To był TEN dzień. Dzień, w którym oficjalnie miałem rozpocząć swoją przygodę z triathlonowym ściganiem. Bo owszem, tydzień temu brałem udział w Triathlonie Karkonoskim, ale traktowałem go bardziej w kategoriach próby wyjścia z niego żywym niż faktycznej walki z czasem. Tu miało być inaczej. Starannie wybrana impreza, na której cel był jeden – miałem być drugi i nic innego nie wchodziło w grę.

 

 

Triathlon IT.

 

Imprezy z podklasyfikacjami zawsze mnie trochę bawiły. Mistrzostwa dziennikarzy, prawników, lekarzy itp. – moment, w którym przyjeżdżasz na metę na 14. pozycji, a potem wchodzisz jako zwycięzca na pudło – to troszkę dziwne. Z drugiej strony, zawsze myślę wtedy o kolarstwie torowym, w którym liczba dyscyplin i rozdawanych medali przekracza u nas zdecydowanie liczbę kibiców na trybunach. Może więc nie ma w tym niczego złego? W końcu, w ciągu dwóch ostatnich lat, dwukrotnie zostałem wicemistrzem Polski w kolarstwie szosowym… w swojej kategorii wiekowej… w grupie informatyków. Generalnie, zawężając odpowiednio grupy, myślę, że każdy może być mistrzem w czymś. Wybór imprezy w Powidzu nie był więc przypadkiem.

 

 

Triathlon IT to z jednej strony impreza skierowana do osób zajmujących się na co dzień pracą “w komputerach i internetach”, z drugiej – celuje raczej w początkujących. Takich Januszy jak ja, którzy w strefie zmian siadają na tyłku i próbują wciągnąć sobie na stopy skarpetki. Którzy w warunkach niebojowych nie wyjdą, ani nie wejdą sami do pianki pływackiej. Przeanalizowałem wyniki z poprzednich lat i stwierdziłem, że mam tu szansę o coś powalczyć. Dodając do tego fakt, że atmosfera również jest luźna jak koszulka z aliexpress i sędzia zamiast wlepiać karę krzyczy, że czegoś po prostu nie wolno oraz brak tłoku, zdawało się to idealnym rozpoczęciem przygody. I tylko fakt, że trasa rowerowa poprowadzona jest “częściowo drogą szutrową” nieco zastanawiał.

Zapisałem się więc na najdłuższy, a zarazem graniczny dystans, który ma jeszcze dla mnie sens: olimpijkę, czyli 1,5km pływania, 40km roweru i 10km biegu.

A tak poza tym, jest to przecież Triathlon IT. Jak mnie kiedyś zwolnią z aktualnej pracy to dobrze znać ludzi. Kto nigdy podczas rozmowy kwalifikacyjnej nie zdobył potajemnie 10 punktów za swoje hobby, niech pierwszy rzuci bidonem.

 

 

Plan to podstawa

 

Miałem być drugi – innej możliwości nie dopuszczałem. Pomyślałem, że byłoby śmiesznie 3 raz z rzędu przegrać z jednym zawodnikiem w zawodach dla ludzi z IT. Noga została odpowiednio przygotowana. Pamiętacie, gdy tydzień temu pisałem, że nie byłem odpowiednio przygotowany do Karkonoszmana? Wylało się wtedy trochę hejtu, bo przecież wynik był sensowny. Wynik nie zawsze świadczy jednak o przygotowaniu. To jak ci goście co przebiegają maraton, mimo że wcześniej prawie nie biegali. Niezbyt wyśrubowane limity biegowe pozwalają obecnie ukończyć maraton zdecydowanie zbyt wielu osobom. Sztuką według mnie nie jest ukończyć, a nie zrobić sobie przy okazji krzywdy. I niby w zeszłą sobotę krzywdy sobie nie zrobiłem, a organizm jakoś specjalnie nie ucierpiał, ale wracając z imprezy postanowiłem zrobić sobie nagrodę i zakupiłem rower czasowy. Trochę domowego fittingu, 90 minut na trenażerze i dzień później moje ramię przestało się ruszać. Zapewniło mi to kilka dni bezsportowej regeneracji.

 

 

Jak człowiek jest głupi, to nic nie pomoże. Czułem, że zmęczone ciało plus beznadziejna pozycja nowego roweru nie przyniosą nic dobrego, ale pokusa była za duża. W Triathlonie IT wystartowałem tylko dzięki magicznym właściwościom przeciwbólowego Voltarenu Max. I to też było głupie, bo przecież jak coś boli, to się nie startuje. Szczególnie, że nie był to ból z kategorii “boli, więc rośnie”, a raczej “boli, bo się zepsuło”. Przymusowy detoks sportowy sprawił, że nogi odpoczęły i były gotowe do walki!

 

 

Mazury… tylko bliżej i puściej

 

Całe wydarzenie odbywa się obok miejscowości Przybrodzin, w hotelu Moran (2 weekendowe noce dla dwóch osób od ok. tysiąca PLNów do dwóch tysięcy). Hotel jest bardzo ładny, nieinwazyjny, otoczony lasem – gdzieś między Wrześnią, a Koninem, więc niedaleko najdroższej autostrady w kraju. Jeśli jednym z celów takich imprez jest promocja regionu, to ja jestem przekonany. Ogromne, niesamowicie czyste jezioro, do tego parę pomostów, jakaś plaża, niewielkie miejscowości porozrzucane na jego brzegach. Linijka Googla mówi, że najdalsze punkty jeziora są od siebie w linii prostej oddalone o ponad 9km.

 

 

 

Triathlon dla opornych

 

Co do samej imprezy zastrzeżeń można mieć wiele, ale zdaje się, że do tematu wszyscy podchodzą z takim samym luzem, więc może pominę ten punkt. Szczególnie, że przy tak niskiej liczbie startujących (24 osoby ukończyły olimpijkę, 57 sprint), nawet największe błędy wszystko gdzieś się rozmywają. Mam nieodparte wrażenie, że wbiłem się na jakąś integracyjną imprezę firmową, a nie normalne zawody. To oczywiście nie jest zarzut.

 

Ale chyba i tak większość triathlonistów jest informatykami?

Panda

 

Nie znam się na triathlonach, ale wydaje mi się, że dla osób chcących rozpocząć swoją przygodę z tym sportem (i pracujących jednocześnie w IT), jest to bardzo dobry wybór. Byłby jeszcze lepszy, gdyby część kolarska była szosowa, ale może to tylko moje skrzywienie. Cena jest wysoka (250-300zł w zależności od terminu), ale po porównaniu jej do innych imprez, okazuje się jednak niska. Im bardziej jestem w tym sporcie, tym bardziej mam wrażenie, że im coś jest droższe, tym bardziej przyciąga.

 

 

Do hotelu Moran mamy z Warszawy jakieś 2,5 godziny. Panda, jak prawdziwa “żona piłkarza” wstaje przed 6 i koło 7 melduje się z grillem w ręku i kilkoma plecakami sprzętu przy aucie. Są tam też wszyscy nasi znajomi, którzy chętni byli z nami pogrillować nad krystalicznie czystym jeziorem w ten piękny, sobotni poranek. Wyruszamy więc jak zwykle we dwoje…

Hotel wita nas parkingiem pełnym samochodów droższych niż zwykle (w końcu nie dość, że triathlon, to jeszcze IT) z rowerami tańszymi niż zwykle oraz odpowiednią atmosferą. Atmosferą wydobywającą się z komina, którą spotykamy praktycznie w każdym z odwiedzanych przez nas miejsc. To tylko chwilowe, więc podejrzewam, że gość, który za to odpowiada, po prostu czyta bloga i chciał nam zrobić przyjemność:

 

 

 

T0, czyli przygotowanie

 

Po Karkonoszmanie jestem nieco bogatszy w doświadczenie. W tym tempie jeszcze z 10 startów i będę wiedział jak to wszystko działa. Wtedy pewnie porozglądam się za czymś nowym.

Triathlon IT jest nieco inny niż pozostałe. Dotyczy to przede wszystkim części rowerowej. Zakaz startu na szosach oraz rowerach czasowych implikuje jedno – czas przywitać się ze startym przyjacielem na grubych kołach. Trek Crockett, nazywany też krokietem (bo jest to pewnie najpopularniejszy przełaj na Mazowszu) zdawał się idealny do tego zadania. W życiu ścigałem się na nim raz – nie chcę wracać myślami do tych haniebnych chwil. Obecnie używam go już tylko na dojazdy do pracy, więc aby przywrócić mu dawną moc, po raz pierwszy od pół roku, wyczyściłem (zeskrobałem masę solno-olejową) i nasmarowałem napęd oraz wymieniłem tylną oponę na dokładnie ten sam model, ale z bieżnikiem a nie slickiem-samoróbką. W hamulcu z przodu klocki skończyły się z rok temu, ale przecież kto hamuje, nie wygrywa.

 

 

Zaopatrzyłem się też w kilka wynalazków. Pierwszym z nich był magiczny spray Trislide, który miał sprawić, że będę człowiekiem-ślizgawką. Po spsikaniu się byłem tak śliski, że można byłoby puszczać mną kaczki na jeziorze. To oczywiście nie ułatwiło mi w dalszym ciągu wchodzenia w piankę, ale mam wrażenie, że tym razem w serwisie Trirent będą zalepiali mniej dziur niż zwykle.

W butach biegowych zagościły elastyczne sznurówki, których nie trzeba wiązać i przyznam, że jest to jeden z najlepszych wynalazków w historii. Buty trzymają się lepiej, a oszczędność czasowa przy zakładaniu jest znacząca. No i ten miły spokój, że nic podczas biegu się nie rozwiąże.

Odkrywam też boleśnie, że żółty strój nie jest najlepszym wyborem do imprez nad jeziorem:

 

 

Rekompensuje mi to fakt, że w aucie wozimy zawsze papier toaletowy i gdy udaję się z nim ostentacyjnie do toalety, czuję jak wszyscy mi zazdroszczą.

 

 

Odprawa.

 

Uważam, że w wyścigach dla branży IT na jednej ze stref zmian, znaleźć powinno się zadanie do rozwiązania. Coś skompilować, zadeploy’ować, zoptymalizować….

 

Dobrze, że na zawody zabieram Pandę, bo ja na to jestem za głupi. Spiker tłumaczy z 10 minut gdzie, jak i kiedy się skręca. Mówi coś o omijaniu bojek, o wybieganiu z pływania, a potem wskakiwaniu znowu. O 4 pętlach na rowerze, o nawrotkach, o 4 pętlach przy bieganiu, o ostrych skrętach i coś tam jeszcze. Mówi tak dużo, że zanim przetworzę informacje, kolejne zatykają już moją pamięć podręczną i się nie mieszczą. W mojej głowie pozostaje tylko fakt, że pierwszą boję opływam z prawej (lewą ręką), drugą tak samo, a potem jakoś to będzie, bo uczepię się jakichś pleców. Problem tylko jeśli będę pierwszy, ale to się przecież nie zdarzy.

 

 

Pływanie

 

Start pływania jest śmieszny, bo startować można albo z wody albo z pomostu nad nią. Po szybkiej analizie potencjalnych zysków (czas) i strat (spodenki, okularki, godność), wybieram opcję startu z wody, tak jak większość. Modlę się tylko, aby nikt na mnie nie wskoczył. Spiker krzyczy, że start, wszyscy wciskają czerwony przycisk na zegarku i ruszamy.

 

 

Postanowiłem wystartować w stylu YOLO. To mój ulubiony styl: rusza się ile Bozia dała, a potem jakoś to będzie. Trochę szok, bo okazuje się, że po kilkudziesięciu metrach nie ma już przede mną nikogo. Trochę jest to też smutne, bo zamiast kierować się na czyjeś nogi, wystawiać muszę co chwilę głowę nad wodę w poszukiwaniu na horyzoncie pomarańczowej bojki. Znowu płynę z oddechem na dwa zamiast na trzy, bo jest jakoś inaczej niż w basenie. Nowością jest również to, że w jeziorze zadziwiająco często widać dno (lub w ogóle cokolwiek), przez co mój błędnik nieco wariuje.

Mój kraul chwały nie trwa długo – gdzieś w połowie długości do pierwszej bojki wyprzedza mnie człowiek. Nawet dobrze, siądę mu na… nogi? zadek? Nie wiem, jak się w pływaniu mówi, ale popłynę za nim. Plan dobry, wykonanie gorsze, bo gość mnie omija i odpływa. Po chwili nie widzę już nikogo, ani z przodu, ani z tyłu. Samotne pływanie jest ciężkie, nawigacja wymaga trochę skupienia i wybija z rytmu. Po drodze rozumiem już co mówił spiker i co tłumaczyła mi Panda – trzeba będzie zrobić dwa kółka. Oznacza to wybiegnięcie z wody i wskoczenie do niej ponownie.

 

 

Nawigacja do wybiegu jest jeszcze trudniejsza niż do bojki. Gdzieś z tyłu, w oddali pojawia się jeden człowiek, a potem pustka. Pierwsze okrążenie pokonuję jako drugi, z olbrzymią stratą i niewielką przewagą nad kolejnym zawodnikiem. Później okazuje się, że będzie to zwycięzca. Wybieg z wody jest trudny. Przebiegam kawałek po macie, potem kawałek po kaczych kupach, potem wbiegam w stylu Micza do wody i rozpoczynam powtórkę. Czuję obok mnie potężne chlupnięcie wody i widzę, że gość, który był za mną, wybrał opcję wskoczenia z pomostu. Płyniemy razem, ramię w ramię. Momentami nawet za blisko siebie. Wyglądać musi to komicznie, bo jezioro puste po horyzont, za nami spora przerwa, a my co chwilę praktycznie ocieramy się rękami.

 

 

Pianka zaczyna klasycznie uwierać, ale te kilkaset metrów przeżyję. Bieg nie pomógł jej w dobrym ułożeniu się. Mam sporo czasu, aby przemyśleć sprawę draftingu i poeksperymentować. Czy jak ustawię się za nim będzie szybciej? Tak mówili w internecie, ale przecież to bez sensu, bo robi nogami fali. Może obok? Może przed nim. Sprawdzamy wspólnie każdą kombinację. Płyniemy sprawnie, ale bez zbędnego zmęczenia. Tracę nieco dystansu dwukrotnie, gdy muszę przystanąć na poprawienie czepka. Jakiś taki za mały dali albo głowa mi w wodzie namaka.

 

 

Jakieś 100-200 metrów przed końcem postanawiam nieco przyspieszyć, bo przecież zawsze trochę lepiej wyjść z wody jako 2 niż jako 3. Ciężko powiedzieć, który skończyłem pływanie, bo wychodząc na brzeg wywinąłem pięknego orła. Przypomniało mi się jak spiker mówił coś o śliskim wyjściu i żeby go nie używać. Podobnego orła wywija tego dnia wiele osób. Sędziowie widząc to przesuwają liny, ale mi to już nie pomoże. Do strefy zmian wchodzimy razem.

 

 

Jesteśmy na 2. i 3. miejscu z czasem 29:06, stratą ponad 3 minut do pierwszego, przewagą ok. 1:30 do czwartego i około 4 minut do kolejnych.

 

 – Napisałem już 2 tysiące słów, a jestem dopiero na pływaniu

– Spokojnie, przecież zaraz skończysz

 

 

T1, czyli z pianki na rower

 

W strefie zmian jestem Januszem. Panda krzyczy mi co mam zrobić, bo przecież jest tego za dużo, aby zapamiętać. Rozpinam rzep w piance, szarpię za sznurek z tyłu, pianka się rozpina. Szarpię jeszcze raz, aby się upewnić. Tym razem postanawiam ściągnąć ją inaczej – przez wywijanie na lewą stronę i ugniatanie stopami. Ściągam ją do połowy, rozpoczynam ubieranie kasku, a nogami próbuję ją z siebie wydeptać. Przypomina mi się, że nie zdjąłem zegarka i może być problem. Potem przypomina mi się, że na stopie mam czip i też może być problem. Kask założony, pianka dalej na mnie, więc muszę sobie pomóc rękami. Udaje się dość sprawnie i po raz pierwszy w historii, mój ogromny Garmin Fenix przeciska się przez wąski rękaw.

 

 

Normalny człowiek już by wybiegł z rowerem (i tak też robi gość, z którym wbiegłem do strefy), a ja jak szef siadam na macie i rozpoczynam proces wkładania skarpetek. Podziwiam ludzi, którzy na rower i bieganie ruszają z nagimi, rozmoczonymi stopami. Wybieram najgorsze skarpetki z możliwych, takie dwuwarstwowe z jakimś ściągaczem z Decathlona (dokładnie to te: Kiprun Strap). Wkładam je krzywo i wiem, że będzie męka, bo szew się jakoś krzywo układa i gniecie mnie w bucie. Potem jeszcze pas z numerkiem, łyk żelu, buty (które specjalnie na te okazje odwiedziły szewca, dającego im drugie życie za 6zł) i w drogę. Wybiegam ze strefy, wsiadam na rower, sędzia krzyczy, że nie wolno, zsiadam i biegnę.

 

 

Potem ktoś krzyczy, że już można, więc wsiadam i ruszam w mękę.

 

 

Rower

 

Tego dnia kluczowe dla całego przedsięwzięcia było, według mnie, dobranie odpowiedniego ciśnienia w oponach. Trasa składała się częściowo z szybkiego, leśnego podłoża, połowicznie z całkiem niezłego asfaltu z zamkniętym ruchem oraz beznadziejnej drogi terenowej, pełnej ostrych kamieni oraz piachu i tak zwanej falki. Falka to takie podłoże, które nie pozwala jechać, bo czujesz się, jakbyś siedział na wirującej pralce. Gdy przejeżdżaliśmy po niej samochodem z prędkością około 10km/h nie mogłem uwierzyć, że tędy wiedzie trasa. Wszyscy jednak warunki mają takie same, więc nie ma co narzekać.

 

 

Nabijam 3,5 atmosfery w moje 35-milimetrowe opony. Kumpel mi mówi, że ma 2,5, co wprowadza mnie w stan lekkiego zwątpienia. Piszę do mojego samozwańczego Trenera Piotra co robić. Trener Piotr zawsze służy dobrą radą, to on wymyślił mi w Karkonoszmanie strategię: “minimalizuj stratę w pływaniu, 100% ogień na rowerze, a potem w bieganiu jakoś to będzie”. Mówi, żeby walić 2,5. Biegnę z pompką do strefy zmian, ustawiam 2,7 i faktycznie, jest lepiej niż na objeździe trasy. Piach tak nie rzuca, na zakrętach się nie wywracam, na asfalcie jestem niewiele wolniejszy.

 

 

Pierwsze kółko to cierpienie. Rower po pływaniu to jak już pisałem ostatnio – inny rower. Osiągam tętno, którego normalnie nie widuję przy jeździe poniżej 300W. Jest ciężko, ale widzę w oddali drugiego zawodnika. Jedzie szybko, szybciej ode mnie. Staram się nie gubić go z oczu. Już na drugim okrążeniu wyprzedza on zawodnika przed sobą. Ostatecznie, cały dystans pokonuje on o 7,5 minuty szybciej niż zwycięzca pływania i spokojnie zmierza biegiem po zwycięstwo. Na tym samym okrążeniu ja kończę swoją przygodę ze sportem tego dnia.

 

 

 

Jestem głupi. Maksymalnie. Mamy 21 wiek, jadę 250 kilometrów, płacę 300zł wpisowego, cały tydzień ustawiam pod ten start i  łapię na kamieniach kapcia – takiego natychmiastowego, który nie pozostawia złudzeń. Mamy systemy bezdętkowe, spray’e zaklejające, mleczka, pompki na CO2, niewielkie podsiodłówki, a ja tego dnia nie mam niczego. Myślałem, że na tak krótkim dystansie, różnice będą tak nieznaczące, że nie będzie sensu się w to bawić. Tak nie było.

Różnica pomiędzy mną, a kolejnym zawodnikiem była na tyle duża, że nową dętkę zdążyłbym zamówić nawet w Bikestacji, a oni zdążyli by ją sprowadzić, wysłać, wysłuchać reklamacji, rozpatrzeć ją, odebrać zwróconą dętkę i wysłać ponownie poprawną.

 

 

Tak się nie dzieje. Dymam z buta do Pandy, widząc po drodze zaciekawione miny zawodników, którzy wjeżdżają dopiero na pierwszą pętlę. Dostałem nauczkę i jest mi nieco wstyd. To trochę ironia, że gość prowadzący kolarskiego bloga, zostaje wyeliminowany z zawodów przez kapcia. Niestety, mówi to też wiele o moim podejściu do sprzętu ;-)

 

T2, czyli z roweru do cywila

 

Resztę dnia spędzamy robiąc fotki, obserwując rywalizację, rozmawiając z zawodnikami i próbując się chilloutować, jak to teraz się podobno mówi.

 

 

Zawody ogląda się bardzo dobrze. Rywalizacja na pętlach ma swoje zalety, bo ciągle coś się dzieje. Pomaga w tym także niesamowicie duża różnica w poziomie sportowym zawodników. Ze zwycięzca Michałem Wojtyło z Love What You Do widzieliśmy się już tydzień wcześniej, w Karkonoszach. Okazuje się, że zbroi się do wyścigu Ironman Kona – Mistrzostw Świata. Wspomina też, że koła w rowerze nabił do 6 atmosfer. Tego dnia był nie do pokonania. Różnice w poziomie generują niestety duży chaos i ciężko ogarnąć co się dzieje, nawet organizatorom. Zamieszanie jest tak duże, że zawodnik na prowadzeniu słyszy parokrotnie podczas biegu jaką ma stratę.

 

 

 

Ogromnym plusem jest natomiast makaron na mecie, którego nie powstydziłaby się niejedna jadłodajnia. Jest doskonały.

 

 

Po posiłku pozostaje nam największe wyzwanie tego dnia. Próba tego słynnego chilloutowania tudzież relaksancji. To jest to zajęcie, o którym opowiadasz w poniedziałek rano w biurowej kuchni. Kumple pytają Cię, gdzie byłeś i co robiłeś, a Ty na to: “Staaaary, relaksowałem się nad jeziorkiem. Chill, bronek, cisza i jeziorko“. Podchodzimy do tego niestety interwałami, w kilkuminutowych powtórzeniach. Leżenie plackiem na słońcu metodą ciągłą to dla nas, niewprawionych turystów zbyt duże wyzwanie. Nasz grill pozostaje tego dnia w bagażniku.

Na koniec relaksu Garmin postanowił sobie zażartować, chyba tak na pocieszenie, bo przecież nie tak miał się skończyć ten dzień:

 

 

Z perspektywy poniedziałkowego poranka, gdy okazuje się, że mój bark znowu zbytnio się nie porusza i czeka mnie ograniczenie się do sportów, które wymagają tylko nóg, jestem wdzięczny mojemu przełajowi, że tego dnia nie pozwolił mi jechać po wybojach dalej. Jak człowiek głupi, to liczyć może tylko na siły zewnętrzne…