej rzeczywistości, odwiedzenie Japonii zdecydowanie polecam. Choć pewnie nie tak bardzo jak na przykład Hongkong czy Tajwan, w których poziom egzotyki oraz efektu “wow” są dla prostego człowieka, jak my – większe, a logistyka nie jest wcale trudniejsza. Warto jednak zobaczyć najwyższy poziom poszanowania dla drugiego człowieka, jakiego do tej pory doznałem. Przynajmniej na pierwszy rzut oka.