Gdyby moje FTP rosło o jednego wata za każdym razem, gdy w tym roku pomyślałem, jak bardzo gruba opona jest bez sensu, byłbym dzisiaj przeagregatem. Mógłbym nagrywać z GoPro na patyku finisze holenderskich klasyków, jadąc obok kolarzy. Taki bym był…
Jakoś zimą pisałem, że fatbike’i i 29 plus mi się nie podobają i nie widzę zbytnio ich sensu (link). Potem pojechaliśmy w ośnieżone góry pościgać się tymi rowerami i z 29 plus było trochę lepiej, ale fat w dalszym ciągu pozostawał nieodgadniony (link).
Oto, po blisko 4 miesiącach, mogę powiedzieć to wprost: znaleźliśmy miejsce, w którym 29 plus zamontowane w Treku Stache daje wyraźną przewagę nad jakimkolwiek cieńszym kołem, a pełnowymiarowy fatbike radziłby sobie jeszcze lepiej. Proszę Państwa, przed Wami:
Słowiński Park Narodowy
O obrzeżach parku położonego pomiędzy Rowami (he he he), a Łebą przeczytać możecie w poprzednim wpisie (o tutaj). Składa się on w większości z piachu, korzeni i niemieckich płyt betonowych. To wszystko umiejscowione w lesie i przy morzu. Od czasu do czasu trafi się znikąd jakaś ścianka do podjechania. Na zdjęciu poniżej widok otaczający jedną z wielu platform widokowych. W oddali widać górę Rowokół, na którą wjazd jest co prawda bardzo ciężki, ale rekompensuje to ogromna wieża obserwacyjna, na którą nie da się wejść, bo poza ścisłym sezonem jest zamknięta dla turystów. Słusznie, jeszcze by wchodzili i zużywali widok. Mówiąc nie da, mam oczywiście na myśli nie wolno oraz, że jest to bardzo, bardzo trudne – szczególnie w SPDach.
Dla przypomnienia, jeździmy na Treku Stache 7 oraz Treku Remedy 8 wypożyczonymi z Absolute Bikes w Pruszkowie. Boję się, że po tych zdjęciach, bedą to ostatnie rowery jakie dostaliśmy od kogokolwiek… ale w sumie mówię tak za każdym razem ;-)
Poza drogami zbudowanymi z piachu i korzeni trafiają się jeszcze całkiem ładne, drewniane kładki. Okres kwiecień-maj to prawdopodobnie ostatnie momenty, gdy da się na nie wjechać rowerem nikogo nie zabijając. Gdy tylko pogoda robi się pewna, a dzieciaki dostają w szkole wolne, robi się tu znacznie gorzej. Kto był w szczycie sezonu nad polskim morzem, wie o czym piszę.
Przemieszczając się po okolicy, warto trzymać się wyznaczonych szlaków. Pomijając fakt, że jest to Park Narodowy i niegrzecznie deptać cokolwiek, co nie jest do tego stworzone, to każda droga, nawet taka wydawałoby się najbardziej główna, kończy się niespodziewanie. To chyba pułapka na takich jak my. Ciężko dostrzegalne tabliczki z zakazem wjazdu są widokiem powszechnym. Szybko odkrywamy, że zjeżdżanie z wyznaczonych tras nie ma sensu:
Odkrywamy też kilka innych rzeczy. Na przykład, że wielkanocne śniadanie i obżarstwo świąteczne nie idzie w parze z pokonywaniem przeszkód. Drzewa, po których zazwyczaj da się chodzić, nie wytrzymują naporu kolarza z sernikiem w brzuchu i pękają. Wiecie jaka jest temperatura wody w jeziorze Dołgie Duże w kwietniu? Piotrek może Wam powiedzieć – sprawdził po kolana… boję się, że już nikt nigdy nie pożyczy mi rowerów.
Z tego miejsca chciałbym bardzo pochwalić rower, co nieczęsto mi się zdarza, szczególnie, gdy jest to MTB. Napęd Sram GX w obu rowerach działa super. Wiem, że to wydaje się oczywiste, aby napęd w rowerach za 5-cyfrowe kwoty działał dobrze, ale nie zawsze tak jest. Może to fakt, że nie ma z przodu przerzutki, może technologia po prostu poszła tak bardzo do przodu od czasu, gdy lata temu jeździłem na XT… Niezależnie, czy jedziemy po wodzie, błocie, korzeniach, czy innych niezidentyfikowanych nawierzchniach, wszystko działa. Nawet metaliczny odgłos tarcz hamulcowych idealnie wpasowujący się w leśną ciszę nie przeszkadza tak bardzo. Gdyby tylko w Remedy nie zjeżdżała nam sztyca… (na tym myk-myku, czy jak to tam się zwie, który do czasu wjechania na wydmy, wydaje nam się zbędnym gadżetem).
Potem przyszła pora na latarnię w Czołpinie. Latarnia z daleka jest jak Rowokół. Taki lokalny Everest. Z tą różnicą, że wspomniany podjazd ma zakręty i za każdym z nich myślisz, że to już koniec. Tu jest inaczej, przynajmniej od strony południowej (północna jest normalna). Jedziesz sobie jak człowiek i nagle widzisz przesmyk w lesie – po horyzont do tyłu i po horyzont do przodu (tylko, że kilkadziesiąt metrów wyżej).
Ostatnimi słowami, które słyszy mój działający rower jest dobiegające z tyłu “Hej Maciek, zgadnij kto ma tutaj KOMa!”. To słowa, które jak dobrze wiecie, zwiększają moc maksymalną o 86%. Jakieś 15 obrotów korbą później łańcuch w moich Staszku pęka.
I to się nawet dobrze składa. Jest jakoś koło 17, a ja zamiast oglądać finisz Amstel Gold Race, wygłupiam się na jakimś niepoważnym rowerze. Siadam więc w spokoju, odpalam eurosport player, robię selfika na fejsa i oglądam. Piotrek wraca do auta mając nadzieję, że mamy w nim skuwacz. Słyszę jak krzyczy, że nie muszę się martwić, bo pojedzie skrótem – wiem, że dzięki temu zdążę zobaczyć jak Kwiato wpada na metę. Zgodnie z przewidywaniami, 15 minut później mija mnie znowu krzycząc, że to jednak nie był skrót.
Jakimi jesteśmy dobrymi mechanikami to widać na zdjęciu poniżej, szczególnie po odpryskach z rękawiczek mielonych przez kółeczko.
Na szczycie, jak nietrudno się domyślić, jest latarnia otoczona lasem, dzięki czemu widok nie jest imponujący. Zagłębiając się kawałek dalej w las widać prześwitami wydmy, morze, plażę i generalnie jest bardzo ładnie, ale na zdjęciach pokazać się tego nie da.
Prawdziwa zabawa zaczyna się potem. Las łączy się z morzem za pomocą plaży, a ta otoczona jest wydmami (w przeciwieństwie do klifów, na których byliśmy dzień wcześniej). Tu po raz pierwszy dostrzegamy dwie, bardzo ważne rzeczy.
Po pierwsze: ten myk-myk to jest super wynalazek. Mówię to ja i moje… pośladki, powiedzmy. Możliwość opuszczenia sztycy na zjeździe jest doskonała, a jej automatyczny powrót do góry – jeszcze lepszy. Może i coachowie personalni mówią, że jak upadać to z wysoka, ale chyba nie o to im chodziło. Ech, gdyby w Staszku też był taki patent (tylko działający), jaki to by był doskonały rower.
Po drugie: różnica pomiędzy 3-calowymi na szerokość i 29-calowymi na wysokość oponami w Treku Stache, a 2,4-calowymi w bok i 27,5-calowymi w górę kołami w Treku Remedy jest ogromna. W tym przypadku, na korzyść Stache’a oczywiście. Po raz pierwszy widzimy to na zjeździe z wydmy.
Potwierdza się to, gdy jedziemy plażą. Oczywiście, da się jechać obydwoma, ale to szersza guma radzi sobie dużo lepiej. Staram się nie zbliżać do morza, bo wiecie – sól i te sprawy, ale jakoś samo mnie tak przyciąga. Na 3-calach jedzie się optymalnie, komfortowo ze sporadycznymi momentami przykopywania się. Ale może po prostu przejeżdżałem wtedy przez jakieś zamki z piasku, których nie zauważyłem… albo przejechałem jakieś małe dziecko. Remedy jedzie wolniej, czuć wyraźnie, że się zapada. Obniżenie ciśnienia do nieprzyzwoicie niskiego (bo przecież bezdętki) ratuje trochę sytuację, ale w dalszym ciągu więcej energii schodzi na jazdę, niż podziwianie widoków.
A widoki są spoko. Polskie morze jest doskonałe przed sezonem. Pusto, czasem szeroko, czasem wąsko. Słonko przyświeca, jadę jak po ścieżce leśnej – bajka.
Na Remedy w sumie też bajka, do momentu, gdy usiądzie się na Stache’u. Wtedy wiadomo, że coś nie gra. Zawieszenie, które majta się jak czarna kanapa w pewnych filmach z internetu (od kolegi słyszałem – jeśli nie łapiecie żartu, nie sprawdzajcie), nie pomaga w tej walce. Pewnie jakoś się to ustawia, gdzieś blokuje, ale kto by się tym przejmował… Wystarczy, że co kilometr trzeba przyciskiem sztycę wysuwać.
Pierwsze wydmy pokonujemy dość łatwo. Potwierdza się, że to kolarz jedzie, a nie rower. Piotrek na Remedy zjeżdża w miejscach, które mi na grubszym kole sprawiają problem, a przecież nie powinny. Zdjęcia oczywiście i tak wszystko wypłaszczają i wyglądamy na nich jak trzepaki.
Gorzej robi się, gdy górki trochę rosną, a piach robi się nieco bardziej sypki. Rozpoczynamy spacery.
I powiem tak, chyba uczciwie: każde 10 metrów pokonane w tej sposób, to jak 10 pięter pokonanych truchtem z przełajem na ramieniu. Nie wyobrażam sobie, żeby zwykłemu śmiertelnikowi mogło się to podobać. Tu dochodzimy (dosłownie, w sensie: butami) do ciekawych wniosków. Na przemyślenia mamy chwilę, bo przemieszczamy się całkiem wolno. Fatbike by radził tu sobie na pewno całkiem dobrze, ale…
Z czasem nabieramy trochę wprawy, spuszczamy resztki powietrza i zaczyna to jakoś iść (znowu dowcip słowny). Rowery jadą, jeden lepiej, drugi gorzej, ale jadą. Fatem byłoby jeszcze lepiej. Tylko że fakt, że jadą, wcale nie oznacza, że jest to proste. Jeżdżenie w kopnym piachu wymaga naprawdę dużej pary w nodze. Kadencja niska, pełne skupienie i kręcisz gdzieś pomiędzy brakiem przyczepności, a prędkością, która pozwala pozostać w pionie. Jakieś 25% obrotu koła idzie w palnik, bo kręci się w miejscu. Jeśli dodamy do tego, że w Remedy jeszcze z 50% idzie w pracę zawieszenia (liczby subiektywne), mamy odpowiedź czemu jest ciężko. Na facie też by było. Nie wiem więc, dla kogo to rower, bo my raczej nie jesteśmy wystarczającą grupą docelową. Pewnie po plaży byłoby spoko, ale 29 plus w zupełności wystarczał. Gdyby ktoś mi jednak kazał znaleźć idealne zastosowanie fata, to jest ono właśnie tutaj.
Po kilkunastu minutach udaje nam się już jechać po prostym, jeździć w dół bez awaryjnego wypinania się i rozpoczynać podjazdy. Żadnej z górek nie udało nam się zdobyć w pełni. Czuję za to zmęczenie. Inne niż to znane mi z asfaltu. Bolą jakieś nowe mięśnie, o istnieniu których nie wiedziałem.
Jeżdżenie tymi maszynami zmusza do porzucenia przyzwyczajeń. W CX, wpadając w kopny piach szukam już oczami miejsca, w którym mogę wylądował i nie przebić sobie patykiem śledziony. Tutaj wystarczy autoperswazja, że da się jechać po wszystkim… i faktycznie się da. A nawet jeśli stwierdzenie, że się da, staje się naciągane, w dalszym ciągu pozostaje świadomość, że jest to wykonalne.
W ramach testu sprawdzamy co dzieje się po zjechani 2 metry od wytyczonego szlaku. To nielegalne, więc oczywiście zaraz wracamy na ten wydeptany fragment (kto to depcze, skoro nikogo nie ma, a wiatr wieje jak zawsze).
Niepotrzebnie próbowaliśmy – jedzie się tak, jak jechać się powinno. Prawie jak po plaży. Dobrze, że zrobiliśmy to na sam koniec wycieczki, bo ciężko byłoby powstrzymać się, przed oszukiwaniem w taki sposób cały czas.
Prawdę mówiąc, dawno nie bawiliśmy się tak dobrze. To trochę dziwne, bo czuję do Stache’a jednocześnie niechęć, gdy pomyślę o pedałowaniu na nim, jak i chęć powrotu z tym rowerem w takie miejsca.
Może rację mieli ci, którzy mówią, że MTB jest super, gdy ma się super trasy. Taki Trek Remedy pewnie jest świetny do szybkiej jazdy w dół na trudniejszych technicznie trasach. Fat jest super na wydmach. Stache jest idealny, gdy pojawia się trochę więcej korzeni i piachu. Inne są fajne w jeszcze innych miejscach. Ja niestety nie mam już miejsca, czasu, ani umiejętności żeby się o tym przekonywać. W terenie będę sobie dalej odbijał nadgarstki na przełaju i nosił go na plecach w trudniejszych miejscach.
W takie dni jak ten, korzystając z tego, że przez całą jazdę mijają nas może ze 3 osoby, odziewam swój wyjściowy strój “Bike – Magazyn numer 1 w Europie” – poza tym, pasuje mi do wełnianej czapki. Jeszcze tylko muszę się dorobić bermudek, które włożę na swoje długie spodnie i kasku z daszkiem. Ach, no i plecaczka oczywiście!
Wyjazd na asfalt przypomina nam, że w głębi duszy jesteśmy szosowcami. To zupełnie inne podejście do jazdy. Chodzi tam bardziej o fakt przemieszczania się niż fakt zabawy w czasie jazdy. Źle do tego wszystkiego podeszliśmy. Pętli do MTB nie wyznacza się chyba tak jak do przełajów, że bierzesz mapę, nakreślasz 100km, z których w niewiadomy sposób robi się 140km i zaliczasz kolejne punkty. Tu, planując 3 godzinną jazdę, można w spokoju zadowolić się 40km, kręcąc się dookoła zaparkowanego auta. Może pewnego dnia to zrozumiemy – póki co, na MTB wracać nie planuję ;-)