—
Lubisz pączki? Na pewno lubisz – każdy lubi pączki. A gdybym powiedział Ci, że istnieje taka kraina: Pączkolandia. Kraina, w której wszystko zbudowane jest z pączków i oblane marmoladą. Śpi się w niej na pączkach, z pączków składa się każdy posiłek i nikt nie zadaje pytań, ile takich pączków już zjadłeś. Nikt nie ocenia Cię, patrząc jak zajadasz siódmego z budyniem, mimo że nie pamiętasz, kiedy ostatnio widziałeś swoje stopy. Tutaj nie ma zasad. Pozostaje tylko pytanie, czy istnieje coś takiego jak za dużo pączków? Pączkolandia to Las Vegas, miasto niepowtarzalne w skali świata. Tydzień, który spędziłem w tym miejscu, to zdecydowanie zbyt długo!
—
Przed przeczytaniem tego wpisu bardzo gorąco polecam film Fear and Loathing in Las Vegas (po naszemu: Las Vegas Parano). Niewiele jest filmów, które tak dobrze oddają specyfikę jakiegokolwiek miejsca. Ten jest esencja wszystkiego co spotykamy w Vegas: kobiet, świateł, laserów, narkotyków i pustyni. Gdy kończę ten wpis, mija właśnie piąty dzień z rzędu, który spędzam pod kołdrą bez wychodzenia z pidżamy. To skutek uboczny Vegas, koszt odstawienia, który skłonny byłem zapłacić za wizytę w tym NAJ- mieście świata. Naj – jakim? Na to pytanie mam nadzieję odpowiecie sobie sami po przeczytaniu tego tekstu.
Astrologowie ogłaszają tydzień Amazon Re:Invent! Populacja nerdów zmniejsza się.
VEEEEGAAAAS BABYYYYYYY!
Jeśli Bóg istnieje, Las Vegas zostanie pewnego dnia doszczętnie zniszczone. Tę historię już znamy, tak poległy Sodoma i Gomora. Przemierzając słynny Las Vegas Stip, w głowie przypominają się wszystkie filmy, które widzieliśmy o rzymskich cesarzach. Według mnie The Strip to właśnie odpowiednik Rzymu z początku naszej ery, ale do tego jeszcze wrócimy…
Wiecie co robią dzwony na Ursynowie o 6 rano w niedzielę? To samo robi Vegas we wszystkie Twoje zmysły jednocześnie. Non stop. Bez litości.
Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest tak, że Las Vegas nie warto odwiedzić – warto jak najbardziej. Mówimy przecież o najbardziej świecącym miejscu na Ziemi, w którym wszystko inne też jest naj. Las Vegas to miejsce, które zmienia Twoje postrzeganie świata. Rzeczy duże stają się małe, ludzie bogaci stają się biedni lub przeciętni, a słowo rozmach nabiera zupełnie nowego znaczenia.
Pieniądze, o to tutaj chodzi.
W Las Vegas wszystko kręci się dookoła pieniędzy. Tak jak wszędzie, tutaj jednak nikt się z tym nie kryje.
Jeśli chodzi o płatności, Amerykanie są lata świetlne za nami. Zdziwienie na twarzach ekspedientek, gdy próbujesz zapłacić PayPassem jest nieopisywalnie wielkie. Jedyną prawilną formą używania tutaj karty jest przeciąganie jej przez terminal i podpisanie rachunku. Mało tego, w knajpach wygląda to tak, że oddajesz kelnerowi swoją kartę, on z nią znika i wraca z rachunkiem do podpisania, na którym wpisujesz dodatkowo wysokość napiwku. Napiwki są teoretycznie obowiązkowe, nawet na terminach płatniczych pojawiają się pola, na których widnieje pytanie, czy chcesz dać 16%, 22%, 28% itp. I to jest trochę niezręczność, bo wpisujesz sobie na przykład te 15$ napiwku (WTF?!) i idziesz do domu, a kelner z tymże rachunkiem wraca na zaplecze i ściąga Ci z karty, której już dawno nie ma, wpisaną przez Ciebie długopisem wartość. Poziom zaufania jest tutaj ogromny.
Ale i tak nie to jest tutaj największą zagadką. Pewnie nieraz widzieliśmy ceny rzeczy w Amerykańskich sklepach i zastanawialiście się jak to jest, że wszystko jest połowę taniej. Otóż, działa to tak: siedzisz sobie na stronie Best Buya, widzisz zegarek Garmina za 100$, dodajesz go do koszyka, klikasz kup i widzisz rachunek na prawie 110$. Duża szansa, że w innym mieście kosztowałby mniej lub więcej. Ceny tutaj nie zawierają podatku. Dlatego idąc do sklepu i widząc take 2 for 5$, nie wiesz tak naprawdę ile zapłacisz. Z początku wydaje nam się to jakieś chore, ale gdyby się tak zastanowić… W jasny sposób pokazuje to wpływ podatku na cenę, wpływ stanu, polityki i rozdziela to ile płacimy za towar od tego, ile płacimy komuś, kto w tej transakcji w ogóle nie występuje. To tak jakbyśmy dostawali do ręki pensję brutto, a potem sami oddawali pieniądze. Może ludzie zauważyliby, że coś jest nie halo, że zmiany w rządzie mogą się realnie odbijać na życiu codziennym.
(K)raj konsumenta
Bo jeśli chodzi o kupowanie, to jest to piękny kraj. Kupiłem Garmina Fenixa 5x, w sumie przypadkiem, bo chciałem zupełnie innego. Zerwałem taśmy, otworzyłem pudełko, odpakowałem wszystko, przymierzyłem i okazało się, że to jak noszenie na ręce laptopa. Wracam więc do sklepu ze spuszczoną głową i pytam co mogę zrobić. Sprzedawca najwyraźniej nie zrozumiał zupełnie problemu. Najpierw poprosił mnie, abym włączył swój komputer i chciał pokazać mi jak używać Garmin Express i dać lekcje używania elektroniki, potem nie rozumiał czemu w ogóle zastanawiam się co zrobić. Jeśli coś Ci się nie podoba – oddajesz lub wymieniasz. Nie tłumaczysz, nie ściemniasz, aby podtrzymać rozmowę, obsługa zapyta Cię pewnie co Ci się nie podobało i zaproponuje wymianę na coś bardziej dopasowanego lub po prostu zwróci z miejsca pieniądze. Wszystko oczywiście w takiej atmosferze, że nie dość, że wychodzisz z innym zegarkiem to jeszcze z 3 innymi sprzętami.
Robienie zakupów spożywczych w stanach to inny stan świadomości. Każdy z wózków wypchany jest żarciem tak, że tworzy się menisk wypukły. W naszych głowach zostaje na stałe pytanie: jak duże ci ludzie muszą mieć lodówki i zamrażalki?! Klient podchodzi do kasy z takim wózkiem, wyrzuca wszystko na taśmę i idzie usiąść sobie na siedzonko. Miła pani na kasie powolnym ruchem skanuje wszystko po kolei i przerzuca do siatek. Czas skanowania każdej z rzeczy jest na oko 7x wolniejszy niż w naszych Biedronkach, ale przecież po co ma się śpieszyć.
Pośpiech jest niezdrowy, a my w kolejce stoimy ze 20 minut, tylko po to, aby kupić trochę słodyczy. Trochę to oczywiście pojęcie względne, bo tutejsze opakowania spokojnie można traktować jak wielorodzinne. Duże rzeczy są tu duże, tak jak duże frytki w McDonalds, które wcale nie są duże, tylko ogromne, a duża Cola jest nie duża, a kolosalna.
Bo ludzie to najgorsze co w tej Ameryce jest, pisałem o tym już we wpisie o Kalifornii.
Ci głupi Amerykanie
Kasyno zawsze wygrywa.
Las Vegas to kasyna. Hazard trzyma to wszystko przy życiu. Wrzucając pieniądze do maszyny, masz takie niezręczne uczucie, jakbyś umieszczał 5zł w śmietniku i trzaskał za nimi pokrywką. Przecież wszyscy wiedzą, że kasyno wygrywa zawsze i nie da się nic ugrać. Ta prawda jest nieco przekręcana, bo owszem: kasyno wygrywa zawsze, ale nie oznacza to, że grający zawsze przegrywa. W generalnym rozrachunku gry pomyślane są tak, że mają przynosić właścicielowi dochód, ale zrobione jest to sprytnie. Prawie codziennie, gdy zaczynamy grę, jest moment, w którym jesteśmy poważnie na plusie (mówiąc poważnie, mam tu na myśli 5-10x ilość włożonych pieniędzy). Te gry działają tak, że dają takie złudne uczucie, że da się. Nie piszę tu oczywiście o takim pokerze, w którym z założenia ktoś musi wygrać, a ktoś przegrać.
Wygrywanie to adrenalina i endorfiny – to one napędzają zabawę. Im dłużej grasz, tym szansa na wygraną mniejsza, ale oczywiście da się. Jackpoty to nie oszustwo i parokrotnie widzimy duże wygrane. Widzimy też ludzi, którzy grają na automatach dużymi pieniędzmi. Stan konta w jednorękim bandycie liczony w tysiącach to tutaj nic dziwnego.
My traktujemy to jak zabawę i od razu wiemy, że przegramy, bo nie wycofamy się z gry niezależnie od tego, ile już wygramy. Znajdujemy automaty, w których da się grać za 1 centa i wrzucając dolara można bawić się przez długi czas… Oczywiście nie bawimy się tyle, bo magiczna siła każe obstawiać coraz więcej i więcej. To śmieszne, bo człowiek niby mądry i rozsądny, a gry zbudowane są w ten sposób, że jednak chce się grać dalej i odrabiać straty. Przez tydzień przepuszczam łącznie jakieś 15$ i udaje mi się ostatecznie wyjść o 1$ do przodu w stosunku do stanu, z którym zaczynałem. Mogło być dużo więcej, mogło być dużo mniej. Łatwo zrozumieć, jak ludzie gubią się w tej zabawie. Szczególnie, gdy widzisz wygrywających dookoła siebie, gdy widzisz przepych i bogactwo i gdy automaty atakują Cię z każdej strony.
Pewnie jesteście zawiedzeni, że jest tak mało zdjęć z kasyn… cóż. Zdjęcia w kasynach to temat tabu. Bo niby można i nie jest to nigdzie zakazane, ale z drugiej strony tak niekoniecznie. Bo w kasynach są ludzie, często są z innymi ludźmi, na przykład odmiennej płci – nie zawsze pewnie chcieliby, aby wszyscy na świecie wiedzieli, że akurat z nimi tutaj są. Jest cienka granica pomiędzy selfikiem z kasyna, a robieniem zdjęć lustrzanką. Pomyślałem więc, że każdy wie, jak wygląda kasyno i się nad tym zbytnio skupiał nie będę.
Kasyna niczym miasta
Prawodopodobnie nigdy już w życiu nie powiem o żadnym hotelu, że jest duży. Nocujemy w hotelu MGM Grand i pozwólcie, że zacytuję tutaj Wikipedię:
30-kondygnacyjny budynek MGM Grand ma 89 metrów wysokości, a w jego skład wchodzi hotel z 6852 apartamentami oraz największe kasyno w hrabstwie Clark, zajmujące powierzchnię 15 930 m². Poza tym na obszarze całego kompleksu znajduje się pięć basenów zewnętrznych (w tym jedyne w Las Vegas baseny ze słoną wodą), sztuczna rzeka i wodospad, które zajmują powierzchnię 2,7 hektarów, centrum konferencyjne o powierzchni 35 tys. m², spa, salon kosmetyczny, centrum fitnessu, ogrody MGM Grand Garden Arena, jedna z siedzib CBS Television City, a także kilka sklepów i klubów nocnych oraz 19 restauracji.
Jeśli Wam mało to możecie się przejść w nim do siedliska, w którym przebywają lwy albo do sali na prawie 17 000 osób, gdzie swoje największe wałki toczyli m.in. Floyd Mayweather Jr., Manny Pacquiao, czy Oscar De La Hoya.
Trochę przypadkiem trafiamy tam na przykład do klubu Hakkasan. Niby nic, klub jak klub – wejście nieco ukryte, miejsca nie ma jakoś specjalnie dużo. To taki klub ukryty gdzieś pomiędzy korytarzami, ale grywają w nim tacy DJe jak: Calvin Harris, Steve Aoki, Tiesto, Kaskade, Hardwell…
Wszystko to sprawia, że codziennie rano gubimy się we własnym hotelu. To jednak nie przypadek. Kasyna w Vegas nie mają okien, nie masz pojęcia jaka jest pora dnia – nie ma zegarów, ani niczego co mogłoby sugerować, nawet w dużym przybliżeniu, co aktualnie dzieje się na dworze. Nie ma też drogowskazów do wyjścia, są za to do wszystkiego innego. Jeśli chcesz przejść się po The Strip, a akurat wyszedłem po złej stronie obiektu, to jesteś z 15 minut w plecy. To trochę straszne, bo przecież nawet w swoim pokoju okna masz wiecznie zasłonięte, jako że niebo tutaj jest zawsze jasne.
W pokoju mam też inne problemy. Po kilku spacerach domyślam się już na czym polega wizyta w Las Vegas. Czuję pewien dyskomfort kładąc się na łóżku albo wchodząc do wanny. Myśl, co działo się w nich przed moim przyjazdem, napawa mnie nieco odrazą.
Skąd tu w ogóle pomysł na wannę? Wprawione oko dostrzeże, że nic w tym mieście nie zostało zbudowane przypadkiem (mimo że wszystko tak wygląda). Okna się nie otwierają, a jakiekolwiek tarasy, czy przejścia naziemne mają szyby tak duże, że nawet jak się postarasz, to nie wypadniesz. Twoje 3-letnie dziecko prędzej zrobi sobie krzywdę w domu niż tutaj. Samobójcy nie mają łatwo.
Pomyślisz pewnie, że w mieście zgorszenia i bezprawia nie może być bezpiecznie. Alkohol, hazard, narkotyki – to się jakoś nie łączy z bezpieczeństwem. Podczas tygodniowego pobytu tutaj widzieliśmy dwa aresztowania niezbyt normalnych ludzi, oba w jakiejś bocznej uliczce. W żadnym z kasyn, czy hoteli nie natknęliśmy się na jakąkolwiek sytuację, choćby minimalnie niekomfortową. I to trochę przeraża, bo nie jest to normalne. Ochroniarzy kasyn się tu nie widzi, policji na ulicach nie ma, generalnie jakichkolwiek służb porządkowych ze świecą szukać. Raz, jeden jedyny przechodzi obok nas ochroniarz w kasynie – tak dużego człowieka w życiu nie widziałem – zaczynamy się domyślać jak to działa. Wszechobecne kamery (choć niewidoczne) szybko wyłapują jakiekolwiek próby niesubordynacji, a osoby wypadające poza konwencję standardowego gracza, szybko zaciągani są pewni za ściankę. Gdzieś z tyłu głowy tuła się ciągle ta świadomość, że ktoś na Ciebie patrzy i obudzisz się bez palca, zanim jeszcze dokończysz swoją myśl o zrobieniu awantury krupierowi.
Las Vegas Boulvard, czyli The Strip
Wyjście z hotelu ma na celu zazwyczaj przedostanie się do innego hotelu. Tutaj przecież nic więcej nie ma.
The Strip to ulica-miasto. To jedyne miejsce w mieście, w którym bez problemu możesz pić na ulicy alkohol i na którym co chwile ktoś podchodzi z pytaniem, czy masz ogień, bo nie może sobie odpalić skręta. To miejsce piękne i przerażające. Gdy idziesz nim po raz pierwszy – fascynuje, po tygodniu masz już ochotę strzelić fangę każdej nagiej kobiecie, która proponuje Ci zdjęcie ze sobą. Tak samo też ujaranemu Supermanowi, ludkowi Lego, czy rycerzowi Jedi. Tłok, zapach marihuany i kobiety, w ubraniach, które zrobione zostały chyba z dwóch nitek. Tak wielu turystek, w tak niewielkich ubraniach, nie ma pewnie nawet na plażach Copacabany. Spacer popularnym Stipem to najbardziej obowiązkowa rzecz w tym mieście, bo to właśnie przy nim mieście się dokładnie wszystko, co musisz zobaczyć, czyli:
Hotel Luxor
To ta wielka piramida, przy której stoi bardzo duży Sphinx i wiele małych Sphinxów. Wygląda to trochę tak, jakby ktoś wypisując zamówienie, klepał w polu liczba: 100 i potem musiał to gdzieś porozstawiać. To jednak nie ma znaczenia, bo hotel znany jest głównie z tego, że strzela w niebo najmocniejszym promieniem świetlnym, jaki przyjdzie Ci w życiu zobaczyć: 39 7-kilowatowych żarówek (choć aktualnie używa się tylko połowy z nich). Jedna taka żarówka ma moc 110 żarówek oświetlających Twój największy pokój. W przeliczniku na jednostkę nieco bardziej odpowiadającą klimatowi okolicy, daje to jasność zbliżoną do 40 miliardów świeczek. Aby zobrazować to jeszcze lepiej: promień widoczny jest zarówno z kosmosu, jaki i oddalonego o jakieś 450 kilometrów Los Angeles. Odpalenie wszystkich żarówek jednocześnie, generuje koszty rzędu 100 dolarów na godzinę, które może nie brzmią tak źle, dopóki nie odkryjemy, że jest to prawie milion dolarów rocznie za lampkę.
Sam hotel to 30-piętrowa, szklana piramida zbudowana w 1993r. za 375 milionów dolarów przez blisko tysiąc osób. Pierwotnie przepływała przez niego sztuczna rzeka, po której kursował prom z wycieczkami tematycznymi, dotyczącymi starożytności i posiadał replikę grobowca króla Tutanchamona z Doliny Królów w Egipcie, ale chyba ktoś uznał, że to kiepski pomysł. Zamiast tego wybudowano dwa dodatkowe, 22-piętrowe budynki robiące za Zigguraty.
Acha… w tym niepozornym z zewnątrz kompleksie znajduje się 4400 pokoi hotelowych, a z tego co udało mi się wyguglać, sfinx stojący przed wejściem jest dokładną kopią tego, który stoi w Egipcie (z tą różnicą, że tamten trochę się już rozpadł).
Fontanny Belaggio
Hotel Bellagio nie wyróżnia się z zewnątrz niczym szczególnym. Wzorowany na miejscowości o tej samej nazwie, leżącej nad włoskim jeziorem Como, jest uznawany za jeden z najbardziej prestiżowych hoteli w okolicy. Moje skromne oko nie jest w stanie tego ocenić. To, co przyciąga do niego turystów to słynny pokaz fontann odbywający się każdego wieczora, obecnie znany chyba najlepiej ze sceny kończącej film Ocean’s 11. Widok świateł, głośnej muzyki i wody wyrzucanej na ponad 70 metrów w górę, robi niesamowite wrażenie. Koszt operacyjny to 5 milionów dolarów rocznie. W sumie trochę podobne do naszego warszawskiego parku z fontannami, tylko że w wydaniu Amerykańskim (zróbcie mi takie, ale większe). Pokazy odbywają się wieczorami co 15 minut, więc warto przejść się tam przynajmniej kilka razy. Muzyka się zmienia, czasem jest lepsza czasem gorsza, a sam pokaz wygląda różnie w zależności, z której strony na niego patrzymy… no i oczywiście jest darmowy.
Hotel Mirage
Koszt budowy to 630 milionów dolarów.
Hotel New York New York
W mojej skromnej ocenie, najlepszy hotel w Las Vegas – przynajmniej z wyglądu. Nie jest tak luksusowy jak inne, ani tak duży, nie mryga, nie strzela i nie wybucha… ale nie musi. Hotel odwzorowuje panoramę Nowego Jorku z lat ’40 i wychodzi mu to bardzo dobrze. Są tu więc wszystkie najważniejsze wieżowce, Statua Wolności… oraz rollecoaster wzorowany na słynne, żółte taksówki, które osiągając prawie 110km/h okrążają hotel, wykonując po drodze obroty w różnych kierunkach, przelatują przez środek budynku. Jedna jazd – 15$, ale moim zdaniem zdecydowanie warto. Z oczywistych względów, z jazdy nie mam ani jednego zdjęcia ;)
W środku oczywiście też przypomina ulice tego pięknego miasta, więc przechadzając się w środku hotelu, idziemy deptaczkami, przy krótych ustawione są kawiarnie i sklepy umiejscowione w 2-4 piętrowych budynkach.
Słyszeliśmy, że lubisz Nowy Jork, więc wsadziliśmy Nowy Jork do Nowego Jorku w Las Vegas…
Venetian Hotel
Kto spodziewa się na 3. piętrze hotelu repliki Placu Świętego Marka wraz z kanałami i gondolami przewożącymi ludzi? Wtedy fakt, że są tam też odwzorowane wszystkie inne najważniejsze punkty Wenecji, przestaje tak dziwić.
Koszt budowy? 1,5 miliarda dolarów, więc nie ma się co dziwić, że otwarciu towarzyszyła Sophia Loren w akompaniamencie śpiewających gondolierów, trąbek i białych gołębi.
Jak w każdym innym hotelu jest tu też masa innych rzeczy, które ciężko odkryć – na przykład klub nocny z infinite poolem i pływającymi w nim karpiami oraz 6-metrowym Buddą, stojącym kawałek dalej. Albo na przykła teatr za 40 milionów dolarów. To nie to, że on jest osobną budowlą. Do tego teatru wchodzimy siecią korytarzy i ukryty jest on gdzieś w środku:
i wiecie, normalnie człowiek powiedział WOOOW, ALE URWALI!!!11, ale mówimy tu o hotelu, w którym korytarze wyglądają tak:
Pamiętacie jak wspominałem, że musiał to projektować ktoś szalony z kodami na niekończącą się gotówkę? No właśnie.
Excalibur
Nie sposób tu również nie wspomnieć o hotelu Excalibur, który wygląda jak przeniesiony z zupełnie innej bajki… dosłownie. Jaki trzeba mieć mózg, żeby coś takiego wymyślić? Czym stymulowane muszę być procesy myślowe, aby powiedzieć komuś: słuchaj, postaw mnie tu, pośrodku tej pustyni, taki mały Disneyland. Nie wiem, pewnie marihuaną, meskaliną, może kokainą. Ale dodajmy fakt, że ten zabawny zamek, w dniu otwarcia był największym hotelem świata, a 13 lat później padła w nim najwyższa wygrana w historii Jackpota (czyli tej gry, gdzie pociąga się rączką) – prawie 40 milionów dolarów.
Na tym etapie wpisu nikogo już chyba nie zdziwi, że wnętrze wygląda jak prawdziwy zamek, a od czasu do czasu urządzane są tam turnieje rycerskie, gdzie wojacy walczą kopiami na prawdziwych koniach, mieczami i oczywiście ogniem.
i inni
Takich hoteli jak The Venetian jest wiele. Przecież zaraz obok stoi Paris ze swoją Wieżą Eiffela (skala 1:2), Łukiem Triumfalnym (skala 2:3), korytarzami w stylu tego wymienionego przed chwilą, lecz naśladującymi francuską stolicę (klasyczne wąskie uliczki, kawiarenki z bagietkami, sztuczne niebo i kryształowe żyrandole) oraz rzeczami tak oczywistymi jak teatr, czy Plac Zgody. Zapytacie czemu wieża nie jest naturalnych rozmiarów. Owszem, w założeniu miała taka być, ale zbyt bliski dystans od lotniska na to nie pozwolił. Sam obiekt nie jest jakoś specjalnie duży w tutejszej skali, zajmuje powierzchnię raptem 10 000 metrów kwadratowych ;-)
Jest też przecież Circus Circus z wesołym miasteczkiem w środku, jest The Stratosphere z wysoką na 350 metrów wieżą obserwacyjną. Niby nic, wieża jak wieża, ale bardzo wysoka. Tylko że to Las Vegas, tu nic nie może być zwykłe! Na wieży znajdują się 4 atrakcje rodem z wesołych miasteczek, które generując przeciążenia rzędu kilku G i oddalają turystę na kilka metrów od wieży i sprawiają, że majtki zmieniają kolor. Co oczywiste, te 4 atrakcje zajmowały niedawno 4 pierwsze miejsca w kategorii najwyższych atrakcji świata. Aktualnie konkurs ten wygrywa Canton Tower w Chinach. Takich hotelowych smaczków w tym mieście jest wiele… Ale tak sobie myślisz, że to przecież nie może być całe Las Vegas, w tym mieście musi być coś oprócz hoteli. No i proszę Państwa jest! Zapraszam do kolejki szynowej, która jeździ pomiędzy hotelami… nad ulicami i dojedźmy nią do końca, aż do wspomnianego Stratosphere.
Downtown, czyli Old Las Vegas
Las Vegas Strip to esencja Las Vegas, ale idąc nim masz wrażenie, że mimo tego całego zepsucia, jest jakoś tak… sterylnie. No i owszem, to prawda, udajmy się więc na spacer na północ, za górującą nad miastem wieżę. Pamiętajcie, że robicie to jednak na własną odpowiedzialność, moi współspacerowicze nie byli mi szczególnie wdzięczni za ten spacer ;)
Las Vegas Boulvard po przekroczeniu Sahara Avenue, zmienia się nie do poznania, podobnie jak ludzie na chodnikach. Znika jakieś 97% ludności, a ci którzy pozostali, zmieniają status materialny i kolor skóry. To trochę jak połączenie Meksyku i niezbyt przyjaznej dzielnicy w Nowym Jorku, choć osobiście nie czuję jakiegoś szczególnego zagrożenia. To właśnie tam odbywają się te popularne szybkie śluby w Vegas. Co drugi budynek to kapliczka, przed którą stoi limuzyna. Od czasu do czasu świeci wielki Elvis machający nogami lub inna ozdoba. Boczne uliczki to szerokie, 2-3 pasmowe jezdnie, puste po horyzont. Nocą panuje tu niepokojący spokój. Tak bardzo blisko, a tak bardzo inaczej. Zaczynają w okolicy pojawiać się jakieś biurowce oraz lepsze i gorsze domki lokalsów.
Nie idziemy jednak tędy bez powodu – zmierzamy na Freemont Street Experience, czyli prekursora aktualnego The Strip. Nie ma tam ogromnych hoteli, jest za to deptak z kasynami… i to jaki!
Nad owym deptakiem rozpościera się dach, na który kiedyś składało się ponad 2 miliony żarówek, a obecnie jakieś 12,5 miliona LEDów wspieranych przez system audio o mocy 555 000 watów. Do tego 3 sceny koncertowe, na których równolegle odbywają się koncerty i tłum ludzi. Dla spragnionych wrażeń, wzdłuż całej ulicy przeciągnięte są tyrolki, na których da się przejechać (a w zasadzie przelecieć, bo klienci montowani są za plecy) nad głowami zwiedzających. Przeżycie pewnie fajne, ale niestety wyjątkowo drogie.
Stare Las Vegas to zdecydowanie punkt obowiązkowy podczas wizyty w mieście.
—
Przesuwasz ten wpis już pewnie z 20 minut i już zdążyłeś zauważyć, że piszę tutaj tylko o budynkach i ulicach. Tak, Las Vegas to miasto, w którym nie ma niczego poza turystycznymi zabudowaniami i okolicą nudnych domów dla mieszkańców. Dobrze uzmysławia to każda platforma widokowa, wjazd do miasta samochodem, czy nawet lądowanie na lotnisku. To miasto położone jest pośrodku niczego. Jak okiem sięgnąć, na horyzoncie znajdują się ciągle tylko skały i góry.
Mówienie o atrakcjach w okolicy Vegas, jest pewnym nadużyciem, ale pojęcie okolicy nieco się zmienia, gdy znajdujesz się pośrodku pustyni. Dlatego też główne punkty wypadowe są trzy: Red Rock Canyon, Dolina Śmierci i Wielki Kanion. Ten pierwszy znajduje się niecałe 30 kilometrów od miasta, więc go odpuściliśmy, to za proste. Wypożyczamy Forda Mustanga Cabrio za jakieś 60$ za dobę i ruszamy w drogę.
Wielki Kanion
Poranek gdzieśtam. Na taras wychodzi Anglik i woła:
– How wonderful!
Wychodzi Niemiec i wzdycha:
– Das ist wunderbar!
Wychodzi Rosjanin i dziwuje się:
– Kak prikasna!
Wychodzi Polak i stwierdza:
– Ja pier*olę!
Ja wiem, że to niezbyt gustowy i śmieszny dowcip, ale te dwa słowa to pierwsze, co przychodzi do głowy po zobaczeniu Wielkiego Kanionu. Południowy brzeg, na który się kierujemy znajduje się jakieś 4,5h drogi od Vegas (to znaczy można się dostać do zachodniego w czasie połowę krótszym, ale znajduje się na nim tylko szklany pomost i nie wolno wnosić na niego prywatnych aparatów, więc gardzę nim). Z południa dostępnych jest pełno tras spacerowych, które schodzą na dno i wracają do góry – nawet takich dwudniowych. Jeśli planujecie pokonać którąkolwiek z nich jadąc z Vegas i planując wrócić tego samego dnia – zapomnijcie. Średnia prędkość, którą da się na szlaku osiągnąć to okolice 1 mili na godzinę. Mimo że nie są trudne, to do pokonania w pionie jest sporo. Kluczowych szlaków jak South Kaibab, czy Bright Angel Trail nie uda się pokonać. Jeśli jednak planujecie spędzić tam trochę więcej czasu (a warto), listę najlepszych tras w Wielkim Kanionie znajdziecie pod tym, genialnym linkiem: https://www.outdoorproject.com/blog-news/grand-canyon-national-parks-10-best-day-hikes .
Czy to oznacza, że 270 minut jazdy w jedną stronę i drugie tyle minut powrotnych, tylko po to, aby przez maksymalnie kilka godzin zobaczyć wielką dziurę w ziemi jest tego niewarte? To byłoby największe kłamstwo w historii! Pomijając już fakt, że sama droga przez pustynie jest doskonała i pokazuje, na jak wielkim zatyłczu leży Vegas, to Grand Canyon wart jest każdej minuty. Tylko nie olewajcie znaków, zabierzcie ze sobą zapas wody i jedzenia oraz pilnujcie żeby auto było zatankowane. To ułudne poczucie bezpieczeństwa po wyjeździe z miasta, w którym jest wszystko, bywa zgubne. To prawdziwa pustynia i prawdziwe problemy, łącznie z brakiem zasięgu, bardzo wysokimi temperaturami i olbrzymimi odległościami do czegokolwiek. Obserwując tereny, które mijamy, domostwa zbudowane na bazie porzuconych camperów i płoty, po przekroczeniu których, dostaniemy pewnie kulkę w łeb, przed oczami rysuje się obraz mojej ulubionej gry komputerowej: Fallout. To dokładnie to samo miejsce: dzikie, groźne, zabójcze.
Parkujemy w Grand Canyon Visitor Center, nie ma z tym problemu – za wjazd na teren parku płaci się koło 20USD. Niby sporo, ale gdy odnosimy to do 45$, które zapłaciliśmy pierwszego dnia pobytu za 3 małe Margarity w plastikowych kubeczkach, wszystko wydaje nam się już tanie.
Do sąsiednich miejsc jeździ stąd busik. Wzdłuż południowego brzegu puszczony jest asfaltowo-szutrowy spacerniak, przy którym od czasu do czasu znajdują się platformy/skały widokowe. Jak nietrudno się domyślić, przy samym parkingu tłok na nich jest niemiłosierny, ale im dalej pójdziemy, tym większy spokój zastaniemy – jak to zwykle w górach bywa.
Wielki Kanion to przesada – gdzieś tu zatraca się skala, znikają punkty odniesienia. Jest tak ogromny, że człowiek patrzy i nie wie, o co chodzi. Mózg procesując informacje przychodzące z oczu, tłumaczy, że to musi być po prostu rozklejona fototapeta. Mówimy tu przecież o parku, na który składa się głównie jedna dziura, której długość to 446km, szerokość dochodzi do 29km, a głębokość do prawie 1900m. Przekładając to na ludzki język: Grand Canyon to dziura ciągnąca się z Gdańska do Katowic. Głębokości nie mam do czego porównać, bo nie mamy chyba w Polsce i okolicy niczego z tak dużą wybitnością (wysokością względną).
Nie mam odpowiednich słów, żeby opisać jak duża to jest dziura, ale jest naprawdę bardzo duża i imponująca. Chętni mogą nad nią polatać samolotami i helikopterami, ale oczywiście najciekawsze jest wchodzenie na wszystkie skały, na których jedno poślizgnięcie na sypkiej nawierzchni, dzieli nas od śmierci. Tego dnia moje tętno nie spadło już poniżej 150. Niesamowicie dziwi, że miesięcznie ginie tu tylko jedna osoba, bo patrząc na ludzi strzelających selfiki z ręki na skraju półtorakilometrowej przepaści, obstawialiśmy, że znika tutaj ktoś codziennie.
W skrócie: Kanion wart jest odwiedzenia, nawet jeśli zostanie nam do zmroku tylko godzina. To jedno z miejsc, który w życiu naprawdę warto zobaczyć, szczególnie że jadąc z Las Vegas, mija się po drodze Tamę Hoovera.
Hoover Dam
Zapora Hoovera leży bezpośrednio przy autostradzie i uwierzcie mi: nie da się jej przegapić. To kolejne miejsce, w którym mieszają się przymiotniki zaczynające się od naj oraz pytania formułowane od jak. Tama leży przy sztucznym jeziorze Mead, które oczywiście jest NAJwiększym zbiornikiem wodnym w USA (pod kątem ilości wody, gdy jest pełne, a to zdarza się rzadko).
Podczas przejeżdżania tą zaporą, zmienia się stan oraz strefa czasowa. Chętni mogę pozwiedzać jej wnętrza i posłuchać jak została zbudowana, dzięki wydrążeniu 5 kilometrów dodatkowych tuneli dla wody, i popatrzeć na turbiny – my nie mamy czasu. To także jedyne miejsce, w którym widzimy uzbrojonych żołnierzy – nie ma się w sumie co dziwić, tama reguluje życie całego regionu.
Wikipedia mówi, że na samą tamę zużyto 2,5 miliona metrów sześciennych betonu, a potem jeszcze prawie milion na samą elektrownię. To wystarczyłoby na zbudowanie dwupasmowej autostrady pomiędzy San Francisco a Nowym Jorkiem. Dodajmy do tego prawie 1000km rur chłodzących i mamy całkiem pokaźne bydle. Dla spalaczy cyferkowych, zapora generuje jakieś 4 TWh rocznie. Dla porównania, w 2014 roku Polska wygenerowała takich godzin jakieś 150.
Po zaporze i Wielkim Kanionie przychodzi do człowieka takie przykre uczucie, że nic go już w życiu nie zaskoczy swoim rozmiarem. Szczególnie, że opinie w internecie twierdzą, że Dolina Śmierci znajdująca się po przeciwnej stronie Vegas, nie jest wcale tak fajna, jak można się spodziewać. Tak więc informuję: owszem, dolina jest zupełnie inna, ale równie warta odwiedzenia!
Dolina Śmierci, prawdopodobnie najcieplejsze miejsce na Ziemi
Na liczniku wskazówka zaczyna przekraczać 180km/h (jeśli czyta to policja, to oczywiście wisi na 55 milach), góry w oddali od 20 minut nie przybliżyły się ani trochę. Nie pamiętam też, kiedy ostatnio widzieliśmy jakiś zakręt… lub cokolwiek, jakiekolwiek odniesienie, które pozwoliłoby zrozumieć, z jaką prędkością się przemieszczamy lub jak długi dystans nas jeszcze czeka. Zostało pół baku benzyny, zaczynam się stresować. To pewnie jakieś 300 kilometrów jazdy – ile to jest 300 kilometrów? Jak daleko pozostało do wzniesień, które znajdują się przed nami i jak długo jedziemy już tą drogą? Może to Matrix się zawiesił, przecież nie przesuwamy się. Bagażnik pełen wody i beef jerky z Walmartu nieco nas uspokaja – w przypadku jakiegoś nieszczęście, przeżyjemy tu minimum ze dwa dni. Czujemy się, jak bohaterowie Las Vegas Parano.
W przypadku podróży do Doliny Śmierci oddalonej o jakieś 2 godziny od Las Vegas, już sama jazda jest celem. Nigdy w życiu nie widziałem tak bardzo niczego, dróg tak prostych, skał tak pięknych. To daje obraz, gdzie leży światowe centrum hazardu – dokładnie nigdzie. Skąd ono się tam wzięło i jak to możliwe, że ono w ogóle istnieje? Po drodze mijamy Red Rock Canyon, który wygląda podobnie, ale skały, jak sama nazwa wskazuje, są koloru spranej krwi na poimprezowej koszulce.
Dolinę Śmierci zwiedzamy niczym japońscy turyści – fotka, 100 metrów spaceru, fotka, powrót do auta i tak w kółko. Mówimy przecież o miejscu, w którym rekord temperatury wyniósł ponad 56°C, a w którym grunt potrafi nagrzać się do ponad 100°C. Ciężko to sobie wyobrazić, ale woda wylewana na glebę momentalnie by wyparowała.
Na wjeździe czeka na nas automat, który w zamian za wrzucenie około 25USD (…może 30) wydaje nam potwierdzenie, którego nikt nigdy nie sprawdzi oraz gazetkę z ciekawostkami i najważniejszymi punktami do zobaczenia – do każdego z nich prowadzi droga, idealnie. Rozpoczynamy od Dante’s View.
Cały obszar wygląda jak rodem wyjęty z filmów S-F, to inna planeta, inny świat i Dante’s View jest tego najlepszym przykładem. Stoimy na szczycie jednego ze wzniesień, dookoła nas nie ma niczego, tylko skały. Jak okiem sięgnąć, ani śladu jakiejkolwiek cywilizacji. Gdzieś w dole, wzdłuż wielkiej, białej plamy, czyli wyschnięteniego jeziora Badwater, wije się pusta, asfaltowa droga. To stamtąd rusza najcięższy biegowy ultramaraton świata i wiedzie aż do leżącego 217 kilometrów dalej(136km w linii prostej) Mount Whitney. To najwyższa góra w kontynentalnych stanach – 4421 metrów. Przy odrobinie szczęścia można ją dostrzec tutaj górującą nad największą depresją Ameryki (-86 metrów). Jeśli nie, zawsze pozostaje nam Telescope Peak, który ze swoimi niespełna 3400 metrami, rozpoczyna się po drugiej stronie dziury. Po kilkunastu minutach nasza skóra jest już biała od soli.
Spędzamy tu chwilę dłużej niż planowaliśmy: bardzo mocny wiatr zdmuchuje mi z głowy czapkę i patrzę, jak odlatuje gdzieś w urwisko. To dzielnie wyproszona czerwona czapka z napisem Red Hat, więc nie mogę jej tak po prostu odpuścić. Ruszam w dół – od dawien dawna nie mogę wyzbyć się wrażenia, że moja sknerowatość kiedyś zrobi mi krzywdę. To jednak nie był ten dzień. No i mam śmieszne zdjęcie z latającą czapką.
Ruszamy dalej.
Czas na Zabriskie Point!
Ciekawostka jeśli chodzi o Zabriskie Point jest taka, że swoją nazwę zawdzięcza panu, który nazywał się Christian Brevoort Zabriskie i był potomkiem Albrychta Zaborowskiego z Węgorzewa. Tak, z Węgorzewa. Może i by nas to zdziwiło, ale podczas naszej wizyty w dolinie na 3 pierwsze spotkane samochody (na wjeździe i na Dante) ekipy 2-óch z nich, mówiły w naszym języku.
Oto proszę Państwa, punkt widokowy… na skały. Ale jakie skały! Michel Foucault, taki znany filozof, określił wizytę w tym miejscu najlepszym przeżyciem w swoim życiu (choć wpływ na to mogło mieć LSD, pod wpływem którego się wtedy znajdował). Wprawne oko fana U2 zauważy, że miejsce to znalazło się również na okładce ich albumu: The Joshua Tree. To także idealne miejsce na spacer po szczytach okolicznych pagórków. Popatrzone, fotka zrobiona, czas na miejsce, na które cieszę się najbardziej, jazdę wzdłuż jeziora oraz kilku miejsc z devil’s w nazwie – Artist’s Drive.
Podczas grupowej ekscytacji pokonywaniem kolejnych wzniesień i wiraży, zapominamy nieco o spalaniu Mustanga. Odbijamy do jedynej miejscowości w okolicy – Furnance Creek, choć mówienie tu o miejscowości jest nieco na wyrost – liczba ludności wynosi tam dokładnie 24 osoby. Można chyba spokojnie stwierdzić, że to najdroższa benzyna w promieniu tysięcy mil, jakieś 1,5$ do 2$ drożej niż kawałek dalej. No ale jeśli masz do wyboru wydać trochę więcej albo zamienić się w beef jerky to dużego wyboru nie ma.
Powrót do Vegas to śmieszne przeżycie i wygląda ono tak: nie ma nic, nie ma nic, nie ma nic, Vegas:
Zarówno Wielki Kanion, jak i Dolina Śmierci są miejscami, które ciężko opisać słowami. To jak wizyta na innej planecie. Zabawne jest to, jak pomiędzy dwoma tak wielkimi pustkowiami swoje miejsce odnalazło Las Vegas. A pamiętajmy przecież, że kawałek dalej na zachód są tereny równie ciekawe, jak choćby Kanion Antylopy, a na wschód, za doliną, rozpoczynają się inne parki narodowe, na przykład Sekwoi… no i cała Kalifornia, o której pisałem jakieś 2 tygodnie temu. Świadomość tego, jak wielu rzeczy na świecie nie widziałem nieco boli. Warto sobie jednak czasem przypomnieć, że wbrew obiegowej opinii, zwiedzanie bez pomocy roweru też może być przyjemne.
Czy do Vegas chciałbym kiedyś wrócić? Niekoniecznie. Czy okolice tego miasta? Jak najbardziej. No i gdzieś z tyłu głowy znowu kołata się ta niespokojna myśl, że może siedzenie w tej szarej Warszawie wcale nie jest najlepszym pomysłem na życie?
Amazon Re:Invent
Pewnie zastanawiacie się, po co znowu tam pojechałem? Nawet jeśli nie, tak czy siak Wam powiem. Na przełomie listopada i grudnia w Vegas odbywa się konferencja Amazona – taka o komputerach i internetach. Chodzi tu głównie o rozwiązania chmurowe, czyli przyszłość, od której nie uciekniemy, a wśród których, jest on niekwestionowanym liderem.
To generalnie takie spotkania, gdzie można albo porozmawiać z ludźmi, którzy w pracy używają tych samych narzędzi co Ty, albo posłuchać jakie rozwiązania stosują najwięksi i najlepsi gracze, albo po prostu puścić się w wir imprez. Możecie posłuchać np. jak Netflix opowiada o narzędziu, które losowo psuje im rzeczy i w ten sposób sprawdza, czy są odporni na awarie. Albo o przyszłości sportu: na jedną z prezentacji zaproszeni zostali zawodnicy UFC. Podczas pokazowej walki prezentowany był system, który podawać ma dziesiątki nowych parametrów w czasie walki: dokładne siły uderzenia, parametry psychiczne i fizyczne i takie tam różne pierdoły. Trochę jak w grze komputerowej, ale jeszcze więcej. Niby nic, ale skoro będzie w UFC to i pewnego dnia zawita to w kolarstwie, którego oglądanie może stanie się dzięki temu nieco mniej nudne.
Do tego jakiś hackaton związany z bezpieczeństwem, na którym zajmujemy zaszczytne 7. miejsce na ponad 120 drużyn, składających się z najlepszych (i tych gorszych pewnie też) specjalistów z całego świata. Miesjce na pewno byłoby lepsze gdybym w końcu wziął się za siebie, rzucił tego bloga, ograniczył kolarstwo i zaczął żyć dorosłym życie, ale wiecie jak jest…
No i oczywiście konkurs jedzenia ostrych skrzydełek na czas połączony z biciem rekordu Guinessa, dziwne gry i impreza, którą Amazon nazywa najlepszą imprezą świata, ale wszyscy dobrze wiemy, jak wyglądają imprezy dla nerdów. W tym roku zamiast Skrillexa, czy deadmau5 ściągnięty został egzotyczny gość z odległej… Francji – DJ Snake, o istnieniu którego nie wiedziałem ;) Dobrze, że przynajmniej automatów do gry w Galagę, czy Pacmana nie zabrakło.
Post Scriptum
Ten wpis powinien się już dawno skończyć – nikt go i tak nigdy nie przeczyta w całości. Patrzę jednak na niego i czegoś mi brakuje. Chwilę mi to zajęło – brakuje NAJWAŻNIEJSZEGO: jedzenia. Za punkt honoru postawiliśmy sobie podczas naszego pobytu, zwiedzić jak największą liczbę fastfoodów (licząc na to, że co jest zjadane w Las Vegas, zostaje w Las Vegas) i znalezienie przynajmniej jednego miejsca z dobrym mięsem. Od razu powiem, że sprawdzenie wszystkich fastfoodów jest niemożliwe nawet gdybyśmy tam mieszkali od urodzenia ;-) Nie będę Was zanudzał nudnymi opowieściami o udanych i nieudanych próbach, oto co następuje. Zwycięzcami są:
In-N-Out Burger za to, że mają po prostu hamburgery. Zamawianie sprowadza się w zasadzie do wyboru rozmiaru i tego, czy mają być z serem i cebulą. Klasyczny, dobry, fastfoodziany burger, prosto z Ameryki.
IHOP, czyli International House of Pancakes i to bynajmniej nie ze względu za nazwę. Wafle (nie wiem czy tak to się po polsku nazywa) i placki dobre jak nigdzie indziej. Generalnie waffle śniadaniowy to najpiękniejszy wynalazek ever. Z mięsem, na słodko, z kupką masła na górze – idealnie. Ciężko mi się o tym pisze w tej chwili, bo kij tam w te wszystkie doliny, góry i pustynie – to była najpiękniejsza rzecz w Ameryce.
Ellis Island BBQ – jedno z tych miejsc, które nie mają prawa być dobre. Blisko The Strip ale jednak kilka ulic dalej, w hotelu, który wygląda na wielokrotnie tańszy niż popularne molochy. Taki trochę przydrożny, czysty motel. Wchodzimy do kasyna – smród fajek sprawia, że trudno się przebić. Łapiemy odruch zwany wycofem, ale coś jednak pcha nas dalej. Gdzieś w oddali schowana jest knajpka, w której panuje cisza, przyjemny zapach i szczęśliwi ludzie walczący w rękawiczkach z żeberkami. Walczą jednak z ich rozmiarem, a nie oderwaniem od kości, bo mięso odchodzi praktycznie samo. W karcie jedynie żeberka i grillowany kurczak. Za 18$ (pewnie plus podatek i plus napiwek) dostaję pełne żebro i mam problem, aby je pokonać wraz z sałatkami i bułą, ale to najlepsze żebro jakie w życiu jadłem. Być może takich ukrytych miejsc jest wiele, ja to z pewnością mogę polecić.
wpis tak długi, że musiałem go na dwa razy brać bo mi się czas pracy kończył. ale warto było! dzięki!