Krówka leśna

miejsce z przeszłości

Cała ta piękna i niezbyt ciekawa historia zaczyna się tak, że miałem jechać do Męcikału (lub Męcikała – w zależności od tego jak bardzo lokalsem się jest) zasiać trawę. Odziedziczyliśmy tam domek, do którego zapraszamy ludzi i nikt nie przyjeżdża, bo ktoś kiedyś napisał, że wszędzie jest piach. Tak to sobie przynajmniej tłumaczę. Zrobiłem nawet o okolicy kiedyś wpis i zaprosiłem czołowych polskich blogerów jak bikeshow.cc (tu filmik), ale to nie pomogło – dalej nikt nie przyjeżdża i główną atrakcją jest dla nas kurier lub śmieciareczka. No ale nieważne.

Męcikał, z Leśną Krówką położoną pod Mąkowarskiem, łączy jedno – myślisz, że nikt o tych miejscach nie słyszał, a potem się okazuje, że wszyscy byli tam na koloniach w młodości. Takich gdzie człowiek bał się iść przez ciemny las do oddalonej o 100 metrów od domku sikalni, więc sikał metr od wejścia do domku, a potem za karę musiał sprzątać ośrodek.

Tego weekendu, do Leśnej Krówki jechali chłopacy z Koło Ultra z okazji organizacji Maratonu Podróżnika, który akurat w tym roku wypadał właśnie tam. Pomyślałem, że skorzystam z podwózki i przemieszczę się potem 40km rowerem do Męcikału. Na pewno udałoby mi się to bardziej, gdybym wziął ze sobą klucze do domku. Nie zabranie ich sprawiło, że spędziłem niecałe 4 dni za znakiem “Towarzystwo Miłośników Krówki Leśnej i Aktywnego Wypoczynku Stowarzyszenie Relax” – no czy może być lepsze miejsce na weekend niż taki harcerski ośrodek wypoczynkowy? Pewnie może, ale i tak było całkiem nieźle. Bo czy może być źle w ośrodku, który ma taką linię brzegową, jak na zdjęciu poniżej?
Fakty tak prozaiczne jak zasypianie w bluzie z kapturem na głowie żeby nie zamarznąć i logistykę związaną z jednym kontaktem dzielonym na 4 osoby pominę, bo to tematy dla słabych.

Okolica

czyli wszędzie identycznie ładnie

Powiem Wam (za pomocą tekstu), że tereny w kwadracie Bydgoszcz – Piła – Koszalin – Trójmiasto, są bardzo dobre. Im bardziej tam jeżdżę, tym bardziej mnie zaskakują – ostatnio stałem się fanem okolic Sępólna, ale głównie dlatego, że nigdy wcześniej nie zastanawiałem się, czy coś tam w ogóle jest – bo po co? Generalnie jest tak: troszkę górek, trochę dróg bardzo dobrych i bardzo niedobrych (ale za to bardzo pustych), masa dróg terenowych i przede wszystkim całkowicie bezsensowne asfalty – takie nowe dywany puszczone przez środek lasu, łączące zupełnie nic. Poza tym nic epickiego i nic, co wygeneruje tysiąc lajków pod zdjęciem.

Nie mam o nich nic ciekawego do powiedzenia, ale szukanie smaczków to dobre zajęcie. Bo na przykład jedziesz przez niczym nie wyróżniającą się wieś o nazwie Krzywogoniec i widzisz Dom Wakacyjny Zielona Mila. Kto widział film i zna genezę nazwy, ten się śmieje – albo się nie śmieje właśnie.

Albo spacer starym mostem kolejowym pomiędzy jeziorami lub oznakowany lej po wybuchu rakiety V-2, tudzież bezpłatny prom Wielonek. Wyjątkowym wspomnieniem jest mijanie płacht z napisem “Jedziesz drogą wstydu powiatu tucholskiego – przepraszamy mieszkańcy”. Wtedy nawet jazda najgorszym asfaltem staje się jakaś przyjemniejsza. W Ameryce prawdopodobnie zrobiliby z tego atrakcję o nazwie “najgorsza droga świata” i ludzie z innych kontynentów przylatywaliby, aby to zobaczyć. Prawdopodobnie i u nas udałoby się tam zrobić imprezę o nazwie HardaSukaAsfaltowa i ludzie zamiast narzekać na stan nawierzchni, cieszyliby się, że nadgarstki się łamią. W zamian dostaliby koszulkę “Przejechałem Drogę Wstydu Szosą”. Wiecie – jak w tych runmageddonach, gdzie największą atrakcją byłby gość bijący Cię w twarz na mecie. Można potem stanąć w firmowej kuchni i powiedzieć, że było super lub krzyknąć “jestem hardkorem!”.

Tu warto dodać, ze na tych 350km, które dzieli Warszawę i Leśną Krówkę, nie ma ani jednego sklepu – przynajmniej na trasie wyznaczonej przez Google Maps. Co najwyżej w Koronowie można przejechać przez centrum i tak jak my, odwiedzić Żabkę o 22:57 licząc na to, że nie zostaniemy wyrzuceni. W okolicy z zapleczem spożywczym też raczej ciężko.

Ale znowu oddryfowałem jakoś od tematu – drogi obok Krówki Leśnej wyglądają jakoś tak:

Maraton Podróżnika

O samym maratonie, trasach, idei itp. przeczytacie o tutaj.

Moim głównym zajęciem przez 2 czy 3 dni było pałętanie się pomiędzy organizatorami i sprawianie wrażenia, że robię coś pilnego i jestem potrzebny. Trochę za bardzo weszły mi w krew korporacyjne przyzwyczajenia. Najsensowniejszym zadaniem były wstrzymywanie nieistniejącego ruchu przez 1,5 godziny, podczas gdy kolejne grupy uczestników startowały. To jedno z tych korporacyjnych zajęć, gdy dajesz juniorowi tekst do przepisania, a jak już skończy to pokazujesz mu kombinację klawiszków CTRL+C i CTRL+V. Z nudów zrobiłem więc kilkadziesiąt tysięcy kroków po okolicy, aby porobić zdjęcia aparatem, który może i nie ma żadnego zooma, ale za to jest bardzo drogi. Brak zooma połączony z faktem, że niezależnie od odległości na jaką oddalisz się ze startu, wszystko wygląda dokładnie tak samo, utrudnił nieco sprawę. Szacun dla Bartka (Koło Ultra’owego fotografa) jeśli wyczaruje z tego jakąś dobrą galerię. Jeżeli różnica w odległości między pierwszym, a ostatnim zawodnikiem osiąga jakieś 200km na trasie, a na mecie meldują się między 18:00 a 12:00 następnego dnia, ciężko jest to rozplanować.

Jednocześnie chciałbyś być na mecie, żeby poszukać tego pustego wzroku, jak i pod Męcikałem, gdzie temperatura zamiast zapowiadanych 8°C dochodzi do 0,5°C. Umówmy się, z takich imprez najlepsze zdjęcia są albo z tym wzrokiem, który patrzy w nicość i trochę szuka sensu życia, a trochę niczego, albo twarzy, która ma w nogach kilkaset kilometrów, asfalt przypomina sekcje brukowe Roubaix, a ubranie jest przewidziane jest na 10°C więcej… no i oczywiście do najbliższego sklepu jest 50km.

W zdjęciach poniżej tego nie ma – są tylko ludzie, las i rozmazane tło… czasami pająk zjadający ślimaka.

Meta

Wizyta na mecie to jednak zupełnie inne przeżycie. Jako człowiek stroniący od zdjęć twarzy, dalej nie do końca wiem, czy dana mina to “w ryj dać mogę dać – odejdź mi z tym aparatem”, czy “zrób mi takie zdjęcie, żebym miał argument potwierdzający słuszność wystawienia roweru na OLXie”. Bo emocje na mecie są bardzo różne, choć skrajnie inne niż te znane mi z wyścigów, gdzie zwycięzca jest jeden (i jeszcze kilkunastu samozwańczych, którzy wygrali ze sobą i są lepszą wersją siebie z wczoraj). Tu klasyfikacji i miejsc nie ma, jest tylko limit czasu – który mimo że wyśrubowany, nie został przez nikogo przekroczony.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nachodzą człowieka myśli, że sam by chętnie wziął może w czymś takim udział. Ale to już temat na zupełnie inną historię.

Tak było, nie kłamię. Naprawdę szanuję, że doscrollowaliście aż tutaj.