To miał być wpis o Kaszebe Runda, ale pomyślałem, że ludzie znacznie częściej parzą się w palec wrzącą zupą niż szukają informacji o imprezie, o której napisałem już pewnie wszystko – a wiadomo SEO i kliki najważniejsze. Bo sama Kaszebe, przynajmniej w latach, w których biorę w niej udział (bo startuję byłoby zbyt mocnym słowem), jest niezmienna. Składa się z doskonale zabezpieczonej trasy, pagórków, lasów i ludzi, których spotykam, co kilka lat. Miło jest spotkać starych znajomych przy jajeczniczce z kanapeczką ze smalczykiem zamiast lotniska przy Gassach. To tak zwane spotkania pełne godności. Dobrze wiemy dlaczego znaleźliśmy się w miejscu, w którym jesteśmy i dokąd zmierzamy (do kolejnego bufetu). Co dzieje się pomiędzy nimi, nie ma dużego znaczenia, a na 188km można ich trochę upchnąć. Jeśli trafiliście tu zupełnie przypadkiem, szukając informacji o Kaszebe, a nie historii gościa, który ma oparzenia drugiego stopnia od pomidorówki, zapraszam do starych wpisów, na przykład:
Kaszebe Runda 2018 – daliśmy z siebie wszystko
Kaszebe Runda, czyli Tour de Bufet. Kolarstwo kaszubskie
Wpisy różnią się właściwie tym, że zamiast przemekzawada.com, na zdjęciach jest Sylwia lub Piotrki. No i niestety tym, że w 2017 większość terenów pokrywały lasy, a rok później jechało się już jak przez scenografię z filmu post-apo.
Nie będę oszukiwał. Wcale nie planowałem w tym roku jechać. Decyzja zapadła niecałą dobę przed wyjazdem. Zaczęła się od telefonu od Przema, informującego że jedzie i pytającego gdzie się tam śpi. Kto czyta bloga, ten wie gdzie się na Kaszubach śpi. Gdzieś pomiędzy Klockiem a Swornymi Gaciami (które tak naprawdę są Sworne Gaciami), czyli w Męcikale. Kilkanaście godzin później siedziałem już na dworcu w Bydgoszczy czekając na podwózkę. Szczególnie, że z Przemem nie widziałem się od czasu, gdy obaj uważaliśmy, że ściganie się przez 3 godziny w dużej, szosowej grupie o złotego korniszona jest najwyższą formą kolarstwa. To było jakoś przed epidemią i przed wojną.
Nie wiem jak to jest, że gdy ktoś nas odwiedza, to zamiast zabrać go na najlepszą i najprzyjemniejszą pętlę okolicy, rysuję zawsze “wszystko na raz”. Oznacza to, że zamiast przemieszczać się gravelostradą jaką jest Kaszubska Marszruta staram się zrobić przekrojową prezentację. Sobotę spędzamy więc z Przemem jeżdżąc po lasach, piachach, asfaltach dobrych i złych, tarce, kostce brukowej i każdej innej, znanej (i nieznanej) ludzkości nawierzchni. Trasa wygląda tak. Mam nieodparte wrażenie, że wytwarza to w Przemie syndrom ucieczki. Powiedzmy, że rower zaparkowany pod sklepem w Męcikale z piłą elektryczną przyczepioną do kierownicy wpisuje się w lokalny folklor bardzo dobrze.
Jedno jest pewne: niezależnie ile zdjęć zrobisz, wszystko wygląda podobnie.
Z drugiej strony, można to traktować jak tatuaż:
“jeśli nie doceniasz mnie gdy jestem najgorsza, nie zasługujesz na mnie, gdy jestem najlepsza”.
Dlatego też, w ramach rekompensaty i nagrody za przeżycie, trzy dni później wysyłam go na pętlę, która zarówno nawierzchniowo, jak i widokowo jest dużo lepsza, o tę. Kiedyś był o niej nawet filmik na youtubie. Dolina rzeki Kulawy to mistrz, a każdy kto uważa inaczej, ten opona Tufo.
Kaszebe Runda
Do Kościerzyny wyruszamy w niedzielę rano (czyli dzień później niż nasza wspólna trasa i dwa dni wcześniej niż ta wspomniana powyżej).
Ja, proszę Państwa, do treningu kolarskiego podejście mam bardzo poważne. Na początku czerwca 2022 zrobione mam jakieś 3000km, czyli tak lekko ze 2 razy mniej niż normalnie. Nie pamiętam kiedy moja średnia przekroczyła 25km/h, ani kiedy ostatnio jechałem w grupie. Kaszebe w tegorocznym planie treningowym, którego kulminacja powinna przypadać tydzień później (będzie o tym kolejny wpis), zajmuje bardzo ważne miejsce. Po pierwsze pozwala sobie przypomnieć, że 188km to nie jest dużo, a po drugie, pozwala się najeść. Dokładnie 4 dni później będę już jechał przez Bieszczady spalając dalej ten niedzielny smalec. Wtedy też przypomnę sobie, że 188km po pagórkowatych asfaltach, w grupie, jest jednak zupełnie innymi kilometrami niż ich odpowiednik w terenie z blisko 4km przewyższeń. Ale nie uprzedzajmy faktów. Na Kaszebe zrealizowałem półroczny plan treningowy w 6 godzin i to się liczy.
Najważniejszym odkryciem tego roku jest pizzeria Do Pieca w Kościerzynie. Nie tylko ze względu na użycie mąki Caputo, która wydaje się być dokładnie tą, której potrzebuję po rowerze, ale również ze względu na jakość/cenę, a także samą jakość oraz samą cenę. Jest tak dobra, że można ją traktować jako pełnoprawny pretekst do wybrania się do Kościerzyny.
Na starcie jesteśmy prawie ostatni, więc Przemo w obawie o dostępność dóbr na bufetach generuje pod 300W, z każdą zjedzoną kromką na szczęście nieco mu przechodzi. A może po prostu odkrywa, że im szybciej jedziemy, tym więcej ludzi łapiemy za sobą – trochę jak wąż z Nokii. To sprawia, że na bufety wpadamy coraz liczniej. Nia ma to większego znaczenia, bo jedzenie się nie kończy, ale przezorny zawsze ubezpieczony! Ostatecznie odnosimy duży sukces, bo nie dość, że stajemy na każdym bufecie to w moim brzuchu znajduje się “wszystkiego po jednym”. Tylko dlatego, aby nikomu nie było przykro, że go pominąłem. Naprawdę, nie kłamię. Nie umiem uczciwie ocenić bilansu kalorycznego tego dnia, ale wieczorem nie jestem głodny.
Z rzeczy ważnych:
Najpierw je się tłuste, potem słodkie, nie odwrotnie.
Naprawdę, nie odwrotnie.
Ale z dwojga złego, jak już popełniony został błąd i na start poszło słodkie, lepiej zjeść potem tłuste, niż nic. Mimo że przez kilka kolejnych kilometrów będzie się to wydawało błędem.
Najładniejszy jest zdecydowanie ten odcinek trasy, który występuje w wersji najdłuższej, czyli Zaborski Park
Lepiej jechać wolniej i dłuższej niż szybciej i krócej, bo wtedy bardziej chce się jeść
Nagrodę specjalną otrzymują w tym roku drożdżówki – najlepsze jakie w życiu jadłem
Karnego jeżyka otrzymuje wiatr, który jak parę lat temu zaczął wiać cały czas w twarz, tak do dzisiaj nie skończył.
Nie bardzo wiem, co więcej mogę napisać o imprezie, o której napisałem już wszystko, więc zapraszam do zdjęć (w odwrotnej kolejności, bo po 7 lat studiów IT i kilkunastu latach w zawodzie, nie umiem tejże kolejności odwrócić).
A jeśli chodzi o oparzenie się w palec, to tak jak wspominałem już wielokrotnie – kolarstwo to bardzo niebezpieczny sport. Na jednym z bardzo-ważnych-przystanków chwyciłem nieudolnie plastikowy talerzyk i zupa polała sie po ręce. Gorąco (he he he) polecam więc używanie rękawiczek – dzięki nim bąble są tylko na połowie palca. Gdy 3 dni później ruszamy z Michałem na objazd trasy PGR, rękawiczki mają ucięty palec, abym w ogóle mógł je założyć. W każdym razie sytuacja, gdy kolarz wchodzi do apteki w pełnym rynsztunki i prosi o coś na oparzenia i ku uciesze wszystkich w kolejce odbywa się następujący dialog, jest dość zabawna:
– Słońce poparzyło?
– Nie, pomidorówka.
Samą imprezę nieustannie polecam – według mnie, jest jedną z najprzyjemniejszych w sezonie. Myślę, że za jakieś 2-3 sezony, gdy poziom tłuszczu we krwi trochę opadnie, zobaczymy się na niej znowu. Z tymi samymi ludźmi, których pewnie do tego czasu na rowerze nie spotkam.