Zastanówmy się, jaki musiał zajść proces myślowy w mojej głowie, aby wyjechać z Kotliny Kłodzkiej i udać się pojeździć po niekoniecznie znanym szerszej publiczności mieście Rybnik. Może było to tak:

  1. Stwórz listę 10 50 100 500 miejscowości, które chętnie odwiedziłbyś z rowerem
  2. Pomyśl o tym, jak dobrze będzie się klikał wpis z takiego miejsca
  3. Weź pod uwagę, gdzie aktualnie jest najbezpieczniej (piękne czasy pandemii)

Gdy masz już taką listę skończoną zastosuj sztuczkę znaną Ci bardzo dobrze i towarzyszącą Ci przez całe życie (szczególnie w przypadku sportów z klasyfikacja):

Odwróć tabele
Rybnik na czele

No i gotowe, można jechać. Alternatywną wersją jest oczywiście to, że pojechałem babci zrobić zakupy, ale nie brzmiałaby tak dobrze. Chciałbym przygotować kiedyś porządny wpis o Rybniku i okolicy (szczególnie o okolicy), bo jest o czym, ale niestety nie będzie to teraz. Póki co na blogu o Rybniku mogliście się dowiedzieć głównie o szpitalach, bo w jednym się urodziłem, a do drugiego trafiłem, gdy zakręt na Tour de Rybnik okazał się zbyt ciasny, a przyczepność zbyt niska. Teraz napiszę tylko o czym powinien być ten wpis, a nie jest.

Przede wszystkim, napisałbym czy warto.

I na to pytanie odpowiadałbym długo, bo jest trudne. W zasadzie w okolicy, poza Zalewem Rybnickim i lasami, nie ma zbyt wielu rzeczy, które mogą Cię przekonać, a las masz pewnie pod domem. Zastosujmy więc pewną sztuczkę, żeby proces przyspieszyć. Spójrz na zdjęcie poniżej:

Albo na to zdjęcie, zrobione kawałek dalej, też w zasięgu “buta” od Rybnika:

W sumie trochę jak w Borach Tucholskich tylko jezior jakby mniej, a i górki jakieś mniejsze. Brzmi to trochę jak “Bory Tucholskie, tylko bez głównych atrakcji”, tak miało zabrzmieć.

Jeśli zrobiło Ci się cieplej – możesz jechać,

w innym przypadku pewnie masz podobne pod domem i przyjeżdżać nie musisz… no chyba że zachęca Cię coś z punktów wymienionych poniżej.

Poza tym w internecie piszą, że jest tam jedna z największych w kraju sieci ścieżek rowerowych oraz najdłuższa sieć kanalizacji. Nie znalazłem odpowiedniego jeszcze skorelowania tych faktów, choć moja dziewczyna przeprowadzała niezbędne badania (jak na zdjęciu).

Trasę ukradłem Ani z 25/7, która przejechała ją kilka dni wcześniej z kilkoma rowerowymi osobistościami.

Bo poza tym, napisałbym też, że:


Bedą próbowali Cię podstępem zabić

Najważniejsza informacja przed udaniem się na Śląsk jest taka: NIE DAJ SIĘ ZABIĆ CUKIERKAMI. Wizyta na Śląsku przypomina wizytę szczura w piwnicy, który odkrywa, że ktoś podstawił mu na talerzyku cukierki. To jest tak: wchodzisz do sklepu, widzisz lokalne cukierki (lokalne, więc czarne, bo wiecie – węgiel), kupujesz, zjadasz, umierasz. ONE SĄ ANYŻOWE. Przed zakupieniem czegokolwiek jadalnego w kolorze czarnym sprawdzić należy, czy zostało jedynie zabarwione jakimś węglem, czy w opisie znajduje się jakakolwiek odmiana słów “anyż” lub “lukrecja”.

Jeśli planujesz odejść z pracy, a w tradycji macie zostawianie cukierków w kuchni TO JEST TO, CZEGO POTRZEBUJESZ, bo cukierki wyglądają przecież wyjątkowo dobrze.


Wypada odwiedzić sklep Gryfnie

To obowiązkowy punkt, bo wiadomo, że jak się gdzieś jedzie, to należy wydać tam pieniądze, kupując sobie jakieś lokalne pamiątki, które potem zmienią właściciela (bo dobre na prezent, a w sumie niepotrzebne). Coś w stylu książki Mały Princ, skarpetek z górnikiem, czy rozmówek polsko-śląskich. Żyjemy niestety w smutnych czasach, w których zamiast jechać do sklepu, można kupić wszystko w sklepie internetowym. Tu chyba warto dodać, że nie jest to wpis sponsorowany.


…i domki-klocki

To nie jest jakoś specjalnie dobrany kadr. Okolice Rybnika składaj się głównie z zabudowań odpowiadających klockom lego 2x2x2 i ich drobnym wariacjom. Forma idealna


Niby Maroko, a jakby Hongkong

Z poniższym zdjęciem coś nie gra, ale tak tam jest, nie kłamię!

Dwie dzielnice, które należy odwiedzić to Maroko-Nowiny oraz Meksyk. Pozwólcie, że zaposiłkuję się cytatami z Nonsensopedii:

Meksyk – dzielnica Legenda. Od godziny dziesiątej do osiemnastej raczej nikt nie powinien wyciąć ci nerki tępym narzędziem. Miejscowe babcie wyrzucają śmieci przez okno, żeby nie zostać napadniętym przy odwiedzaniu śmietnika. Z kolei wychodzenie tutaj w godzinach nocnych bez siekiery, kastetu, noża kuchennego lub bejsbola jest wpisywane w urzędzie miasta jako wyczyn heroiczny i jednocześnie idzie kwitek na gliwicką o przymusowe badanie w związku z podejrzeniem myśli samobójczych.

Maroko-Nowiny – dzielnica symbol. Kilkanaście najobrzydliwszych bloków-monolitów, patologia, bezrobocie i największy w promieniu stu kilometrów kościół św. Jadwigi. Mimo to jest tam wesoło i nie ma czasu na nudę. Jest dom kultury, las, nowoczesny plac zabaw dla dzieci, przyjeżdża cyrk. Nazwa Maroko zobowiązuje, więc mieszkańcy robią paryskie przedmieścia w Rybniku – palenie samochodów należy do ich ulubionych rozrywek.

Generalnie jest to taki (bardzo) mały Hongkong. Duże bloki są tak straszne, że aż ładne. No i w przeciwieństwie do niektórych innych “klasycznych” śląskich osiedli, jest na tyle bezpiecznie, że nawet z rejestracją WX* nie muszę jeździć z granatnikiem. Mówię poważnie, mi się podoba.


Odwiedzić wielki mur Śląski odgradzający od Goroli

Znajdujemy go nieco przypadkiem gdzieś w okolicach Rud. Prawdę mówiąc myślałem, że słynny mur z dowcipu znajduje się trochę bliżej Warszawy, ale jak widać nie. Stoi w środku lasu. Co jest za nim – nie wiemy, bo Straż Nocna nas nie przepuściła.

Warszawiak, Ślązak i Kaszub pojechali na wczasy do Egiptu. Gdy płynęli łódką, wyłowili z wody gliniany dzban z dziwną pieczęcią. Po chwili złamali tę pieczęć i z dzbana wyleciał Dżinn.
– Uwolniliście mnie, spełnię wasze trzy życzenia. Po jednym na każdego.
Kaszub:
– Ja tak kocham Kaszuby… Niech zawsze woda w jeziorach będzie czysta, ryb będzie pod dostatkiem, a turyści niech będą porządni i bogaci.
Dżinn:
– Nudnawe życzenie, ale jak chcesz. Zrobione.
Warszawiak:
– Wybuduj dookoła Warszawy ogromny mur, żeby odgrodzić moje miasto od reszty tego zacofanego kraju i żeby żadni wsiowi mi tu nie przyjeżdżali.
Dżinn:
– OK. Zrobione. Teraz ty – Dżinn zwraca się do Ślązaka.
Ślązak:
– Powiedz mi coś więcej o tym murze wokół Warszawy.
– No, otacza całe miasto, jest betonowy, wysoki na kilometr i szeroki na trzy kilometry u podstawy. Mysz się nie prześlizgnie.
Ślązak:
– Dobra. Nalej wody do pełna

Mapy mówią, że jest to Kopalnia Kruszyw KSM Dziergowice, ale my wiemy swoje…


Zalew Rybnicki i elektrownia

Lokalne morze. Idealne miejsce na złapanie 56-kilogramowej Tołpygi, ponad 2,5-metrowego suma (100kg), piranie albo po prostu zwłoki. Sam zbiornik jest bardzo fajny: takie trochę mazury, bo są żaglówki, domki wypoczynkowe i smażalnie ryb.
Bardzo spoko, szczególnie że stoi za nim Elektrownia Rybnik.

Elektrownia Rybnik daje na to megawaty

by pigmentu przybyło na skórze Beaty

Beata! Beata! dziewczyna jak armata – wystrzałowa

a skóra jej ciemna jak herbata ziołowaaaa

kabaret Hi Fi

Rudy

O Rudach i w ogóle lasach, ścieżkach, jeziorach, zamkach i innych nudnych rzeczach możecie poczytać na innych stronach internetowych, na przykład Rowerem po Śląsku. Generalnie chodzi o to, że wbrew powszechnej opinii, Śląsk wcale nie jest szary i śmierdzący, a zielony i przyjemny*. W okolicach takiego Rybnika leśnych ścieżek jest ze sto tysięcy, a jak się człowiek przyjrzy, to góry widać w oddali.

*latem


Wszystko nieważne, bo zagranica

Choć jak pewnie podejrzewacie, wcale nie pojechaliśmy do Rybnika dlatego, że są tam ścieżki w lesie – takich ścieżek jest sporo w całej Polsce. Nawet czarne krówki nie były tu głównym powodem. W czasie naszego “wypadu” granice były jeszcze zamknięte, a wewnętrzna pokusa odwiedzenia innego kraju była silniejsza od nas. Jak wiadomo (głównie ze znaków drogowych), Śląsk to trochę zagranica, podobnie jak np. Kaszuby.


…i jeszcze bardziej nieważne, bo frankfurterki

Mamy też w domu przyjętą pewną zasadę, która powstała na potrzeby wizyt w Azji i która sprawia, że moja dziewczyna jeszcze żyje. Jest wegetarianką z dyspensą na zagranicę, a tak się pięknie składa, że nie dość, iż Rybnik jest prawie zagranicą to jeszcze ma najwspanialszy dar narodu Niemieckiego: Frankfurterki. Nigdzie nie ma tak dobrych Frankfurterek jak tam, a w połączeniu ze śląskim chlebem są podwójnie tak dobre. I tak naprawdę cały ten wyjazd i chęć zrobienia wpisu były tylko pretekstem, żeby zjeść to:

Więc jeśli doczytałeś aż tutaj to przepraszam. Ja po prostu bardzo szukałem pretekstu, aby wbić rano widelec w świeżo wyjętą z garnka Frankfurterkę i doświadczyć tego miłego uczucia, gdy kiełbaska wybucha tłuszczo-wodą wprost na czyste ubranie, zaraz po tym, gdy wbito w nią widelec. Obiecuję, że w następnym wpisie będzie treść.