“Jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz”

niewiemkto


 

Tour de Rybnik 2013

[dropcap]N[/dropcap][dropcap]i[/dropcap][dropcap]e[/dropcap] lubię ulicznych wyścigów w mieście. Są widowiskowe, na pętlach, z kibicami, ale…. no właśnie, pętle wymagają dużej ilości zakrętów. Kryteria kolarskie omijam jak tylko mogę. Przed wyborem startu zawsze sprawdzam trasę. Rybnik średnio mi nie pasuje. Długie proste po których następuje ostry zakręt. Mam jednak sentyment do tego wyścigu, bo nie dość, że jest to moje rodzinne miasto, to równo rok temu odbyłem tu swój pierwszy start. Co więcej, skończyłem go w peletonie. Tym razem, plan miałem ambitny, albo utrzymam się w czołówce, albo umrę. Może nawet jakiś skok się uda, skoro okrążenia są punktowane. Prawie się udało. Prawie wykonałem oba plany.

 

Nie hamuj na zakręcie

To nie był dobry dzień na ściganie. Od rana deszcz, ulice śliskie jak lodowisko, miejscami wody po kostki. Będzie się działo. Już podczas pierwszego wyścigu starszych kategorii, widać było, że upadki będą nieuniknione. Rybnik nie bez powodu zwany jest Rondnikiem – jest tu największa liczba w Polsce okrągłych skrzyżowań – obecnie ponad 40. Myślę, że każde, które znalazło się tego dnia na trasie zostało parę razy przetarte kolarskim pośladkiem. Start ostrożny, gdyby się dało to na pierwszym zakręcie wszyscy by się zatrzymali i obrócili rowery w miejscu. 6 okrążeń, nie widzę innej możliwości jak spróbować odjechać. Dwukrotnie mi się to nie udaje, gdyż lokalne grupy skutecznie mnie spawają. Ustawiam się więc na swoim ulubionym, strategicznie najgorszym, ostatnim miejscu peletonu i tak sobie jadę. Czasem szybciej, czasem wolniej – kontroluję na ile mogę swoje położenie. Sielanka trwa do momentu, gdy na pierwszym z sekcji 3 zakrętów uślizguje mi się koło i staję przy krawężniku. Żeby mieć jakiekolwiek szanse na dojechanie w peletonie pozostaje mi już tylko rzucić się w pogoń za nimi, zanim zaczną się pierwsze ucieczki i spawania. Gonić udało mi się przez zawrotne ~500metrów, gdy uświadamiam sobie że jest ślisko, a ja jadę chyba szybciej niż pozwalają mi na to moje umiejętności. Minimalny uślizg koła na białym pasie jezdni, panika, hamulce, zakręt przestrzelony. Szacowanie strat: złamana klamkomanetka, jedno dodatkowe kolano, jechać się nie da. Policja, karetka, szpital, powrót do Warszawy. Tramadol potrafi zdziałać cuda, kolarze Sky wiedzieli co robią biorąc bo przed wyścigami – ból trochę znika.

 

Nie zostawiaj swojego roweru. Nigdy.

Gdy ktoś pyta Cię czy jesteś w stanie sam dojechać do szpitala, mów że nie. Zawsze. Mnie karetka przywiozła na metę i tam zostawiła. Chwilę zajęło mi znalezienie swojego roweru. Nie wiem, kto go przywiózł ale stał w samotności oparty o płot niedaleko biura zawodów. Dowcip ratowników w karetce, wydał mi się wtedy podwójnie nieśmieszny “Pan się nie martwi o swój rower, to jest Rybnik, już go pewnie dawno nie ma”. Jakoś dokuśtykałem się z nim do auta, spakowałem, poszukałem szpitala, zaparkowałem, postałem w kolejce, prześwietlenie, szwy, apteka i do domu….


Dobrze, że dwa dni wcześniej udało mi się pojeździć po moich ulubionych czeskich terenach. Trochę ponad 100km i ponad 2km wspinania, to przyzwoity wynik. Dorzucając do tego całkiem niezły film, weekend uważam za ciekawy i udany.