“It never gets easier, you just go
fasterfurther.”
Greg LeMond + ja
Pierścień 1000 Jezior
630km to brzmi dumnie. Nigdy nie zapomnę, gdy po raz pierwszy udało mi się przejechać 100km na rowerze. Samotna wycieczka z centrum Warszawy nad Zegrze wydawała mi się wtedy niesamowitym osiągnięciem. Splendor, chwała i niedowierzanie znajomych. Dzisiaj, kilka lat później, jest to moja średnia roczna odległość, przejeżdżana za każdym razem, gdy wychodzę z szoską. Percepcja się zmienia wraz ze zmianą osób, z którymi się jeździ. Spotykając coraz częściej kolarzy, którzy pokonują 100, 200, 500 czy 1000km na raz, staje się to normalne. Mimo, że wielokrotnie zdarzało mi się jeździć trasy powyżej 200, a czasem nawet 300km, dłuższe ciężko mi sobie było wyobrazić. Głównie dlatego, że ciężko jest je upchnąć w jeden dzień. Gdy usłyszałem propozycję objechania Mazur w jeden dzień, długo się nie zastanawiałem. Szybko udało mi się namówić dwie dodatkowe osoby i zgranym, 4-osobowym składem ruszyliśmy na podbój. 3 chłopaków i dziewczyna. Słowa nie są w stanie opisać tej podróży, więc przygotowałem dwa filmy: na górze taki dla niecierpliwych i rządnych akcji, na dole w wersji “do kolacji”.
Przygotowania, czyli skąd wziąć prąd?
Jeśli chodzi o kondycję, byliśmy gotowi na ten dystans. Psychicznie również, nie mamy problemów, aby się zagadać na dobę. Modliliśmy się tylko o dobrą pogodę. Szczęście nam sprzyjało – udało się przejechać całość na krótko, zakładając tylko rękawki na noc. Na miejsce trafiliśmy o 1 w nocy. Biorąc pod uwagę start o 8 i powrót zaraz po maratonie – tygodnie planowania gdzieś zawiodły. Kilka awaryjnych batonów do kieszonek, nadajnik GPS na ramę, kurtka, zapasowe baterie, telefon, pieniądze oraz mapka do podsiodłówki i byliśmy gotowi. W połowie dystansu czekały na nas torby z przepakiem, czyli więcej jedzenia, więcej awaryjnych ciuchów i więcej baterii. Z perspektywy czasu cieszę się, że nie obejrzeliśmy dokładnie trasy. Do końca życia zapamiętam, że na Mazurach są pagórki. Co prawda niskie, ale niezliczone…
Trasa, czyli doba plotkowania
Na trasę ruszaliśmy w małych grupkach. Jako nowicjusze, zostaliśmy puszczeni jako pierwsi. Krzysiek, który miał być naszym podróżnym mentorem wyjechał ostatni, więc złapał nas dopiero, gdy braliśmy prysznic w połowie drogi. Dość szybko zostaliśmy we 3. i tak minęło pierwsze 300km. Po drodze przegapiliśmy pierwszy punkt kontrolny, a drugi dopiero się rozstawiał, gdy do niego dojechaliśmy. W zasadzie nie wiem co jedliśmy. Zdaje się, że rozstawione co ok 80km punkty kontrolne w połączeniu z batonami i lodami z przydrożnych sklepów nam wystarczyły. Zadziwiające było, iż pierwszych doganiający nas kolarzy spotkaliśmy dopiero w okolicach 300.km. Jak się później okazało, mimo jazdy stosunkowo rekreacyjnej, z postojami na jedzenie i jednym dłuższym na odświeżenie, udało nam się dojechać blisko pierwszej dziesiatki – dowieźlismy również jedyną dziewczynę, która ukończyła całą trasę.
Nocą tempo dość poważnie wzrosło, gdyż udało nam się podłączyć do większej grupy, dzięki czemu nasza widoczność znacznie się poprawiła. Mimo, że trasa wiodła drogami mało uczęszczanymi, było to dość ważne. Do 500. km jechało się dość luksusowo (jakkolwiek abstrakcyjnie to brzmi), trzymając średnią prędkość z jazdy w okolicach 30km/h, potem nadszedł dramat. Kiepska nawierzchnia, wczesny poranek, piętrzące się wzniesienia oraz pochowane punkty z jedzeniem. Poszukiwanie miejsca, aby wpisać się na listę o 4. rano, po 20 godzinach jazdy potrafi naprawdę zdemotywować. Końcowe kilometry pokonywaliśmy wolniej niż przeciętny kenijski biegacz, ale udało się. Kilka godzin odpoczynku i powrót do Warszawy. W aucie kierowcę zmienialiśmy co pół godziny, gdyż odkryliśmy nieosiągany nigdy wcześniej poziom zmęczenia. Zmęczenia, przy którym nie mia się siły zrobić nic – nawet leżeć i spać.
Podsumowanie, czyli “jedźmy jeszcze raz!”
Następnego dnia, co dość dziwne, nie czuliśmy oczekiwanego zmęczenia. Nie było części ciała, która by cierpiała. We znaki dawaj się tylko brak snu. Była to jednak cisza przed burzą – skumulowane wycieńczenie i ból przyszły drugiego dnia. Czy pojechalibyśmy jeszcze raz? Na pewno. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że kluczową rolę odgrywa tu pogoda. W chłodzie i deszczu na pewno nie byłoby fajnie – nikt nie lubi siedzieć przez dobę na mokrym. Myślę, że wbrew zaleceniom treningowym, dzięki którym pewnie zbliżyłbym się do czołówki lokalnych wyścigów, jeszcze nie raz spróbuję dystansów 300+. Byle tylko pogoda, zdrowie i sprzęt pozwoliły. Czy przejadę Bałtyk-Bieszczady Tour, czyli 1008km w poprzek Polski? Taki był plan, w zasadzie to Pierścień jechaliśmy, aby zdobyć kwalifikację do BB. Teraz wiem jednak, że wątpię, abym się na to kiedykolwiek zdecydował. Ambicje nie pozwolą mi się wyspać na trasie, a z moim zamiłowaniem do snu, nie wyobrażam sobie jazdy drugą dobę po publicznych drogach w towarzystwie ciężarówek. Zdaje się, że 600km jest sensownym limitem.
Łącznie udało nam się przejechać ponad 630km (doszedł dojazd i powrót z punktu startowego), pokonując przy tym prawie 3500 metrów w pionie. Pozostanie jednak z tego wspomnienie do końca życia. Nigdy wcześniej nie byłem na Mazurach dłużej niż kilka godzin (wyścigi z cyklu Mazovia) – teraz, dzięki jednemu weekendowi, mogę powiedzieć, że mam je z grubsza objechane.
Strava link: http://www.strava.com/activities/162531792