ZASTRZEŻENIE:
W poniższym wpisie znajdą się informacje, które mogą zostać powszechnie odebrane za obrzydliwe, odrażające i nikomu do niczego nie potrzebne. Życie to jednak niestety nie jest Instagram i nawet Heidi Klum robi czasami kupę, a nawet, za przeproszeniem, ma czasami sraczkę. Chyba. (ja nie robię i nie miewam – dop. Sylwia)

ZASTRZEŻENIE 2:
To nie jest wpis o Etiopii. Nasz wyjazd trwał 11 dni, ograniczaliśmy się w większości do miejsc, w które dociera prąd i asfalt. Z drugiej strony, nieasfaltowych dróg jest niewiele, bo jakieś 10%, więc ciężko powiedzieć jak wygląda życie z dala od asfaltów i czy w ogóle jakieś jest.
Etiopia od Polski jest prawie 4 razy większa i zamieszkuje ją ponad 120 milionów ludzi. Sama stolica ma ze dwa miliony więcej mieszkańców niż Warszawa. Opisuję więc tylko, co widzieliśmy i jak to odebraliśmy.

Sytuacja jest też dynamiczna:
W 1995 r. 71 proc. Etiopczyków żyło poniżej progu absolutnego ubóstwa.
Jeszcze niedawno, przez długi czas, Etiopia była najszybciej rozwijającą się gospodarką świata.
Raptem 1,5 roku temu skończył się tam dwuletni konflikt, który pochłonął do 600 000 ofiar i przesiedlił 2 000 000 osób. Osób, które i tak już były tam przesiedlone z okolicznych krajów.
Według UNICEF, w lipcu 2021, 100 000 dzieci było bliskich śmierci z powodu niedożywienia.

Jeśli więc 18. kwietnia 2024 roku piszę, że jest bezpiecznie, nie oznacza to, że 20 kwietnia też będzie. Mało tego, nie oznacza to nawet, że faktycznie jest bezpiecznie, bo rozmowy z lokalsami sugerują, że bywamy w miejscach, w których nie powinniśmy bywać. Ludzie tam znikają za pomocą partyzanckich bojówek.
*źródła: “jakieś strony w internecie” ;-)



Jeśli istnieje jeden temat, w którym internet jest zgodny, brzmi on: Etiopia to najgorszy kraj świata na odwiedziny z rowerem. To kraj pokonywany praktycznie tylko przy okazji przyjazdu z północy na południe Afryki i traktowany jako konieczność. Panuje zgodne przekonanie, że ludzie są nastawieni nieprzyjaźnie, a dzieci agresywne. To, w połączeniu z lokalnymi konfliktami, wyobrażeniem o kraju sprowadzającym się do chłopca z wystającym brzuszkiem, stojącym przed domkiem ulepionym z gówienka na pustyni oraz brak unikalnych widoków/zwierząt wystarcza, aby porzucić pomysł o odwiedzinach.

Większość wycieczek do Etiopii sprowadza się do miejsce religijnych oraz do Doliny Omo, w której można spotkać plemiona kojarzące nam się z Afryką. Pomalowani ludzie, talerze w ustach, walki na kije, blizny, biczowanie dziewczynek, cycki – podobno najbardziej odizolowani ludzie świata. Biorąc pod uwagę jednak liczbę zorganizowanych wycieczek w tamte rejony stwierdzam, że czułbym się jak w ludzkim ZOO. Z jednej strony jest to “drugi koniec świata” i całkowicie abstrakcyjne miejsce, z drugiej: rano wychodzisz z domu, wieczorem możesz być w centrum takiej wioski (przy odrobinie szczęścia). Daje do myślenia.

Dlaczego więc tam pojechaliśmy? Do dzisiaj nie wiem i nie pytajcie mnie proszę o to, bo będę musiał iść w Maćko Coehlo i mówić, o przekraczaniu własnych granic i wychodzeniu ze strefy komfortu. Szczególnie, że do Etiopii trafiamy w porze deszczowej. Z Robertem, z którym nigdy wcześniej na rowerze nie byłem, ale jakieś 6 lat wcześniej umówiliśmy się przypadkiem na wypad do Kolumbii, który jeszcze się nie odbył. Poza tym, to w ogóle nie był mój pomysł tylko Adama Kolarskiego, klepnięty przez Roberta!

Ale przecież w kraju, którym rządzili Menelik I i Menelik II nie może być źle!


Najczęstsze dowcipy (choć nie jestem pewny, czy to dowcipy) o Etiopii na grupach bikepackingowych to:


Czy masz coś przeciwko Etiopczykom? Nie, ale gdybym miał, użyłbym tego bez litości.

Co warto zobaczyć, a co warto ominąć w Etiopii? Nie wiem co zobaczyć, ale omijać warto na pewno rzucane w Ciebie kamienie.
“ethiopia is beautiful if you don’t mind abuse” (nie umiem ładnie przetłumaczyć).


Przygotowanie się do wyjazdu było bardzo proste, bo sensowne informacje nie istnieją. Z punktu widzenia bezpieczeństwa ograniczyliśmy się więc do przeanalizowania brytyjskiego odpowiednika gov.pl, z informacjami dla podróżnych. Jest tam mapka z trzema kolorami: można/unikać/nie można i straliśmy się trzymać regionów “można”. Dlaczego nie ufam polskiej stronie? Bo gdybym jej ufał, nie wychodziłbym z domu, jako że Praga byłaby zaznaczona jako obszar “no-go”. Na obszar “only essential travel” wjeżdżamy tylko wracając autobusem.

Pierwszym wynikiem polskiego internetu na szukanie informacji o Etiopii jest TVN z tekstem:

Wygłodniałe małpy i guźce atakują domostwa w poszukiwaniu wody i czegokolwiek jadalnego, a ludzie bronią się przed nimi kijami

Plan mamy prosty i wymyślony trochę na siłę. Wysiadamy na lotnisku, patrzymy jak jest, zostawiamy torby w hotelu i jedziemy na południe, spontanicznie wytyczoną trasą, aby dostać się na jedną prawdopodobnie najwyższą drogę Afryki i przy okazji zobaczyć jedno z najbardziej zagrożonych wyginięciem zwierząt świata. Skoro byłem już na japońskim Shikoku, aby zobaczyć psa Shikoku oraz koreańskim Jindo, aby zobaczyć psa Jindo, dlaczego pomysł zobaczenia etiopskiego wilka w Etiopii miałby być zły?
Plan był ambitny i zakładał powrót do stolicy rowerem, ale rzeczywistość okazała się nieco zaskakująca.

Z wiadomości praktycznych, polecam ten wpis (po angielsku): https://www.crazyguyonabike.com/doc/page/?page_id=452548. Gość napisał 90 stron o jeżdżeniu rowerem po kraju, wraz ze zdjęciami, mapami, poradami itp. Warto tylko wziąć pod uwagę, że w 2016 Etiopia była innym krajem niż obecnie. Wiadomości przydatne o parku narodowym, do którego zmierzamy są tutaj: https://balemountains.org/. Jeśli wolicie video, polecam tego gościa – jedzie elektrycznym rowerem poziomym z Francji do RPA. Odcinki o Etiopii są od numeru 34 do 68. Vlog jest z tych śmiesznych, bo jest np. odcinek o testowaniu słynnego surowego mięsa, a potem tygodniowa przerwa w nadawaniu ;-)

Przygotowania kończymy jak zwykle zadając Chatowi GPT pytania w stylu: “Kto by wygrał walkę: bikepacker czy stado guźców/goryli?”. Wyniki zapytań jak zwykle skłaniają nas bardziej ku treningowi nóg do uciekania niż rąk do walczenia.


  • Nasza trasa idzie przez tereny zielone, uprawy i góry. Ilość mijanych zwierząt gospodarczych (krowy, osiołki, konie, kozy) przekracza wszystko, co w życiu widziałem.
  • Jedzenie jest powszechnie dostępne, ale niekoniecznie smaczne. Woda butelkowana jest wszędzie.
  • Ludzie są niewyobrażalnie mili, poza stolicą nie mamy żadnych niebezpiecznych lub nawet niekomfortowych spotkań. Intensywność spotkań jest za to wysoka i ciężko pozostać niezauważonym, gdy jest się dwa razy większym i w odwrotnym kolorze.
  • Noclegi są powszechne, lecz czasami skutecznie pochowane i trzeba pytać lokalsów. Te schowane nie grzeszą luksusem… delikatnie mówiąc.
  • Trasa jest niesamowicie różnorodna, każdy dzień to jak inny wyjazd.
  • Za noclegi płacimy od 25zł do 600zł za głowę. 
  • Etiopia na żywo nie ma nic wspólnego z moim wyobrażeniem o niej.
  • W tym kraju nic nie jest proste. Gdyby spotkać na ulicy dziewczynkę z zapałkami, okazałoby się, że tego zakupu nie da się sfinalizować, bo dziewczynka, mimo że ma jedno zadanie, nie wie, co on niej chcesz. Mimo że mówi po angielsku. Mam przeczucie, że gdyby dać jej pieniądze za zapałki, poszłaby do sklepu i przyniosła nam świeczkę. Mówimy o kraju, w którym dziękuje się słowem ameseginalew. Każde inne słowo jest równie podobne do niczego.
  • Nie podaję łącznych kosztów wyjazdu, gdyż nie ma to sensu. To wakacje, które mogą kosztować zarówno 5 tysięcy jak i 15. Poza tym, za same bilety płacimy jeden milion, sto trzydzieści pięć tysięcy osiemset dwadzieścia sześć dolarów i pięćdziesiąt siedem centów. Uprzedzając czepialskich, nie jest to waluta etiopska, bo w Etiopii są etiopskie birry. Po takiej płatności wszystko inne (do końca życia) to już drobniaki.

Dzień spędziliśmy na lotnisku w Wiedniu. Na pewno spędzilibyśmy go dużo lepiej, gdyby Ethiopian Airlines zapytało nas lub chociaż poinformowało, że nasz początkowy lot zostaje przełożony o 10 godzin… w tył. Zamiast o 17, jest o 7. Szans na to mieli wiele, bo raptem dzień wcześniej spędziłem na słuchawce 2 godziny, próbując dokupić rower jako bagaż. Cud, że spojrzałem na tablicę odlotów w internecie i zauważyłem, że nie ma lotu, na który mamy bilet. 

Tego dnia Robert nauczył mnie za to nowej strategii negocjacyjnej: “nie pytać, nie wnikać, robić”. Dzięki temu 4 przeloty naszych rowerów (w tym dwa międzykontynentalne) 2 różnymi liniami kosztują łącznie 500zł/rower.


W Addis Abeba meldujemy się jakoś koło 7 rano w sobotę i wita nas tam grupa tańczących Etiopczyków. Bardzo mi się to podoba, bo taniec wygląda, jakby im ktoś kazał biec w miejscu. To wyjaśnia dlaczego Etiopia należy do kolebki biegowej. W ogóle Etiopskie tańce są super. Eskitsa na przykład wygląda jak efekt wsadzenia mokrych palców do kontaktu. Poza tym, etiopscy ludzie są generalnie bardzo ładni, szczególnie ci damscy.

Z przylotami do Afryki jest trochę jak z COVIDem. Początkowe godziny to jak początek pandemii – ręce nam się kleją od odkażającego alkoholu. Zaledwie chwilę później, zastępujemy już jak prawdziwy lokalsi, sztućce chlebem. Generalnie chleb (lub jego tutejszy odpowiednik – indżira, czyli skrzyżowanie pity ze smakiem pleśni) służy tu za szmatę do chwytania.

Potem wszystko jest już bardzo proste i dzieje się samo. Ktoś nas zaprasza do kantoru, gdzie dostajemy po 2 kilogramy pieniędzy. Kupujemy nielimitowany internet za 5$/tydzień. Potem przyjeżdżają torby z rowerami, składamy wszystko jeszcze na lotnisku i jakieś 2 godziny od wylądowania jesteśmy już gotowi do przygody. Wyjście przed lotnisko w Addis Abeba to podobne przeżycie do wyjścia na golasa przed Okęcie – wszystkie oczy na nas. Plan dojścia do hotelu z buta, aby zostawić w nim bagaż znika z głowy tak szybko, jak się pojawił, czyli po jakichś 100 metrów pchania roweru i walizki jednocześnie. Trafiamy na parking taksówek hotelowych. Dwóch farendżi z walizkami i rowerami za kilkadziesiąt tysięcy na etiopskim parkingu pozwala nam się poczuć jak ten gość, co wiózł torby z darami w aucie z alufelgami i portfel cały wypchany dolarami. Ktoś pyta, gdzie mamy hotel, ktoś do niego dzwoni i zamawia transport, ktoś pomaga nam się spakować, ktoś chce pieniądze za pomoc, których mu nie dajemy. Trochę głupio, bo w sumie pomogli dość poważnie.

W recepcji prosimy o przechowanie walizek, informujemy, że wrócimy za tydzień i elo. Nikt nic nie chce, wierzymy sobie wszyscy na słowo.

Jeśli chodzi o jazdę rowerem po stolicy, mogę to chyba porównać do opisu, którego użył kiedyś przemekzawada.com, aby zobrazować rajdy: “WSZYSTKO W CIEBIE NAPIERDALA“. Faktycznie tak jest: ludzie, tuk-tuki, autobusy, tiry, samochody, kozy, konie, ludzie, niewyobrażalny smog i dziury, w których można byłoby przetrwać atak nuklearny.

Stajemy gdzieś na jedzenie i odkrywamy, że od tego momentu, wszystko będzie trudniejsze, niż myśleliśmy. Nie chodzi tu nawet o fakt, że będzie to nasz ostatni posiłek w ciągu najbliższych 10 godzin. Fakt, nie wspomniałem Robertowi, że podczas jazdy zapominam o jedzeniu i piciu, a on zapomniał, że warto o takich rzeczach mówić, co skutkuje dość ciężkim wieczorem. Chodzi o fakt, że nie da się w restauracjach powiedzieć “proszę coś dobrego i dużego”. Trzeba dokładnie sprecyzować, co się chce, nawet jeśli nie ma menu. Przez tydzień jemy więc na zmianę indżirę oraz makaron, bo nic innego nie przychodzi nam do głowy. Google Translate skierowany na menu sugeruje, że alternatywami są np. “okruch siana“, “zbiórka na czczo” oraz “brudny okruch z warzywami“. Plus jest taki, że ze sklepami podczas wyjazdu nie ma problemu. Co prawda w sklepach nie ma praktycznie niczego, ale wodę lub Colę da się kupić.

To nie jest prosty dzień. Spędzamy go w czymś przypominającym nieco Świętokrzyskie, tylko górki nieco większy. Przez większość czasu widzimy na przykład wysoki na ponad 3000 metrów wulkan Mount Zuqualla. Do tego masa krów, kóz, osiołków, pól uprawnych i ludzi krzyczących do nas “czajna!”. To jeden z tych dni, które Rober dobrze podsumował stwierdzeniem:

“Wytyczanie tras za biurkiem w domu, jest jak robienie zakupów na głodnego”.

Robert

Nie wiem, w którym momencie wydawało mi się, że obranie sobie za potencjalny cel Butadżiry odległej, o jakieś 140 kilometrów, będzie dobrym pomysłem. Szczególnie po dobie w podróży. Pewnie siedziałem wtedy wygodnie przed komputerkiem z kawką i ciastkiem w ręku. Faktycznie jedzie nam się całkiem nieźle, aż do momentu, w którym nagle przestaje nam się jechać zupełnie. Robi się ciemno, zostaje nam kilka kilometrów do miasta, ale przed nami wyłania się 200 metrowy podjazd. Etiopski Bóg zsyła nam jednak pośrodku niczego panią smażącą wielkie pierogi z soczewicą (chyba). Były to najlepsze pierogi w moim życiu. Zasady BHP oczywiście zostają zachowane. Pani podaje je przez worek na śmieci, a ja chwytam je ręką w kolarskiej rękawiczce. To oczywiście nie szkodzi, moja skóra jest tak sucha, że żadne bakterie, wirusy i grzyby na niej nie przetrwają. Tylko jedno w głowie mam – zjeść jedzenia kilka gram.

Stajemy w pierwszym, napotkanym hotelu – wygląda dość fancy (jak na okolicę). Chcą od nas 55$ za głowę, ale jak to bywa w porządnych hotelach: mają problem z rowerem. Rower nie człowiek, w hotelu spać nie może. Proponują nawet przechowanie ich w aucie, ale myśl o ściąganiu i noszeniu bagaży zmusza nas do dalszych poszukiwań. Jeśli myślisz, że w miejscu, w którym wszyscy do Ciebie krzyczą, uśmiechają się i pytają o cel, łatwo jest zadać pytanie “gdzie jest hotel?” – mylisz się wielce. To znaczy zadać je można, ale zrozumienie odpowiedzi, wykracza poza moje zdolności. Ostatecznie trafiamy do hotelu Kassech Fekadu Assore (chyba). Jest w nim wszystko co potrzeba, łącznie z restauracją. Jak przystało na etiopską restaurację, podobnie jak w każdej innej, transmitowana jest Premier League. Robert stosuje swoją technikę nie-pytania i mimo drobnych sprzeciwów, wnosi rower do pokoju. Zaprezentował, że się da i od tego dnia wszyscy inni, łącznie ze mną, mogli wchodzić tam z rowerami. Podejrzewam, że chętnych, oprócz mnie, w tym roku będzie w okolicy zera. Jako że jesteśmy umordowanie tak na mocne 8 w 10-stopniowej skali, Robert pyta, czy wszystkie dni będą tak wyglądały, a ja boję się powiedzieć prawdę. Bo wierzcie lub nie, nigdy w życiu nie byłem z nim wcześniej na rowerze :-)

Moje płuca po tym dniu już nigdy nie były takie same. Do dzisiaj kaszlę piachem i smogiem.


Za każdym razem, gdy wjeżdżamy w teren, który przypomina nasze wyobrażenie Afryki, stwierdzamy, że to “prawdziwa Afryka”. Na pewno ludzie, których spotkaliśmy chwilę wcześniej, w mieście, w środku Etiopii, która leży w środku Afryki, doceniliby nasze stwierdzenie. Przecież oni, według nas, białasów w Polski, nie mieszkają w prawdziwej Afryce. Trochę jakby dwóch Etiopczyków przyjechała do Bytomia i stwierdzili: “O! Prawdziwa Polska!” (przepraszam Bytomia).

Drugi dzień zawiera więcej godności. Co prawda drogę mylimy już przy samym wyjeździe z hotelu i jedziemy w złą stronę, a potem parokrotnie przegapiamy planowane odbicie, ale może to lepiej, bo odbijających asfaltów chyba i tak nie było. Jakakolwiek próba przebicia się na równoległą drogę, która ma nas poprowadzić do najlepszych jezior w kraju, kończy się terenem, przekraczającym nasze możliwości. Tydzień później dowiadujemy się, że to dobrze, bo okolice te uważane są przez lokalsów za “noł-goł“, jako że można zostać na przykład porwanym przez partyzantów.

Dobrze się składa, bo tego dnia uciekamy przed czarnymi chmarami chmurami, a gdyby jeden z przelotnych deszczy dopadł nas w terenie, zostalibyśmy w nim na zawsze. Podczas wyjazdu mamy zdecydowanie więcej szczęścia, niż na to zasługujemy. Improwizujemy trasę do miejscowości, która na mapach wygląda, jakby mogła mieć nocleg i jedziemy przez tereny DOS-KO-NAŁE. Nie chodzi nawet o krajobraz, a o “cywilizację”. Czujemy się, jak w przygotowanym dla turystów skansenie. Różnica jest tylko taka, że nie wyobrażam sobie, po co jakikolwiek turysta miałby kiedykolwiek być akurat w tym miejscu. Nazwa regionu zobowiązuje, jest to: Region Narodów, Narodowości i Ludów Południa.

Jazdę kończymy po 115 kilometrach w miejscowości Alba Kulito. Znowu mamy szczęście, bo chwilę później nadciąga taka ulewa, że wywala prąd. Przed naszym hotelem zaparkowanych stoi kilka wielkich ciężarówek z World Food Programme. Wieczorem jeszcze łapiemy się na spacer, w poszukiwaniu bananów i generujemy sobie w ten sposób ze 100 nowych kolegów, a i pewnie 7 żon oraz gromadkę dzieci, które łażą za nami i wołają Aba (co zdaje się znaczyć: “tata”). Miło od czasu do czasu przestać być chińczykiem. Głównym motywem przewodnim spaceru miało być znalezienie restauracji na drugą kolację, ale to naprawdę nie są proste tematy. Jemy więc po raz drugi makaron, w przyhotelowej restauracji.

Wspaniały był to dzień, nie zapomnę go nigdy.


Rano jest dość ponuro. Coraz częściej urywa nam się asfalt, mimo iż kierujemy się, jak można byłoby wnioskować z mapy, jedną z głównych dróg do Shashamane. Jako że nazwa wyjątkowo trudna, a pytanie “where are you go?” pada średnio co minutę, Robert mówi wszystkim, że jedziemy do szakszuki, za co zdobywa nagrodę suchara roku. Droga jest wyjątkowo uciążliwa, kurzy się, ruch jest jak zwykle minimalny, ale w okolicach miejscowości staje się mocno uciążliwy. Naprawdę współczuję ludziom, mieszkającym w miejscowościach przy drodze – pylicy dostałbym po jednym dniu. Oczy szczypią, w gardle drapie, stanąć się nie da, bo mówiąc niezbyt dyplomatycznie – jest bardzo afrykańsko. Każda z mijanych miejscowości wygląda jakby Bogu zaciął się przycisk “dodaj”. Jest za dużo ludzi, za dużo zwierząt, tuk-tuków i w ogóle wszystkiego.

Mam wrażenie, że im mniej człowiek wie, tym mniej się boi. Kilka dni później dowiadujemy się, że nie jest to zbyt bezpieczna droga na rower. W szczególności podobno okolice miejscowości Aje, w której Robert postanawia złapać na zjeździe kapcia. Chciałoby się powiedzieć, że tubelessy vs dętki 1:0, ale to nie prawda. Ja jadę cały wypsikany mlekiem z przedniej opony. Robert na całym wyjeździe dętkę zmienia raz, mi przednie koło psika z 5 razy (choć za każdym razem uszczelnia się samo). Wniosek z tego taki, że dalej nie wiemy co lepsze. Wiemy za to, że jakieś 15 sekund później wyglądamy jak ustawka na Gassy. Jeden gość zmienia gumę, a 15 patrzy. Na szczęście, jak przystało na Etiopię, wszystkie ziomki super przyjazne. Każdy dotknął opony (tak jak u nas zawsze kopie się w koło samochodu, aby sprawdzić, czy dobry), każdy poprosił o fotkę.

Do Szakszuki dojeżdżamy całkowicie umordowani, na rezerwie. Wyobrażamy sobie, że przy populacji >200 000 mieszkańców wpadniemy sobie od razu do przyjemnej knajpki. Powiem tak: jest jeszcze gorzej niż było. Teraz już nawet rowerem nie da się jechać, bo wszędzie jest pełno wszystkiego. Kolejka do stacji benzynowej na przykład, wynosi, lekko licząc, 50 tuk-tuków. Co ciekawe, miasto uważane jest za kolebkę rastafarian. Jest tu nawet festiwal, który przyciąga jamajczyków.

Stajemy przy czymś, co wygląda jak jadłodajnia. Pytamy miłego człowieka, czy jest tam OK. Gość szczerze wyjaśnia, że raczej nie i kieruje nas do prawdopodobnie najbardziej ekskluzywnego hotelu w mieście. Gdzieś w międzyczasie przypałętał się do nas typ, który chce pieniędzy i zaczyna się zbyt bardzo przytulać. Kątem oka zauważam, że jego ręka zbliża się do moich tylnych kieszeni. Nasi koledzy od polecania jedzenia również to zauważają i dyskretnie przeganiają gościa, upewniając się za pomocą rzutów kamieniami, że nie wróci. Generalnie im większe miasto, tym większa szansa, na spotkanie natrętów. Plus jest taki, że w przeciwieństwie do np. Maroka, jest tu miłe uczucie, że ludzie dookoła pomogą. Gdy dzieciaki stają się zbyt intensywne, dorośli je odganiają, podobnie z natrętami i prawdopodobnie każdym, kto chciałby uprzykrzyć nam życie.

Hotel, do którego docieramy, jest wspaniały. Ma czystą łazienkę, dobre jedzenie, sok z awokado, ochroniarza pilnującego rowerów i wszystko jest piękne. Wszystko, poza naszą formą, bo wyglądamy jak ludzie, którzy wyszli z burzy piaskowej i zdecydowanie nie chce nam się rozpoczynać podjazdu, który czeka na nas zaraz za miastem: z 1900 metrów na 2600m. W szczególności, że jest już popołudnie i na niebie zaczyna robić się czarno afroamerykańsko, coś w oddali nawet grzmi. W nogach mamy tylko 60 kilometrów, ale pokonanie ich, zajęło nam blisko 4 godziny. Decydujemy się na wycieczkę, nieco okrężną drogą do Hawassy – to dodatkowe 50km.

Jak się okazuje, Hawassa jest zaskakująco duża – ma ponad 400 000 mieszkańców. To miasto, które można uznać za namiastkę kurortu – hotele, restauracje, cywilizacja, wielkie jezioro, a nawet deptak nad wodą. Ale nie rozpędzajmy się tak: Hawassa może i jest spoko, ale droga z Szakszuki do Hawassy to również majstersztyk. Niewielkie wioski otoczone zielonymi górami sprawiają, że czujemy się, jak w zupełnie innym kraju. Po wielu godzinach patrzenia na pola uprawne, jest to miłe urozmaicenie oraz wstęp do górskiej części wyprawy.

Miasto wita nas kaskaderem. Budzimy niemałe zainteresowanie, więc i kierowcom zdarza się zbytnio na nas zagapić. Jeden z nich spycha w ten sposób motocyklistę, który wpada na krawężnik i wykonuje efektowne salto mortale. Za ten lot nawet niemiecki sędzia dałby mu notę 19.5. Gość wstaje (czyli chyba jednak nie mortale), a my niewzruszeni nieco przyspieszamy i udajemy, że nic nie widzieliśmy.

Do noclegów docieramy dokładnie w momencie, gdy rozpoczyna się burza. Nie mam pojęcia, dlaczego wybieramy Progress Hotel, który znajduje się zaraz przy jeziorze. W jakiejś losowej relacji, losowego człowieka z internetu przeczytałem, że jest spoko. Nie szkodzi, że dookoła pełno było znacznie lepiej wyglądających noclegów, decydujemy się na ten. Jest duża szansa, że gdy człowiek pisał swoją relację, nie było ich jeszcze, bo wyglądają na nowe i luksusowe (jak na lokalne warunki). W gratisie mamy małpy, które tylko czekają na jakikolwiek nasz błąd. Klient, który wystawił 3/5 gwiazdek na Google Maps, bo małpy ukradły mu zamówione drinki, pewnie tego nie wiedział.

Wieczorem idziemy na deptak podenerwować lokalsów. Ku naszemu zdziwieniu, jezioro Hawassa to najlepsze miejsce w kraju do oglądania hipopotamów. Masa przewodników w “porcie” tylko czeka, na takich jak my, bo szczyt turystyczny wydaje się być w dokładnie odwrotnym terminie niż przyjechaliśmy. Każdy z nich proponuje wycieczkę, na obserwowanie hipopotamów, problem tylko w tym, że owe hipopotamy same przypłynęły do nas i interes nie ma zbytnio sensu. Jesteśmy jak ludzie, co przychodzą do kina ze swoim popcornem. Wieczór spędzamy na romantycznej kolacji nad brzegiem jeziora. To znaczy pierwszą jego połowę, bo drugą próbuję się dogadać w recepcji, aby rano taksówka podrzuciła nas do Szakszuki. To 20km, których wyjątkowo nie chcemy pokonywać, gdyż prowadzi główną drogą przelotową z Addis do Nairobi… no i jest pod górkę.

Cały proces umawiania taksówki trwa z półtorej godziny, a i tak mam wrażenie, że nic nie udało się załatwić. W międzyczasie przyjeżdża dwóch ziomków w żółtym Suzuki Swift z płomieniami na drzwiach. Mówią, że mogą przywiązać rowery sznurkiem i jakoś za 3000 (210zł) dojedziemy. Mówię, że dwa to max. Obrażają się i odjeżdżają od razu. Negocjacje w Etiopii są proste.

Idę spać zostawiając informację: będziemy czekali o 7:00 na parkingu. To znaczy o 1:00, bo w ramach utrudniania życia, w Etiopii obowiązuje czas międzynarodowy oraz lokalny, przesunięty o 6 godzin (godzina zero to 6:00 kiedy wschodzi słońce). Żeby było śmieszniej, podczas gdy u nas jest 2024 rok, u nich jest dalej 2016. Mam wrażenie, że recepcja umiała zamówić taksówkę, ale chcieli zrobić na nas interes życia.


Powiedzmy, że z taksówką się jakoś udaje. Co prawda przyjechała niezbyt szybko, a liczba kontroli po drodze sprawia, że rowerem byłoby szybciej, ale zawsze to jakaś nowa przygoda. W przeciwieństwie do śniadania, które jemy w tym samym luksusowym hotelu co dzień wcześniej. Wiemy już, że będzie to prawdopodobnie ostatni posiłek do wieczora, bo o zjedzenie czegoś po drodze, naprawdę nie jest łatwo.

Dzień wydaje się bardzo prosty: 30 kilometrów do góry a potem kilkadziesiąt w dół, aż nam się znudzi lub znajdziemy sensowny nocleg. Droga jest świetna, a widoki bardzo dobre. Znowu otacza nas zupełnie nowy krajobraz, bo teraz są to głównie lasy. Nieco inne niż u nas, bo zamiast ściółki rośnie trawa. Starannie przystrzyżona za pomocą koziarek (taki dowcip, bo kozy). Gdzieś po przekroczeniu wysokości 2500 metrów lasy znikają i znowu pojawiają się pola, pagórki, masy zwierząt i ulepione z gówienka domki. Na jednym ze zjazdów spotyka nas jedyna nieprzyjemna podczas jazdy rowerem sytuacja – jakieś wyroski wyskakują na drogę i rzucają patykiem tak, że akurat ląduje w szprychach przedniego koła. Dobrze, że patyk pewnie bambusowy i łatwo się zgina.

Po drodze stajemy na Colę, która nie jest tu zbyt popularna – rządzi Fanta. Podczas poszukiwań wpadamy do przybytku, który wydawał się knajpą i wyglądał przyjemnie, bo siedziało w nim z 10 gości z karabinami. Wytłumaczyli nam ładnie, że żarcia, ani Coli w okolicy nie ma (mimo że była w budce dokładnie 20 metrów dalej), zbiliśmy piątki i pojechaliśmy dalej. 2 dni później znowu uświadomiono nas, że to było jedno z “problematycznych” miast, w których spotkać można niezbyt pokojowo nastawionych partyzantów. My trzymamy się jednak wersji, że była to policja… na potrzeby wewnętrznego spokoju. Niepokojąco często też zatrzymują nas przydrożne patrole, ale gównie po to, żeby zagadać i dowiedzieć się co tam u nas.

Okolice 80. kilometra to duże miasto – Dodola. Stajemy w schowanej za płotem restauracji, dzięki czemu mamy ciszę i spokój. Rozpoczynamy rozważania, czy szukać noclegu (co nie jest szczególnie proste), czy ryzykować i jechać dalej. Kontemplacje połączone z próbą przeczekania deszczu, który nigdy nie nadszedł, trwają ze dwie godziny. Robert pyta miłej kelnerki, czy może zrobić jej zdjęcie podczas serwowania makaronu lub skomplikowanego rytuału parzenia kawy. Ona się nie zgadza, on robi zdjęcie z ukrycia, ona to zauważa i, dam głowę, rzuca na mnie klątwę. To znaczy, nie widać tego w żaden sposób, ale ja klątwę czuję. Gdy wyruszamy, czarne kłębiące się za nami chmury motywują do szybkiej jazdy, ale ja motywację mam jeszcze większą. Robert do teraz myśli, że te grzmoty i pioruny do goniąca nas burza. Ja wiem, że to makaron w moim brzuchu. To początek niezapomnianej przygody… byłem pewny, że już ostatniej w moim życiu.

30 kilometrów później docieramy do miejscowości Adaba. Ostatniej, w której według map można spodziewać się hotelu. I faktycznie, stajemy przed przybytkiem z wielkim napisem “Hoteela“. 10 minut tłumaczenia, że chcemy skorzystać z “hotela” spełza na niczym. Wychodzi na to, że hotel faktycznie jest i można się w nim zatrzymać, ale spać się nie da… czy jakoś tak. W mojej głowie pojawiają się czarne mroczne myśli, bo makaron zaczyna coraz bardziej naglić. Przypadkowy przechodzień postanawia nam pomóc i prowadzi do czegoś, co wygląda jak hotel robotniczy. Pojedyncze pokoje, wspólna łazienka, zero oznakowania, 20zł za noc – wystarczy. Alternatyw nie mamy.

Wieczorem udajemy się w miasto w poszukiwaniu bananów. Znajdujemy tylko takie, które postanawiamy prawie nienaruszone zostawić następnego dnia w pokoju. Próba wyłuskania informacji od kogokolwiek, aby dowiedzieć się, gdzie warto zjeść również spełza na niczym. Jemy więc kolejny makaron w przypadkowym miejscu. Przelewa on czarę goryczy… jeśli wiecie co mam na myśli.


Noc jest niezapomniana. Ładuję stoperan na sranie, nifuroksazydna na bakterie, ibuprom na ból i gorączkę, elektrolity na wodę, asertin na dobry humor, probiotyki na trawienie, banan na nie wiem co, ale skutki dość opłakane. W zestawie brakuje tylko: Prozacu – na chęć życia, Geriavit – na się niestarzenie, Memotropilu – na lepsze funkcjonowanie metabolizmu mózgu i etopiryny – profilaktycznie.

Koło 3 w nocy dzwoni do mnie Elon Musk skonsultować, co dokładnie zjadłem, bo okazuje się, że moje ciało stało się napędem bardziej efektywnym niż jego rakiety. Rzec by można: jak Missisipi w ogniu. Ale generalnie nie jest źle, kebaby mnie wiele w życiu nauczyły. Rano poza tym, że jestem niewyspany, jest całkiem nieźle. Ubieram się, idę z rowerem do pokoju Roberta i momentalnie czuję, jakby ktoś wyjął mi wtyczkę z prądu. Kolor zmienia mi się na taki, że sensownym wydaje się sprawdzenie, czy w Etiopii nie odcinają części ciała albinosom.

Szybko okazuje się, że rowerem mogę jechać, ale nie dalej niż jakieś 2-3 metry. Ziemia kręci się jakoś szybciej, temperatura odczuwalna wynosi u mnie jakieś -10°C, mimo że termometr pokazuje ponad 20°C. Jest źle. Człowiek już tyle lat jeździ na rowerze i tyle lat cierpi po kebabach, a dalej zapomina o rzeczach podstawowych: ilość płynu wydalonego musi być zbliżona do ilości płynu wchłoniętego. Ja o tym zapomniałem i pozostaje mi googlać “odwodnienie”.

Jak nie sraczka, to urok. Wybieram sobie najgorszy z możliwych dni na takie przygody. Nie dość, że nasz nocleg to de facto łóżko postawione w pokoju, który mógłby służyć do przetrzymywania sierżanta Brody’ego w Homelandzie, wspólny kibel to dziura w podłodze, a w ramach wisienki na torcie jest ostatni dzień ramadanu. Na ulicy jest tak dużo ludzi, że nie ma co myśleć o próbie poruszania się rowerem. Nasza trasa to jakieś 100km do najbliższego hotelu, poprzez nicość, ze szczytem na 3600 metrów.

Znajdujemy jakiś samochód na poboczu (co nie jest łatwe), pytamy o właściciela. Ten na pomysł podrzucenia nas do miejscowości Goba robi duże oczy i rzuca: 50 000 (czyli jakieś 3500zł). Szybko kalkuluję, ile warte jest moje życie… wychodzi mi, że nie tak dużo. W międzyczasie ktoś proponuje mi z własnej, nieprzymuszonej woli, że odprowadzi mnie do apteki. Chwila myślenia i dochodzimy do wniosku, że fifty brzmi zbyt podobnie do fifteen, aby to co słyszeliśmy było prawdą. Nie wiem czy to zdolności negocjacyjne Roberta, czy gość od początku chciał 15000 (czyli tysiaka) – jestem zbyt zajęty trzymaniem pionu, aby to analizować. Dobijamy targu i udajemy się do bankomatu. Odkrywamy w ten sposób, dlaczego czasami przed bankiem stoi kolejka po horyzont. W bankomacie nie ma pieniędzy. Pani Bozia się nad nami lituje i okazuje się, że jak wydamy wszystko co mamy, zostanie nam jeszcze z 50zł. Ruszamy Hiluxem w kilkugodzinną podróż. Po drodze wielkie góry, pustkowia, pawiany, antylopy i guźce.

Rozważam napisanie śmiertelnego wiersza, jak prawdziwy Japończyk. Chciałbym w nim zawrzeć jednocześnie dowcip o tym, że przecinamy Wielkie Rowy Afrykańskie, ale nic mi się jednocześnie nie rymuje z “piecze”.

Jedno jest pewne: gdybym spróbował to przejechać rowerem, mojego ciała nikt już nigdy by nie znalazł. Pozostaje mi w głowie nucić:

Drży też wszystko inne, rozważam założenie puchowej kurtki jak prawdziwy, bogaty Etiopczyk. Do hotelu (Wabe Shebele Recreation – 50USD za pokój) docieramy koło 14. W recepcji wymieniamy dolarki, jemy obiad, idziemy po kilkanaście litrów wody i padam na łóżko. Podczas spaceru zakupowego spotykamy wyjątkowo rozmownego ziomka. Próbujemy się od niego dowiedzieć czegokolwiek: o parku narodowym, o autobusach, o noclegach, ale zgodnie z lokalną tradycją, gość nie wie nic. To znaczy coś tłumaczy, ale większego sensu jego słowa nie mają. Wyraża za to podziw naszej odwadze, że tak sobie na luzaku spacerujemy po okolicy. Pomaga w tym pewnie fakt, że Robert jest o jakąś połowę większy niż statystyczny Etiopczyk.

Wymienianie dolarków jest super, bo większość wymieniających bazuje na kursie z internetu w naszych telefonach. Ten cały koniec ramadanu skutkuje również jakąś wielką imprezą w naszym hotelu. Siadamy na chwilę przy wejściu i stajemy się celebrytami na miarę Taylor Swift. Wszyscy się z nami witają, robimy sobie wspólne zdjęcia, występujemy na Tik Toku i generalnie szał. Postanawiam sobie, że nigdy w życiu nie będę znany i popularny. To jakiś dramat, jeśli trwa dłużej niż 5 minut. Anonimowość i bycie zwyklakiem jest super.

Nie jestem pewny, jak wygląda reszta dnia. Pamiętam tylko, że nie mam już siły nawet sięgnąć po wodę – odbywam prawdopodobnie najdłuższy sen w moim życiu, przeplatany piciem. Rano budzę się jak nowy – niesamowite. Wypiłem w nocy ze 4 litry i nie sikałem ani razu (dziwne uczucie mi towarzyszy że dziesiątki tysięcy osób przeczytają fakt, że pewnej nocy nie sikałem).


Śledzę siebie, czy wszystko OK. Jeszcze jestem, choć mniej!

Moje ciało zasłużyło na pochwałę. Jak to się stało, że po dniu, za przeproszeniem, srania i zjedzeniu jednego, niewielkiego posiłku mam siłę na cokolwiek, nie przestaje mnie zadziwiać. A dzień prosty nie będzie: to kluczowy dzień tego wyjazdu.

Przy śniadaniu spotykamy po raz pierwszy białych nieafroamerykańskich ludzi. To dwie dziewczyny ze Szwajcarii, które przyjechały pojeździć na rowerach. Jestem prawie pewny, że ich obecność to dalej skutek mojego wczorajszego zatrucia. Przyjechały tu ze swoim rowerowym przewodnikiem, który z nimi jeździ i wozi pick-upem pomiędzy najciekawszymi miejscami – też fajnie, mógłbym tak. Plus taki, że trasa dzisiaj krótka: jakieś 50-60km. He, he, he…

Pierwsze 25km to podjazd. Musimy znacznie przekroczyć barierę 4000 metrów – nigdy tak wysoko nie byłem. Podjazd jest z tych bardzo przyjemnych i widokowych, aż do momentu, w którym przyjemny być przestaje i trzeba rower prowadzić. To chyba kombinacja zdrowia, wysokości i nachylenia, bo nawierzchnia choć szutrowa, jest zadziwiająco dobra. Podjazd fajny, bo cały czas widzimy punkt, z którego ruszyliśmy.

Gdzieś w okolicach 20. kilometra, kawałek przed dotarciem na płaskowyż znajduje się budka strażników parku. Panowie nas witają i pytają o bilety. Pozwólcie, że zaklnę, ale mina nas obu przedstawia: COchuja. Gość nam tłumaczy, że biletów nie sprzedaje i trzeba się cofnąć do Dinsho – to prawie 100 kilometrów: wejściówki tylko tam. Aby lepiej zrozumieć jak idzie nam pokonywanie kilometrów: te okolice 20 kilosów pokonaliśmy w jakieś 3,5 godziny. Robert załatwia to po swojemu – płaci gościowi za wejście tyle, ile kosztuje wejście (w sumie jakieś 15zł). Gość udaje, że gdzieś dzwoni, coś załatwia i obiecuje, że jutro dostaniemy rachuneczek. Spoiler alert: nie dostaliśmy. Nie wiem czy dostaliśmy zgodę, ale ruszam za Robertem, który po prostu pojechał dalej.

Płaskowyż jest mocny. Gdyby nie to, że horyzont zjada chmury, w życiu nie powiedziałbym, że jesteśmy tak wysoko. Sukces: widzimy Kaberu etiopskiego, którego przyjechaliśmy tu szukać. Szkoda tylko, że jest rozjechany na środku drogi. Nie jestem pewny, czy to się liczy. Kawałek dalej drogę przebiega nam jednak egzemplarz żywy – poluje akurat na lokalnego świstaka (również endemicznego). Wyjazd zaliczony, pozostaje tylko przeżyć. Małe cele w życiu, choć jak już wiem, nie tak proste jak mogłoby się jeszcze kilka dni wcześniej wydawać.

W większości kraju, największy deszcz w ciągu roku, przypada na kwiecień. My oczywiście przyjeżdżamy w połowie kwietnia.

Pogoda jest niezła, czasem świeci słońce, czasem sypie gradem, czasem walnie za nami piorunami. Jedzie się ciężko do tego stopnia, że podczas jednego z przystanków wywracam się, bo zapominam wypiąć buta. Kilka kilometrów później odkrywam, że jednak nie jest to moja wina – od tego momentu bowiem jadę bez bloku w bucie. I had one job, jego mać. Tak mi pięknie rower przygotował velo warsaw, kupiłem sobie walizkę, dzięki której w rowerze do transportu odkręcam tylko koła. Bloki to jedyne śrubki, które przykręciłem sobie przed wyjazdem sam. Brawo ja.
Z jednej strony trochę żal mi koszulki, w której pojawiły się dwie nowe dziury, a jadę w niej trzeci raz w życiu, z drugiej – nie jest tak źle. Ktoś kiedyś zwróci mi uwagę, że jadę w dziurawym, a ja mu na to, że to ślady po wywrotce na 4100mnpm w etiopskich górach. Brzmi prawie jak blizna z Wietnamu. Gdzieś pośrodku niczego akurat lokalny autobus zrobił sobie przerwę na siku. Dopadają nas lokalsi i znowu jesteśmy gwiazdami Tik Toka. Abstrakcja tysiąc.

Dalej jest już tylko zjazd, który widokowo oraz drogowo nie ustępuje Alpom. Różni go tylko szuter oraz fakt, że mijają nas ciężarówki wiozące pomoc humanitarną. Wioska, w której początkowo planowaliśmy przenocować zdecydowanie nie wygląda jak wioska, w której chcielibyśmy spędzić resztę dnia. Pamiętam, że kawałek dalej jest ostoja luksusu i bogactwa – resort, z którego cen jeszcze miesiąc temu mocno się śmiałem – było to jakieś 320USD za pokój. Cóż, jeśli jesteś jedynym noclegiem w parku narodowym, możesz dyktować warunki. Stan drogi w dół jest taki, że gorszy być nie może, porzucamy więc pomysł, aby ryzykować pchanie się dalej na południe. W zasadzie nie wiem, czy można to jeszcze nazwać drogą, skoro nawet sprzęt do jej budowania się tutaj wywraca.

Zjeżdżamy z głównej drogi i kierujemy się za drogowskazami. Ochroniarz wpuszcza nas na teren ośrodka. Jest faktycznie recepcja, kuchnia, jadalnia, kilka domków – nie ma tylko zupełnie ludzi. Nikogo. Jak na filmach o Czarnobylu. Nie przeszkadza nam to, wyciągamy czarnogodzinowe kabanosy i postanawiamy nie ruszać się z sof, na których polegliśmy. Szybki przegląd dostępnej literatura uświadamia nas, że przy odrobinie szczęścia (lub nieszczęścia, zależy jak patrzeć), można spotkać na pokonanych przez nas drogach mniej typowe zwierzęta – na przykład lwa.

Godzinę później zjawia się człowiek, a nawet trzech – jeden z nich biały! To jedyny gość ośrodka. Przyjechał dzień przed nami, wyjeżdża za 2 dni. Człowiek z Dubaju, który znalazł się tam gdzie my, bo podobno jest to jedno z najlepszych miejsc Afryki do obserwacji ptaszków. Ma swój zeszycik, w którym notuje jakie gatunki widział – człowiek encyklopedia. Szkoda tylko, że przepadł mu bagaż, w którym miał cały swój sprzęt fotograficzny. Cóż, jak ktoś próbuje wwieźć zabronioną lornetkę, musi się liczyć z tym, że ochrona lotniska, jej nie przepuści. Choć faktycznie, nikt nigdzie nie pisał, że lornetek nie można.

Wieczór spędzamy patrząc na doskonałe góry oraz rozmawiając przy kolacji. Menadżer ośrodka mówi doskonale po angielsku, ale głównymi ciekawostkami, które wynosimy jest to, że powinniśmy się cieszyć, że udało nam się dojechać podróżując po drogach, po których się nie podróżuje. Patrzymy na to jednak przez palce jak zawsze, gdy lokales wypowiada się o miejscach oddalonych o setki kilometrów. Wchodzi też w tematy polityczno-gospodarcze, ale to zostawię Wam do czytania na innych blogach. Co ciekawe, jest to ostani dzień, w którym siedzieliśmy na rowerach.

Miło tak sobie zjeść, pogadać, popatrzeć, poczillować, wyspać się w czystej pościeli. Jak będę dorosły to chyba zostanę luksusowym, białym, cywilizowanym turystą, odwiedzającym takie przybytki.


Rano zabierajmy się z naszym dubajskim kolegą na zorganizowaną przez hotel wycieczkę. Okazuje się, że poza nielimitowanymi napojami oraz 2 posiłkami w cenie zawiera się wycieczka z przewodnikiem – jedziemy zobaczyć wodospad. Co w tym fajnego, nie wiem do dzisiaj, ale zupełnie mi to nie przeszkadza, bo idziemy również przez las bambusowy. Dodatkową atrakcją jest to, że Robert idzie w SPDach, a ja pożyczonych, 3 rozmiary za małych kaloszach. Specjalnie mi pewnie takie dali. Żebym dostał Buergera. Żeby nam, mi, nogi, panie, żyły uciskało, tamowało krwiobieg i w trzy miesiące, panie, buerger. I kolejne amputacje, stopy ciach, kolana ciach, uda. Ale nie mnie! Te żółte kurduple za chude są w żółtych uszach – pół dnia spędzam z podkulonymi palcami, więc jestem bezpieczny!

Tak, idę przez dżunglę w kaloszach pożyczonych od Etiopczyka. Spacer to też nowe przeżycie, bo nasi towarzysze co chwilę nasłuchują ptaków i wymieniają między sobą trudne nazwy. Bardzo chciałbym umieć powiedzieć o ptaszku coś więcej niż: duży/mały/kolorowy… Ograniczenie się do tych trzech przymiotników nie pozwala mi docenić mnogości endemicznych okazów, które spotykamy.

Pod koniec dnia nasz opiekun przewozi nas przez płaskowyż do hotelu, w którym nocowaliśmy dzień wcześniej. Po drodze widzimy znowu zwierzęta, których spotkania nie umiem docenić (na przykład niebieska gęś(?)). Spotykamy też rodzinkę poszukiwanych poprzedniego dnia kaberu! Nie chcemy się do nich zbliżać, bo mają i tak wystarczająco trudne życie. Fakt, że zobaczyliśmy 4,5 przedstawiciela jest więcej niż satysfakcjonujący.

Po drodze stajemy na dworcu autobusowym, żeby kupić bilety. Nasz kierowca przedstawia nas królowi parkingu dworca. Ten przedstawia się jako Escobar i wydaje nam bilety po 35zł na łebka. Sugeruje też, żeby być dużo wcześniej przed odjazdem i rano nam pomoże.

Nieco to dziwi, bo na bilecie przecież wyraźnie napisane są numery naszych miejsc. Rano jednak przestaje to zastanawiać – nie zdajemy sobie sprawy co nas czeka.

Cieżko mi określić w jakim stanie wyciągamy rowery z bagażnika. Po kilku godzinach jazdy po piachu w samochodzie, któremu wypadła tyla szyba nasz sprzęt składa się w 70% z kurzu i po 15% z roweru właściwego oraz bagażu.


Odpowiedź: bardzo dużo.

Jakoś między 4 a 5 budzą mnie allahowe piosenki z głośnika w mieście – normalny temat w miastach. Rzekłbym “darcie ryja”, ale jednak w kontekście religijnym nie wypada. Poza tym, niesamowicie wpadają w ucho. Każdy dzień rozpoczynam więc nucąc sobie w łazience “Allahu Akbar”. Pan Bogu byłby dumny, choć nie wiem, czy ten co potrzeba. Etiopia jest dość dobrze podzielona pomiędzy chrześcijan i muzułmanów – jak nietrudno się domyślić, nie jest to sytuacja optymalna w kontekście lokalnych konfliktów. Tu warto dodać, że Etiopia jest uważana nie tylko za kolebkę ludzkości, ale i chrześcijaństwa. To jeden z pierwszych chrześcijańskich krajów świata a kościoły budowany “w dół” (wykuwane w ziemii) zamiast do góry są jedną z głównych atrakcji kraju. To znaczy były, dopóki nie wybuchł konflikt o region Tigray. Wieś może nie mieć drogi i murowanych domów, ale nie przeszkadza jej to w posiadaniu imponującego meczetu.

Z hotelu nie jest łatwo się wydostać o 5:15 – recepcja nieczynna, brama zamknięta na kłódkę. Szybko znajduje nas ochroniarz, ale podtrzymując tradycję “wszystko jest trudne”, nie może się dogadać z managerem śpiącym w jednym z pokoi. Stosujemy więc technikę Roberta: dajemy ochroniarzowi 50USD za nocleg, prosimy o otworzenie bramy i jak gdyby nigdy nic wyjeżdżamy.

Dalej nic nie jest proste – o 5:30 meldujemy się w ciemnościach na dworcu, który jest w sumie podwórkiem. Escobar pokazuje nam nasz autobus bierze kolejny tysiąc (70zł) za rowery i każde nam stanąć przy autobusie. Za ten drugi tysiąc oczywiście nie dostajemy już żadnego papierka, ale weź dyskutuj w takim miejscu. Dookoła nas jest ze sto osób i z dwieście worków z bagażami.

Chwilę przed 6 udaje się ulokować nasze rowery na dachu. Przez “ulokować” na na myśli: ktoś ja tam wrzuca, przywiązuje sznurkami i obciąża workami z ziarnem. Nie wyobrażam sobie, aby rowery mogły przeżyć ten przejazd, mimo iż kilka poprzednich dni dzielnie je do tego przygotowywało. Mam nadzieję, że potencjalny kupiec mojego rowery z przyszłości tego nie czyta. Nasze miejscówki oczywiście są już zajęte, ale udaje nam się siąść przy samych drzwiach, z miejscem na nogi. Chwilę później rozumiemy już swój błąd.

Mówiąc uczciwie, poza gościem, który stoi niedaleko nas i wydziela z siebie najgorszy smród jaki czułem w życiu, jesteśmy najgorzej ubrani i najmniej zadbani w okolicy. W końcu wycieczka do stolicy! Gdy siedzimy, pozostaje nam czekać na wykonanie wyroku, który już zapadł, tam w kolejce pod autobusem. Gość wchodzi za nami i staje obok. Do krótkiej listy celi w życiu dopisuję więc tymczasowo: nie rzygać. Ze smutkiem muszę przyznać, że od wielu Etiopczyków czuć problem z dostępem do czystej wody. Przy okazji przypominam, że z tą wodą to “u nas” też wesoło się nie robi. W momencie, gdy piszę te słowa, tankowce wożą wodę do Barcelony z Valencii, bo rekordowe susze. Na gość wyszedł równie szybko, co wszedł, gdy okazało się, że nikt dla niego pięniędzy nie ma.

Przejechanie 400 kilometrów trwa około 10 godzin. Drogi są różne: od autostrady pod stolicą, przez wysokie góry, po dziury, na których nasz europejski autobus by się rozsypał. Po drodze jest przystanków jest masa: wulkanizacje, przerwa lunchowa, kontrole bezpieczeństwa wraz z przeszukaniem bagaży, podczas których należy opuścić pojazd (poza kobietami, dziećmi i białymi). Okazuje się również, że przy jeździe po szutrze, miejsce obok niezbyt szczelnych drzwi nie jest optymalne.

W Addis wysiadamy popołudniu. Pierwszy strzał w twarz następuje od razu. Ktoś pomaga mi ściągnąć rower z dachu i chce za to 200birrów (14zł) – bez tego nie chce go oddać. Zmęczony i znudzony wyszarpuję mu rower, mówię że nie i idę sobie. W rowerze kilka części jest krzywych, w kole nie ma powietrza, a lecący za oknem przedmiot kilka godzin wcześniej okazał się moim bidonem i uchwytem na niego. Jedziemy od hotelu zahaczając pod drodze o niezłą restaurację. Jazdę rowerem po Addis przemilczę, ślizgający się but bez bloku nie ułatwia życia. Nie ułatwia również fakt, że przez ostanie 10 godzin nic nie wypiłem (w ramach uczenia się na błędach). W tym wieku pęcherz już nie ten, a wątpię aby autobus zrobił specjalnie dla mnie przerwę higieniczną. Po drodze była jedna: tutejsze toalety to dziury w ziemii umieszczone w szałaso-podobnych domkach. Dobrze wiedzę, że zignorowałbym znak mówiący “wszystko proszę robić kucając”, więc pomieszczenie jest tak niskie, że i tak muszę kucać. Jako że jestem połowę wyższy niż wszystko wkoło, kucać muszę nawet bardziej, co nie jest proste. Plus taki, że jak nie ma desek to nie opadają, więc i tak lepiej niż w PKP.


Ostatni dzień spędzamy w stolicy, bo lot mamy dopiero późnym wieczorem. Jak się później okaże, będzie i tak opóźniony o godzinę, przez co nie zdążymy na przesiadkę w Sztokholmie, a nasz bagaż utknie tam na dwa dni. O samym Addis nie będę się rozpisywał – jest niedziela, więc prawie wszystko zamknięte. Kupujemy więc zapas kawy i odwiedzamy lokalny odpowiednik Starbucksa. Jest świetny, bo pozycje są trzy: kawa duża, kawa mała, macchiato. Do tego nie ma stolików i wszyscy piją na stojąco. Trzeba przyznać, że kraj podchodzi do tematu kawy super poważnie.

Miasto stoi jedną nogą w naszej “cywilizacji”, a jedną jeszcze w “głębokiej Afryce”. Jest zdecydowanie więcej bezdomnych i żebraków niż na naszej trasie. W zasadzie nieskończenie razy więcej, bo przy trasie nie widzieliśmy żadnych. Są też zdecydowanie bardziej zaczepni, przez co spacery niekoniecznie są przyjemnością. Z drugiej strony są też dzielnice wieżowców, biur, zachodnich sklepów, porządnych samochodów i oczywiście kawiarni oraz restauracji w których ludzie oglądają Premier League.

Nasza rezerwacja w hotelu zostaje uznana za nieważną. Nie udaje nam się wynająć jednego pokoju dla dwóch osób. Jako że homoseksualizm jest w Etiopii poważnie karalny, niektóre hotele nie pozwalają na nocleg dwóch panów w jednym pokoju. Nie wiem czy to ten przypadek, ale musimy wziąć dwa osobne.


Nie polecę nikomu Etiopii. Jest na pewno na świecie wiele ładniejszych, czystszych i bezpieczniejszych miejsc. Mam nadzieję, że po przeczytaniu tego tekstu każdy wie, czy to miejsce, które chciałby zobaczyć. Dla mnie, było warto. Rozjazd pomiędzy moim wyobrażeniem zbudowanym na bazie kombinacji wierszyka “murzynek Bambo” oraz relacjami w internecie rozjazd był kolosalny. Największy w życiu. Etiopczycy okazali się prawdopodobnie najbardziej przyjaznym narodem, jaki dane mi było spotkać. Szkoda tylko, że przez większość czasu byłem Chińczykiem.

Ale wiecie co jest najpiękniejsze w takich wyjazdach? Powrót do domu. Bo niby to niecałe dwa tygodnie, ale odczuwalnie: z miesiąc albo dłużej. Człowiek przypomina sobie jakie super jest swoje łóżeczko, wanna, piekarnia pod domem i to, że nikt się Tobą nie interesuje. W ogóle jakiś taki uśmiechnięty w biurze siedzi. Nie wiem czy o to chodzi w wakacjach, ale mi się to podoba. Rodzina Schrute’ów ma na taki stan słowo: Perfektenschlag. “Aldi, Biedronka, Żabka, Carrefour, Tesco, Rossman” – jest pięknie. Osiągnięcie go w szarej codzienności to coś, czego życzę każdemu. Takie wyjazdy w tym pomagają.