Two* guys
728 kilometers of great adventure
and zero sensownego przygotowania**
Can they make it?!
Find out this June
only on Poland Gravel Race track!***

*and a half
**fizycznego
***czytać bardzo poważnym głosem lektora.

Trasa Poland Gravel Race to nie jest prosta sprawa. Jeśli doda się do tego odcinki eksperymentalne, których przejezdność mamy sprawdzić przed wyścigiem, robi się nawet całkiem trudna. Wynika to głównie z kombinacji długości, nawierzchni, liczby sklepów oraz noclegów, pogody oraz potencjalnych punktów serwisowych. Nie ma tu znaczenia, że zwycięzca wyścigu potrzebuje nieco ponad doby na przejechanie tych 540km i pokonanie ponad 10km w pionie.

Postanowiliśmy to zrobić jak zwykle (ostatnio) z godnością, a przynajmniej jej resztkami. 3 dni plus jeden na powrót do Krakowa i noclegi zaklepane z góry. Z tymi noclegami to nie jest prosty temat, ale dzięki posiadaniu wielu darmowych minut w telefonie, udało się. Konkretnie mówię tu o “nielimitowanych minutach”, bo mniej-więcej tyle potrzeba, aby klepnąć noclegi w górach w długi weekend. O samej trasie przeczytać możecie w zeszłorocznym wpisie: Nie Poland Gravel Race (nie PGR). Tegoroczna wiele się nie różniła, a fragmenty, które były inne, na pewno nie zostaną uwzględnione w imprezie. Nie ma za co.

Plan.

Plan był prosty i został zrealizowany w 100%:

W środę po pracy jedziemy Pendolino do Krakowa, a potem pociągiem Berlin – Przemyśl (a de facto relacji Berlin – Kijów/Lwów) do Przemyśla. Tam nocujemy w Akademik PWSW. Bardzo polecam.

W czwartek rano ruszamy na nocleg do Cisnej. To 190km i 3800m w górę – duża część tego to teren, więc plecy łypią, jakby ktoś bejzbolem całą noc. Śpimy w Bacówka Pod Honem w Cisnej. Link do Stravy.

Piątek to 204km i 3960m w górę. Dzięki oponom Tufo Speedero zajmuje nam to zdecydowanie dłużej niż byśmy chcieli i mimo startu o 7:30 i jeździe przerywanej tylko defektami i jednym sklepem, nie zdążamy przed zmrokiem. Tego dnia dołączyć miał też do nas Krzysztof, ale ze względu na deszcz, dołączył dopiero do noclegu – Agroturystyka Pod Grzybkiem. Link do Stravy

Sobota w trójkę to 180km i 3530m w górę. Tufo Speedero ląduje w śmietniku, a rower odpłaca się Michałowi brakiem 3 zębów w blacie, co nie ułatwia jazdy. Dokładnie to brakiem 2 zębów i rozwarstwieniem się jednego na dwa – z matematycznego punktu widzenia, brakuje mu więc tylko jednego, ale to chyba tak nie działa. Na Głodówce meldujemy się prawie przed zmrokiem. Link do Stravy.

Niedziela to zawsze patusiarnia, bo koniec długiego weekendu i trasa Podhale – > Kraków. Tym razem w wersji nieco dłuższej, lecz przyjemniejszej niż zeszłoroczna. Wątpię, aby tak jak zeszłoroczna, była szybsza rowerem niż samochodem, ale przecież słowem przewodnim w tym roku jest “godność“. W Krakowie praktycznie wjeżdżamy do Zakrzówka i jak nowi zasiadamy wieczorem do Pendolino powrotnego. Link do Stravy.

Godność.

Tegoroczny przejazd jest pewnym eksperymentem. Nasz tegoroczny przebieg rowerowy na początku czerwca zdecydowanie nie przekracza 3000km, z czego 30% przypadało i tak w styczniu. Nie pamiętam też kiedy ostatnio opuściłem strefę tlenową lub przekroczyłem średnią 20km/h. Nie licząc oczywiście Kaszebe Rundy, ale tam było to uzasadnione magicznymi właściwościami smalcu i obecnościa przemekzawada.com.

Absolutnie nie chcę tu wyciągać generalnych wniosków z próby statystycznej o liczebności 2, natomiast informuję na własnym przykładzie: rozsądnie długie trasy da się przejechać głową i doświadczeniem. Wstajemy rano, jako-tako wyspani, spać chodzimy, gdy robi się ciemno. Jedziemy od śniadania do kolacji z przerwą na postój w sklepie. Cóż, jeden sklep na kilkanaście godzin jazdy nie brzmi może rozsądnie i godnie, ale nam wystarcza. O ile jeździć szybko bez odpowiedniego przygotowania się nie da, jeździć długo już można. Wystarczy tylko odpowiednie podejście. Jeśli czegoś się nauczyłem przez te kilkanaście lat jeżdżenia szosą, to że głównym wrogiem jest stres i zbędne zmartwienia. Że “co się stanie jeśli”, że “czy dam radę”, że “kolega będzie czekał”. Jak jedziesz na pełnym luzie, życie jest dużo prostsze. Generalnie to jak w tej piosence:

In your heaaaaaad, in your heeeeeeeaaaaaaaad
Zombie, zombie, zombie-ie-ie
What’s in your head, in your head

I nawet ta wstawka o zombie trochę się zgadza.

Oczywiście pewnego, pięknego dnia może okazać się, że to podejście nie działa i umrzemy w górach, pośrodku niczego, ale to nie ten moment. Tak samo nie był to ten moment, gdy na 3400m n.p.m. w tajwańskich górach zerwała się Sylwii linka hamulcowa, gdy w Maroko dowaliło nagle 45℃, a my butowaliśmy jakimś gruzowiskiem lub gdy po ponad 200km jazdy w typowo norweskiej pogodzie czekaliśmy aż nam woda ze skały nakapie, by rozpuścić w bidonie Huela i dojechać do jakiejkolwiek cywilizacji. Tylko spokój może nas uratować. No i umówmy się, gdyby w tych czasach człowiek musiał się jeszcze stresować swoim hobby, to gdzie sens?

95% trasy przejeżdżamy zadowoleni i z uśmiechem na ustach. Pozostała część to butowanie po Głównym Szlaku Beskidzkim pchając rower i momenty rozpuszczania na asfalcie wrzącym od słońca i turystów wracających z długiego weekendu z Podhala.

Odkrycie, że jesteśmy w stanie zadowoleni jechać non-stop od rana do wieczora przez kilka dni stawia pod pewnym znakiem zapytania robienie formy.

Porównując rok do roku, większość segmentów na trasie przejeżdżamy z czasem +/- 2%

Różnice ze względu na warunki pogodowe i zmienne losowe są całkowicie pomijalne. Może dlatego, że po prostu jedziemy. Nie jesteśmy więc lepszą wersją siebie z wczoraj, ale też nie jesteśmy wersją gorszą. Dzięki obniżeniu standardów i oczekiwań, to wystarcza. 

Trasa.

Trasę PGR znałem dość dobrze. Podoba mi się jednak, jak z upływem czasu mózg wszystko spłaszcza i kompresuje. Spłaszcza to dobre słowo.

Trasa w mojej głowie wyglądała jakoś tak:

Dzień I

Wyobrażenie: Najpierw stromy wyjazd Przemyśla, który już na dzień dobry zabija słabych, a mocnych rozgrzewa. Potem trochę po lesie, jakieś pagórki, trochę asfaltu, przekroczenie rzeczki, znowu trochę szutrowych pagórków. Na setnym kilosie asfalt i jedyny sklep tego dnia – przy Pętli Bieszczadzkiej, na której spotykamy pewnie jedyne samochody tego dnia.

Rzeczywistość: Tak, trochę pagórków jego mać. Na setnym kilometrze mamy już ze 2500m w górę.

Wyobrażenie: Potem trochę przez las i trochę terenów aż do Sanu. Trochę nawet więcej dzięki eksperymentalnemu fragmentowi. Od Sanu lekki podjazd do asfaltu, który prowadzi wprost do namiastki cywilizacji czyli miejscowości Smerek. Potem trochę podjazdu i szutrostrada w dół do Cisnej

Rzeczywistość: Trochę terenów aż do Sanu to z 60km rąbania po krzywym, dzięki czemu plecy są jak po spaniu na zrolowanym prześcieradle. Ten lekki podjazd do asfaltu też zaczyna się fajnie, bo ponad 2,5km ze średnią 7,5% po terenie.

Wyobrażenie: W Cisnej będzie cisza i spokój, ale w bacówce się nie wyśpimy, bo mam 5-osobowy pokój, który pewnie będziemy dzielili z innymi ludźmi.

Rzeczywistość: W Cisnej odbywa się właśnie Bieg Rzeźnika więc wszystko zawalone biegaczami. W pokoju, ku naszemu zaskoczeniu, jesteśmy sami, więc wielki luksus, ale wcześnie rano pojawia się tupot małych i dużych stóp, bo okazuje się, że trasa biegu jest dokładnie pod naszymi, niezbyt szczelnymi drzwiami.

Dzień II

Wyobrażenie: Bardzo przyjemny dzień – trochę górek, gdzieś w połowie spotkamy Krzyśka jadącego nam naprzeciw. Po drodze najładniejsze tereny w kraju. Na trasie jakieś nowe fragmenty, które zapowiadają się emocjonująco

Rzeczywistość: Krzyśka nie spotykamy, bo przecież w ulewie nie będzie do nas jechał. Ulewie, którą widzimy wszędzie dookoła nas, ale nie nad nami. Nowy fragment okazuje się godzinnym spacerem dla bardzo wytrwałych. Tereny faktycznie są przepiękne, szczególnie w okolicy Magurskiego Parku Narodowego, więc żeby nie było za super, Michał łapie kapcia (nie pierwszego na tym wyjeździe), którego mleczko już nie zalepia. W tym momencie przypominam sobie jego słowa w dniu wyjazdu: Tę oponę zakłada się tak *** ciężko, że jak się nie uszczelni to idę z buta na pociąg. Cóż, jak się okazuje, są na świecie takie miejsca, z których nie da się dojść z buta na pociąg – to jedno z nich, szczególnie wieczorem. Godzinę później jedzie już z wsadzoną dętką… które parę kilometrów przed noclegiem znowu wymaga zmiany. Poza tym jest super, choć nieco klnę na swoją pamięć, która bardzo wiele podjazdów skasowała. To naprawdę nie jest łatwa trasa.

Dzień III

Wyobrażenie: Wierchomla, Żłobki, coś tam na Podhalu i jemy naleśniki na Głodówce. Dwa podjazdy i koniec.

Rzeczywistość: Dwa podjazdy faktycznie były, ale oprócz nich było też wiele innych, które wymazałem z pamięci – nawet same Brzegi prowadzące praktycznie do mety to już ciężki temat. Po drodze Michał wyrzuca swoje Tufo i kupuje nową oponę. Teraz takie czasy, że gdy wchodzisz do sklepu i pytasz o dowolną oponę gravelową to do wyboru dostajesz coś za 280zł albo używaną. Potem do komplety gubi jeszcze dwa zęby z korby, a trzeci ząb rozwarstwia, więc stajemy zakładać łańcuch dość często. Dzięki przygodom nie zdążamy oczywiście przez zamknięciem kuchni w Głodówce, więc jesteśmy ostatnimi gośćmi w kebabie w Bukowinie. Tak bardzo ostatnimi, że w kebabie nie ma już nawet kebaba, więc jemy hambuksy. Aby pani było milej na koniec ciężkiego dnia, każdy z nas bierze innego. Przepraszam.

Dzień IV

Wyobrażenie: jedziemy wśród samochodów do Krakowa w niewyobrażalnym upale. Wieczorem wsiadamy maksymalnie spoceni do pociągu

Rzeczywistość: upał jest bardziej niewyobrażalny niż sobie wyobrażaliśmy jego niewyobrażalność. Trasą za to nieco modyfikujemy, więc może i jesteśmy wolniejsi niż samochody, ale za to jest znośnie, jeśli chodzi o tłok na drogach. Do pociągu wchodzimy jak nowonarodzeni, bo zaoszczędzony czas przeznaczamy na wizytę w Zakrzówku. Wpadamy do jeziora w pełnym rynsztunku. Rzeczy, który widzieliśmy nad Zakrzówkiem zostaną z nami już na zawsze.

Podsumowanie.

Trasę niezmiennie polecam, choć prawdopodobnie nie będę jej już więcej jechał w ramach objazdu. No może kiedyś w ramach imprezy, z jednym, cywilizowanym noclegiem w okolicy Komańczy. Tymczasem idę dalej nie jeździć w ramach przygotowywania się do kolejnych przygód. Pamiętajcie tylko, że zgodnie z internetowymi zasadami, nie biorę żadnej odpowiedzialności za słowa, które tu napisałem.