Drogi papierze papieżu Franciszku,
Serdecznie dziękuję Ci, za zorganizowane Światowych Dni Młodzieży w Krakowie na koniec lipca. Impreza, która sparaliżowała okolice miasta spalin, zablokowała też wiele okolicznych imprez. Jedną z nich był jeden z naszych ulubionych, corocznych wyścigów – Tatry Tour, który ze względu na zamknięcie granic został przeniesiony z ostatniego weekendu lipca na początek września. To była wspaniała decyzja: idealna pogoda, trochę mniejszy ruch na Zakopiance… no i ominęliśmy niezwykle deszczową Cyklo Gdynię, która jak większość dużych wyścigów w deszczu okazała się małym armagedonem. Najważniejsze jednak, że Gdynia zgarnęła wszystkich naszych prosów. Lubię jeździć z mocną konkurencją, ale nie w takim wyścigu. Tu przywołać mógłbym pamiętny rok 2014, gdy na 10 kilometrze moje płuca ciągnęły się po asfalcie. Nietrudno było się domyślić, że tak będzie, widząc wtedy autobus Activejetu parkujący obok nas. Nas, którzy liczyli, do którego bufetu starczy nam bidonów i czy wziąć 6 batoników, czy jednak 5. Wygrał wtedy gość, zdaje się z Mexlera… z czasem 5:05. To był najbardziej zniszczony wyścig ever. Tym razem miało być zupełnie normalnie.
Tatry Tour jest śmiesznym wyścigiem: 195km długości i przewyższenia w okolicach 2750 metrów odstraszają większość mniej wprawionych kolarzy – przecież to prawie dwie stówki po górach! Po chwili zastanowienia okazuje się jednak, że nie jest tak źle. Można nawet odnieść wrażenie, że ten wyścig jest dość prosty, bo górki są raptem ze 4, a średnie nachylenie w przeliczeniu na kilometr trasy jest stosunkowo niskie. Im bardziej patrzę więc na profil, tym bardziej wmawiam sobie, że będzie łatwo. Autoperswazja działa do tego stopnia, że miesiąc przed wyścigiem śmieję się ze wszystkich, którzy mówią, że to jest trudne. Głupi ja, to nie profil, a długość sprawiaja, że jest ciężko.
Na długim dystansie (jedynym słusznym dla chłopców i twardych dziewczynek) startuje zazwyczaj sto kilkadziesiąt osób. W tym roku trochę mniej, bo ta nieszczęsna Cyklo Gdynia. Ludzie jadą do Trójmiasta, bo większy prestiż, większa szansa na przypadkowe zwycięstwo, łatwiej o dobry wynik. Powiedzmy szczerze: Tatr nie da się wygrać przypadkiem. Nie da się nawet przypadkiem dojechać w czubie. Połowa stawki jest już bardzo dobrym wynikiem, a to trochę boli takich kozaków jak my, bo jak to brzmi: „przyjechałem sześćdziesiąty, dałem z siebie wszystko” ? Jak przystało na Otwarte Mistrzostwa Europy Środkowiej, nie ma tam przypadkowych ludzi.
THE RACE OF TRUTH
Trasa wyścigu jest od paru lat ta sama – kiedyś jechała przez Zakopane zamiast Zębu. Kto był kiedykowiek w szczycie sezonu w Zakopcu, wie, jak dobrze jeździ się po tym mieście. Nawet pakiet startowy ten sam co zawsze: banan, rogalik, skarpetki. Skarpetki z okazji 11-lecia wyścigu, które dostałem też 2 lata temu gdy było… 11-lecie wyścigu. Nie jest jakaś specjalnie urodziwa – gdyby nie wyścig prawdopodobnie nie zdecydowałbym się, na własnowolne jeżdżenie nią co roku – są w okolicy znacznie lepsze miejsca.
Początek to 10 kilometrów podjazdu pod Szczyrbskie Pleso, który można przegapić jadąc w grupie (no chyba, że prosi naciągają). Potem, zamiast nad piękne jezioro i ultra drogi hotel odbijamy w dół, gdzie czeka na nas jakieś 45km zjazdu. Jedziemy jakoś wolno, momentami nawet super wolno (chociaż średnia z tych ~50km wychodzi około 42,5km/h). Wolna jazda peletonu skutkuje zawsze tym samym – wypadkami. W Likowskim Mikulaszu na środku szerokiej, równej, dwupasmowej drogi kładzie się na oko z 10 osób. Ktoś ląduje w karetce, komuś łamie się na pół drogi Trek. Jest trochę nerwowych sytuacji, gdy od czasu do czasu z przodu pojawia się auto, wystające lekko na ulicę i trzeba się zwęzić, ale dla mazowieckiego kolarza to chleb powszedni. Parę kilometrów przed Hutami (o których za chwilę) na wąskiej drodze pojawia się z przodu zaparkowane auto i już wiem. Czuję smród klocka (hamulcowego), widzę jak kolejne rzędy kolarzy coraz mocniej zwalniają… gość przede mną robi sztuczkę i kładzie się w poprzek drogi. Wpadam więc na niego, mój rower robi kopyrtkę i zatrzymuje się po 160 stopniach obrotu zawisając siodełkiem na czyimś ramieniu. Nie wiem do końca jak to się stało, ale stoję obok niego. Wsiadam więc z powrotem, rzucam okiem na ile poważne straty są dookoła mnie (leży np. dziewczę, które pół roku wcześniej dość długo trzymało się z nami w grupie na Jarnej Klasice) i gonię peleton.
Josef Szary
Zaczyna się wyścig. Wjazd na Huty (11km / 4%). To tutaj gubi się z oczu pierwszą grupę wyścigu. Te 30 minut definiuje, jak spędzisz kolejne 3 godziny (minimum). Utrzymasz się w mocnej grupie i kolejne kilometry pokonasz szybko i przyjemnie (powiedźmy) albo spłyniesz i będziesz dziadował na zmianach z tyłu w coraz szybciej kurczącej się grupie. W skrócie: na Hutach musisz dać z siebie ile możesz i potem modlić się, żeby bomba nadeszła najpóźniej jak to możliwe. Jeśli jakimś cudem nie nadejdzie: będziesz w czołówce. Tak dla zobrazowania: żeby mieć okolice 25 minut, trzeba tam generować średnio około 4,5W/kg. Na zjeździe trzeba się trochę pilnować, bo łatwo przespać formowanie się grupy. Nas ratuje zawodnik w stroju CCC, który samotnym TT zgarnia kolejnych kolarzy, tworząc odpowiedni peleton. Gość w ogóle był niesamowicie mocny i kogoś mi przypominał. W wynikach sprawdziłem, że ze szczęśliwym numerem 7 jechał Josef Bily, więc nikt znany. Chociaż z wyglądu jak Josef Cerny (CCC-Sprandi-Polkowice), z daty urodzenia też… no i ze stroju, to jednak Bily przecież nie może być Cerny ;-)
Potem jest trochę hopek, trochę bardzo nierównego asfaltu, trochę całkiem stromych, ale krótkich hopek, granica i podjazd numer dwa: Ząb. Krótki, ale skutecznie przygotowuje na to, co ma nadejść za chwilę. Zjazd, z którego średnie przekraczają 70km/h, przecięcie Zakopianki, rondo w Poroninie, na którym poczujesz nienawistne spojrzenia kierowców, którzy od tygodnia stoją w korku i rozpoczyna się najgorszy fragment:
Słabi się muszą zaje…chać, silni muszą przetrwać
Bukowina, jakieś 10 kilometrów podjazdu. Rozpoczynam go ze swoją grupą, która regularnie gubi i zbiera kolejnych kolarzy. Jest nas sporo, koło 20. Walczymy o miejsca w okolicach pierwszej 30. Nadchodzi jednak kryzys. Podjazd rozpoczynamy zdrowo powyżej 30km/h i zwalniamy. Nieszczęście jednak, że grupa zwalnia w trochę mniejszym tempie niż ja. Oddalają się o metr, o dwa, o pięć. Subiektywnie, mijają kolejne godziny, a oni są coraz dalej ode mnie, aż w końcu znikają na horyzoncie, a ja zostaję sam – to koniec pięknego wyścigu – 150. kilometr, tak niewiele zabrakło. Kulam się do ronda na szczycie. Przypomina mi się to, o czym zapominam co roku – rondo na szczycie jest faktycznie na szczycie Bukowiony, ale zaledwie w połowie podjazdu. Dopiero potem robi się naprawdę źle. Tak źle, że podobnie jak w czerwcu podczas wjazdu na Mortirolo zaczynam kalkulować swoje tempo i pozostałą długość trasy i wychodzi mi, że spóźnię się na wieczorynkę.
No więc stało się – jadę jak dziad. Przede mną nikogo, za mną nikogo. To miłe uczucie, że 15 osób, z którymi jechałem, jedzie już wężykiem w dół, uczciwymi zmianami i prawie się nie męczą. Dogania mnie kolega z Ośki Warszawa zwany Teresą. Kiedyś odpadł z grupy przede mną, potem został na podjeździe pod Ząb. Ratuje mi życie, jedziemy już razem do końca wyścigu we dwóch (czasem w 3 z jakimś losowym Słowakiem). Bukowinę dziadujemy, zjazd pokonujemy z prędkością dobrych trekkingowców, potem w głowie mam już tylko podjazd pod bufet i depresyjna droga na metę, która ciągnie się delikatnym podjazdem w nieskończoność. Bufet przywraca stracone nadzieje, bo przez ostatnie godziny był jak Jerry dla Toma, jak Struś dla Kojota… Potem jedziemy już uczciwym tempem, np. 15-minutowy zjazd ze Zdaru ze średnią pod 50km/h. Nie spotykamy po drodze już nikogo. Czasem mignie tam tylko auto z szosą na dachu i zastanawiamy się, czy to już osoby, które ukończyły.
Od Bukowiny walczę ze skurczami. Nigdy w życiu nie łapały mnie tak mocno. To ciekawe uczucie, gdy nogi momentalnie się prostują i każdy ruch sprawia ból. Odczuwam poważny dyskomfort na myśl o jeździe na granicy skurczu przez 1,5 godziny. Raz staję w miejscu, bo inaczej się nie da. Powód tego jest bardzo prosty: na prawie 6 godzinną trasę wziąłem 2 bidony. Po drodze można stanąć na bufecie (picie w kubeczkach i przelewanie, pierwsze dwa bufety są oddalone o jakieś 40 minut jazdy) i stracić grupę lub oszczędzać zapasy – wybór jest prosty: zatrzymuję się dopiero na 160. kilometrze. Bez wsparcia na trasie nie ma co liczyć na dobry wynik. Mijają mnie dziesiątki aut, szczególnie na Hutach, którze wożą picie i jedzenie strudzonym zawodnikom. Jakoś nie udaje mi się żadnego z nich gościnnie odwiedzić, a kto nie pije, ten nie jedzie. Skurcze to jest zło. Myślałem, że najgorsze co może mnie tego dnia spotkać, to że zapomniałem się przed startem wysikać i jadę z wizją trzymania przez kilka godzin… ale jednak nie, skurcze są gorsze. Z sikaniem przynajmniej wiem jak sobie poradzić w awaryjnej sytuacji. Wymiana bidonów wystarczyłaby w dwóch miejsca – na szczycie Hut i na szczycie Zębu. Auto serwisowe sprawia od zawsze tylko problemy. Czy, gdy obrócę głowę, będzie za mną? Czy jak wypiję wszystko, to będzie mi w stanie wymienić bidony? Czy nie zgubimy się gdzieś?
Przez ostatnie 20 kilometrów powtarzam sobie, że nigdy więcej i zastanawiam, gdzie jest sens. Na mecie podtrzymuję to zdanie wraz ze znajomymi. Parę godzin później nie mogę się doczekać przyszłorocznego wyścigu. Zawsze jest tak samo.
Panda przyjeżdża jakieś 2 dni po mnie (czyli mniej więcej tyle, ile ja za zwycięzcą), zajmując trzecie miejsce wśród kobiet, za co dostaje: szampana, kubek termiczny, parasol i medal – całkiem przyzwoicie.
Przystanek Alaska
Resztę weekendu (przynajmniej ten niewielki fragment, w którym nie śpimy) spędzamy na pieszym eksplorowaniu gór. Przy okazji znajdujemy też idealne miejsce na przed i powyścigowy bufet. Knajpę, w której porcja makaronu ma 350 gram i składa się z makaronu i minimalnej ilości dodatków, a zupa czosnkowa to jak jedzienie czosnku i popijanie go wodą, do której wrzucona została kulka żółtego sera. Za 13 euro dostajemy dwa dwudaniowe posiłki, które ciężko przejeść nawet przy naszym (mówiąc naszym mam oczywiście na myśli: moim) spuście.
Odkrywamy przy okazji największą zagadkę Słowacji: jak to jest, że gdy tylko przekraczamy granicę w Łysej Polanie wszyscy znikają. Słowacja jest pusta, przejeżdżając przez miejscowości niby wszystko jest normalnie, ale brakuje ludzi. Pisałem o tym nie raz: „Słowacki Raj: pustka, góry i od czasu do czasu cygańskie dzieci w kałuży” i w bardziej zimowej scenerii: „Słowacja: kraj pustki, dywanów, Cyganów… i pięknych tras„. Otóż – ludzie tam są, o czym łatwo przekonać się szukając noclegów – wszystko zarezerwowane. Oni po prostu są tam, gdzie być powinno: w górach, na szlakach. Wystarczy zjechać kawałek z głównych ulic w stronę gór, aby się o tym przekonać – kawiarnie, pełne parkingi, dziesiątki ludzi mijanych na szlakach. Weźcie to pod uwagę przy rezerwacji noclegu, bo nie zawsze jest to proste!
Film z wyjazdu dostępny jest tutaj:
A gdzie mój turystyczny pryszcznic powyscigowy :D ?
O kurde! Zapomniałem o filmach na telefonie!!!!111 sziiit ;(