Poranek wczesny
Claudio zamarza śpiący
Rower z nim czeka
Ból wielki
Pieniądze wielkie
Główka pół metra
Bagaż sam został
Rusza przygoda
Podmiot liryczny wykazuje ogromne zdumienie faktem, iż podczas swojego urlopu w Barcelonie, o świcie napotyka ujemną temperaturę. Jeszcze większym zdumieniem napawa go fakt, że Claudio z wypożyczalni rowerów Montefusco Cycling Rentals & Tours przyjeżdża co do minuty o godzinie 8.00, czyli zgodnie z umową. Taka sytuacja jest niespodziewana, gdyż większość wypożyczalni pracuje w typowo hiszpańskich godzinach. Żal ściska mu jednak zadek na myśl, że wypożyczenie roweru na dobę kosztuje 40€, a podstawienie go pod hotel i odebranie dodatkowe 2 razy 20€. Gdyby zabrał go w walizce z ojczystego kraju, wyszłoby podobnie.
Gdyby nie fakt, że jest znanym powieściopisarzem i fejm go wyprzedza, byłby bankrutem. Dobija więc targu, sprzedaje reklamę za zniżkę. Okoliczności śródziemnomorskie nie sprzyjają takim umowom. W hiszpańskiej mowie potocznej niektóre wyrazy stają się nieme. Tak jak u nas zaimek osobowy jest pomijany w zdaniu “Wynieś śmieci” (zamiast “Ty wynieś śmieci”), tak u nich pomijany jest rzeczownik mañana oznaczający jutro. Lub coś zbliżonego – jakiś termin w przyszłości po prostu. Sprawia to, że gdy żona do męża mówi “Wynieś śmieci”, on słyszy “Wynieś śmieci jutro” (albo jakoś w przyszłości). Turyści często o tym zapominają i oczekują, że po umówieniu się z Hiszpanem na 8 rano w sobotę, ta osoba stawi się o 8 rano w sobotę. Albo, że gdy zamawiasz w restauracji kolacji i kelner mówi, że trzeba poczekać z 20 minut, dostanie się jedzenie za 20 minut. Takiego wała. True story.
Miasto senne
Tibidabo rampam pam
Sagrada Familia niegotowa
Kościół zwykły
Podjazd długi
Góra Kalwaria Barcelony
Kolano brodę zahacza
Schody, szuter
Pierwszy cel podróży to wzgórze Tibidabo – najwyższa górka w okolicy (512m.n.p.m). Błędne przygotowanie tracka sprawia, że obok idealnie równych i pustych o tej porze asfaltów, kolarz napotyka długie schody oraz jeszcze dłuższy, sztywny podjazd (a w zasadzie podejście) terenowe. Przygoda. Doskwiera mu również zdecydowanie zbyt nisko umieszczone siodło oraz wspomniana wcześniej geometria roweru, która sprawia, że kierownica jest jakieś pół metra za wysoko. Cierpi wewnętrznie, nie mogąc dogonić górali, a co dopiero innych szosowców, dla których to miejsce to odpowiednik rodzimych Gassów. Kolano to wspomnienie trwalsze niż pomnik ze spiżu strzelający (…). Strzykać będzie nawet, gdy przeminą już ostatnie myśli o tym dniu. Za wcześnie by mówić, kiedy ból odpuścił.
Po drodze mijany jest najsłynniejszy zabytek Barcelony – Sagrada Familia. To budynek szczególnie bliski każdemu pracownikowi IT. Symbolizuje on projekt, w którym główne założenia ciągle się zmieniają, a zasady finansowania sprawiają, że wiecznie czegoś brakuje. Znacie taką metodę, która pozwala oszacować, jak bardzo ktoś w korpo jest ważny, poprzez hipotetyczne przejechanie go autobusem i sprawdzenie konsekwencji tego czynu (tak zwany bus factor). Podejrzewam, że ma ona podłoże właśnie tutaj – twórca został nieco przedwcześnie przejechany tramwajem. Skutek jest oczywisty: nie przyspieszyło to prac. Podmiot liryczny podważa trud włożony w trwającą już 136 lat budowę obiektu, określając go jako zwykły kościół. W rzeczywistości wiemy, że przecież nie jest on zwykły. Templo Expiatorio de la Sagrada Familia to przecież dzieło Gaudiego, organiczne wzornictwo, indywidualne zdobienia. Doszukać się tu możemy efektów zblazowania i znudzenia otaczającym światem. Bo kościół niby piękny, jednak jak wiele kościołów w życiu może zachwycać? Wkrótce okaże się, że zachwycać może faktycznie niewiele, ale zaskakiwać jak najbardziej. Podróż trwa dalej.
Widoki wspaniałe
Kościół wesołe miasteczko
Multitool potrzebny bardzo
Ortopeda płacze
Daj mi
Jezus wszystko widzi
Z góry obserwuje
Piekieł wrota
Nie bez powodu Tibidabo jest tak popularne. Droga, która tam wiedzie jest doskonała, a szczyt znajduje się zaledwie kilkanaście kilometrów od centrum miasta. Miasta, z którego wyjazd dzięki bogatemu systemowi ścieżek oraz śpiącym jeszcze Hiszpanom, był doskonały. Możemy się domyślać, jak bardzo podmiot liryczny jest rozgoryczony faktem, że ludzie mają takie miejsca pod domem. Otuchy dodaje tylko fakt, że latem pewnie wszystko zawalone jest ludźmi. Skąd ten pomysł? Na szczycie znajduje się Kościół… i wesołe miasteczko. Jest tam rollercoaster, diabelski młyn, czerwony samolot. Wszystko jest już dla turystów. Rower to jedyna możliwość, aby wyrwać się z tego turystycznego świata i móc na chwilę zapomnieć o ludziach i tłoku. To jedynie wstęp do głębokiej depresji, która czeka w dalszej części utworu.
Na szczycie, jeden z kolarzy ratuje bohatera narzędziem, dzięki któremu siodło wystaje już na odpowiednią wysokość. Jest pięknie. Średnia prędkość wzrasta i przekracza czasami nawet magiczne 20km/h. Człowiek-huragan, człowiek-błyskawica… tak określiliby go nieliczni, mijani ludzie (gdyby nie fakt, że w dalszym ciągu wszyscy inni kolarze jadą sporo szybciej).
Nazwa wzgórza po łacinie oznacza “Tobie dam” (i łączy się jakoś z opowieścią o Jezusie, Szatanie i obietnicach). To oczywiście tłumaczy górującą nad wszystkim, niemal replikę najpopularniejszego pomnika Rio de Janeiro, która znajduje się na szczycie kościoła. To do niego zmierzają kolarze. Jezus patrzy jak ćwiczysz. Jezus rozkłada ręce.
Przyjedź do mnie parokrotnie, a Tobie dam formę. To prawdziwe znaczenie, które odpowiednio zinterpretowane zostaje dopiero po wielu godzinach samotności, na pustkowiu okolicznych wzgórz. Nie piszę już dalej, boję się piekła.
Zjazd idealny
Miasta nudne takie
Montserrat na horyzoncie
Jednak nie
Coll d’Estenalles
Pustka boli nieco
Podróż bez celu
Wojna będzie
Za Tibidabo krajobraz staje się jednolity. Po horyzont dokładnie to samo. Niezbyt ciekawe, opustoszałe w sobotni poranek miejscowości, czasem jakaś większa droga, na której kolarz znaleźć się może jedynie przez przypadek. Tak ciągną się kolejne kilometry. Powolnie i beznamiętnie. Wszystko przemija, ale idealny asfalt nie kończy się nigdy. Powracają wspomnienia z Wysp Kanaryjskich. W końcu na horyzoncie pojawia się ona – góra z chatką na szczycie. Pierwsze skojarzenie to Teneryfa i mała wersja Teide – to on, to musi być klasztor Monserrat. Jest ogromna i mimo zbliżania się wcale nie staje się bardziej dostępna. Wydawać się mogło, że Montserrat wygląda zupełnie inaczej, ale ludzie się przecież mylą. Wygooglane wyniki także.
To opowieść o podróży do celu. Celu, który zdaje się być na wyciągnięcie ręki, lecz przez cały czas jest niesamowicie odległy. Rozpoczyna się podjazd, długi bardzo – wspomniana budowla coraz częściej pojawia się z boku, zamiast na wprost. Wznoszenie się trwa tydzień, ciągnie się w coraz bardziej podejrzanym kierunku. To nie był Monsterrat, to Monestir de Sant Llorenç del Munt. Kolarz nawet nie zbliża się do niego – żal wielki. Google Street View sugeruje, że to piękne miejsce (link do GSV).
Szczyt, a na szczycie nie ma niczego. Poszukiwania klasztoru nie przynoszą efektu. Brak zasięgu w telefonie, brak ludzi, brak czegokolwiek – jedynie zjazd w strony obie. Przegrana. Najwyższa góra w okolicy (blisko 900m.n.p.m) zdobyta bez żadnej nagrody, sklepu nawet. Widoki zasłonięte drzewami, ale przecież i tak nie byłyby lepsze niż Tibidabo. Jedynie tabliczka z napisem Coll d’cośtam i kolarz z brzuszkiem przewieszonym nad ramą roweru z Decathlonu przy niej selfika strzela. Gdyby tylko oddalanie obrazu na Wahoo Element działało jak należy. Gdyby tylko dało się przesunąć ekran. Gdyby tylko dało się poznać swoją pozycję, oszacować gdzie się jest, policzyć jak daleko do głównego celu.
Co dzieje się potem, ciężkie jest do opisania. Idealny zjazd, widoki znane każdemu. Każdy bowiem ma kolegę w Calpe lub na południu Hiszpanii, a wszystko tu przecież podobne. Lecz nie, różnica jest w oddali. Chmury jakieś dziwne. A może to nie chmury? Czy góry mogą być tak wysokie? Powrót do lekcji geografii, nauka sprzed 15 lat nie poszła na marne, przecież to Andorra i Pireneje. Ośnieżone szczyty nie pasują tu wcale.
I miejscowości, niby takie same jak wszędzie, lecz jednak jeden szczegół je wyróżnia. Jeśli gdzieś w Europie ma rozpocząć się wojna domowa, to właśnie tutaj – przypomina o tym miejscowość Mura. Katalońskie flagi, powiewające hasła rozpoczynające się od Libertad oraz Democracia i przekreślone głowy polityków. Pięknie, lecz groźnie. Flagi były też w Barcelonie, ale nie tak intensywnie.
Szok, zaskoczenie
Tatry jakieś dziwne
Toż to niemożliwe
Jadnak tak
Nagroda ogromna
Szczyt taki piękny
Turystów tłum wszędzie
Wszystko zniszczone
Zaskoczenie to najdelikatniejsze ze słów, które opisać może to, co wyłania się w oddali. To jak jedno z najładniejszych miejsc w Polsce – Łapszanka, tylko bez zielonego. Zamiast tego horyzont zasłonięty jest grzebieniem gór. Tatry takie, tylko szpiczaste bardziej i nie da oprzeć się wrażeniu, że jedna z górek pokazuje ciągle faka. Mówi – nie wjedziesz mnie, zawróć. Czy to możliwe, że słynne Monsterrat to właśnie one? Te góry? Jak blisko podjeżdża droga i czy klasztor leży u ich podnóża? Przecież to niemożliwe, miał być wysoko. Odpowiedź staje się coraz bardziej jasna z każdym pokonanym kilometrem. Całkowite pustkowie, nie ma nikogo. Pojawia się wspomnienie z Mortirolo – jak to możliwe, że podjazd trwa już tak długo, a w dalszym ciągu wykres przewyższeń nie ma końca. To jednak nie przeszkadza, góry Montserrat sięgające ponad 1200m.n.p.m to jedno z najbardziej imponujących miejsc napotkanych od długiego czasu. Są piękne – straszne, lecz piękne. Ciągła jazda staje się niemożliwa. Za każdym z zakrętów odbywa się przystanek na fotkę. To rozciąga czas potrzebny na zdobycie szczytu w nieskończoność.
Skrzyżowanie – okazuje się, że boczna, niezbyt popularna droga łączy się ze zdecydowanie większą. To tędy zastępy turystów podążają na leżący na niecałym tysiącu metrów, męski klasztor benedyktyński. Jak wygląda podjazd w 360° doskonale widać na tym zdjęciu w GSV (naprawdę, to zdjęcie warte jest kliknięcia, DO IT!), a to, jak bardzo oderwany jest od okolicznego krajobrazu zobaczymy tutaj.
To, co na górze – niszczy cały efekt to setki metrów parkingów, ludzie, aparaty, selfiki, bilety, przystanek funicularu (kolejki w sensie), sklepy, targ, budynki, policja. Nie tak miało to wyglądać. Wysokość imponująca, widoki zapierają dech w piersiach, lecz szkolne wycieczki, drogie samochody i autobusy wywołują natychmiastowy odruch chęci powrotu do samotności. Przez wiszący na szyi aparat, nawet pamiątkowy ser ze stoiska rodem z Krupówek nie zmieści się do kieszonki. Szkoda, kończące się zapasy jedzenia dadzą o sobie znać. Ostatni sklep widziany był wiele kilometrów temu. Dobrze, że chociaż kranik z wodą przy drodze udaje się znaleźć. Wizja samospełnienia przez zdobycie kolejnego szczytu, jako jeden z niewielu, upada jak zwykle w gruzach, ginie w tłumie. Turyści zabijają wszystko.
Cierpienie okrutne
Bomba nie wybiera
Przeminę gdzieś w rowie
Czas umierać
Walka poddana
Przegrana tak duża
Czerwień mnie mierzi
Projektant ciul
Jest późna zima, człowiek nieprzyzwyczajony do wielogodzinnych, samotnych wysiłków. Człowiek nieprzyzwyczajony do jeżdżenia zupełnie samotnego, bo zapomina wtedy, o przystankach w celach tak prymitywnych jak uzupełnienie kalorii. To już blisko 150 kilometrów pokonanych na 3 batonikach, pozostały jeszcze 2. Przedostatni podjazd na trasie ciągnie się w nieskończoność. To wbrew wszystkiemu, czego uczyli na studiach, ale to dłuższa nieskończoność niż Montserrat. Zrozumie to każdy kolarz. Nie ma widoków, nie ma serpentyn, nie ma niczego, nawet dużych nachyleń. Męczy to niesamowicie, na szczęście nie ma nawet sklepu, który wybijałby z rytmu. Zjazd męczy podobnie, szczególnie, że przerywany jest świętokrzyskimi podjazdami. Rezygnacja z ostatniego podjazdu, skrót prosto do miasta – największy błąd tego dnia.
Jasnym staje się, czemu hiszpanie przesiadują wieczorami w knajpach. Przez te czerwone światła i tak nie ma sensu iść gdziekolwiek
Przejazd od Molins de Ray, gdzie zaczyna się poważna cywilizacja oraz odbicie na podjazd, który pozwoliłby ominąć ją górami i wylądować pod Tibidabo, to udręka. 25 kilometrów zajmuje około 2 godzin. Ciągły ruch samochodów, korki, światła drogowe ustawione tak, że co 200 metrów czeka się minimum pół minuty. Dziesiąta godzina jazdy na zmianę w chłodzie i cieple, to nie jest moment, na takie doznania. Barcelona staje się miastem znienawidzonym. Trochę pechowo, bo przecież gdyby trasa prowadziła inaczej lub gdyby nie zapadał właśnie zmrok (czyli śródziemnomorskie godziny szczytu), być może potoczyłoby to się zupełnie inaczej. Tak nie jest. Plan wieczornego zwiedzania miasta i zrekonstruowanie tysięcy wpisów o “top 10 in Barcelona” pada w gruzach. Zostaje tylko złość i zniechęcenie. Potem będzie już tylko gorzej.
Brylote pijani
Hera, koka, hasz
Ratuj mnie panie
Kraków lipcowy
Zmienia się format wątpliwej jakości wiersza. Autor nie chce już tego dalej ciągnąć. Podmiot liryczny zmuszony do zmiany hotelu z drogiego, opłaconego przez Decathlon, na najtańszy, trafiony w promocji na bookingu, traci wszelki zapał. Podróż metrem, a następnie spacer wśród tłumu ludzi, z których co drugi jest pijanym Brytyjczykiem, przypomina Kraków w sierpniowy wieczór. Miasto jest ładne, budowle oryginalne i wiele z nich byłoby w Stanach atrakcją samą w sobie. Tłok, ścisk, hałas i podejrzany typ na każdym skrzyżowaniu, proponujący hash, ice, coca niszczy klimat całkowicie. Nie ma zwiedzania. Wszystko już takie samo – McDonalds, lokalny kebab, wizyta w spożywczaku i do łóżka. Łóżka, w którym na zmianę słychać krzyki turystów i kłócącą się angielską parę – zachrypnięte głosy i FOCK! w dwa razy na zdanie. Może rano będzie lepiej.
Siki parują
Poranek to piękny
Śmieci blask słońca
Barcelona dupa
Ciężko jednoznacznie określić, czy rano jest lepiej. Ludzie znikają, w niedzielny poranek ulice są puste. Gdzieniegdzie pozostają jedynie poimprezowe, zagubione dusze. Pewnie wielu z nich nie wie nawet, skąd wzięła się w tym mieście. Po ludziach pozostaje jedynie zapach moczu na ulicach i mozolnie przemieszczający się porządkowi, zbierający kilogramy śmieci. Jeśli zwiedzać miasto, to właśnie o tej porze – brak już jednak siły. Może kiedy indziej.
Barcelona przypomina, czemu kolarstwo jest piękne i jak wspaniała jest ucieczka z miasta.
Na pożegnanie, jak gdyby specjalnie, na lotnisku czeka jeszcze utrata najdroższego i najlepszego imbusa (8, do pedałów). Miły pan seguritad przegrzebuje cały bagaż w jego poszukiwaniu. Wspomina, że jest za duży i nie ma dyskusji. W poprzednich lotach za duży nie był. Ma rację, teraz w przypływie złości można byłoby nim kogoś zabić. Szczególnie na hali odpraw, gdzie McDonald’s nie ma lodów, ani deserów!
Trasę można prześledzić tutaj, ale jak pewnie sami zauważyliście, nie jest ona w żadnym stopniu optymalna: https://www.strava.com/activities/1424125418