Listopadowe popołudnie*, godzina 16:07. Od mniej więcej 3 minut powinienem już siedzieć na rowerze i zmierzać z biura do domu modląc się, aby nie zabił mnie samochód na zielonej strzałce przy Świętokrzyskim. Są jednak takie dni, że nie chce mi się wychodzić z biura. Włączam sobie wtedy Google Street View i rzucam żółtym ludzikiem po mapie licząc na ciekawe efekty. Tego dnia trafiłem na coś o nazwie: Vyhlídka Máj. Taki Horseshoe Bend, tylko czeski. Podobny nieco do Pavlovej Strany w Czarnogórze, ale lepszy. Szybki rzut oka na Instagram i tak: to pewnie jedno z tych miejsc, w których stoi się w kolejce, by wykonać zdjęcie identyczne jak wszyscy inni. Zaznaczyłem sobie gwiazdką i tak sobie wisiała na moich mapach przez długie miesiące.

* nie pamiętam którego roku.

Instagramowe obrazki i #vyhlidkamaj

W zeszłym roku pojawi się zalew internetowych artykułów, o wpływie mediów społecznościowych na amerykańskie parki krajobrazowe. Doskonałym przykładem był słynny Horseshoe Bend, o którym pisałem we wpisie o naszym amerykańskim roadtrippingu: “Amerykańskie wakacje ostateczne: Zachodnie USA w 18 dni”. Teksty sprowadzały się do tego, że geotagowanie zdjęć przyciąga masy ludzi do miejsc, które nie były na to gotowe. Widzisz na Instagramie super zdjęcie, myślisz: chcę takie samo. Położony niedaleko Horseshoe, słynny Kanion Antylopy, poszedł jeszcze o krok dalej. Tam przewodnik zabierał Twój telefon i wykonywał perfekcyjnie wykadrowane zdjęcie, wraz z doborem odpowiedniego do danych warunków filtra. Przyjeżdżasz autem, robisz fotę, wrzucasz na insta, lajki lecą, wracasz, dzień zaliczony. Czy to dobre, czy złe – nie mnie to oceniać.

Wizyta w Hongkongu nauczyła nas jednak, że większość instagramowych zdjęć z rzeczywistością wspólnego ma niewiele (a przynajmniej z jej kolorami). Co innego obranie tych konkretnych punktów jako cel wycieczki, która atrakcją będzie sama w sobie. Tak postanowiliśmy też zrobić z nieco tajemniczym punktem oddalonym o jakieś 40km od Pragi, o nazwie Vyhlidka Maj. Prawdę mówiąc, nie słyszałem o niej wcześniej, a patrząc na ilość pytań w moich skromnych socialach, nie jest to punkt specjalnie rozpoznawany.

Plan.

Do Pragi mamy z Warszawy jednocześnie za blisko, jak i za daleko. Za blisko, by organizować sobie tam jakikolwiek urlop, za daleko żeby wyskoczyć na sam weekend. Korzystając więc z okazji, iż 3 miesiąc siedzimy w Kotlinie Kłodzkiej, zwęszyłem okazję. Najważniejszą informacją jest tutaj, że istnieje coś takiego jak Leo Express. Całkiem komfortowy pociąg, który jeździ m.in. na trasie Praga – Wrocław, stając przy okazji w Bystrzycy Kłodzkiej i wielu pomniejszych miejscowościach. My, aby nie powtarzać tras, które znamy, ruszamy z pierwszej stacji za polską granicą, Lichkova. Tam też zostawiamy auto na niewielkim parkingu. Postanawiamy dojechać z niego w piątek po pracy na Vyhlidkę i wrócić z Pragi w niedzielę wieczorem. Za 2 bilety Praga – Lichkov z rowerami płacimy niecałe 80zł.

Nasz plan wydawał się niezły, choć nie wziął niestety pod uwagę pogody.

dzień I – 139km / 632m : https://www.strava.com/activities/3742445635
dzień II – 97km / 1419m: https://www.strava.com/activities/3747372323
dzień III – 82km / 716m: https://www.strava.com/activities/3751896934

Przygoda.

Dzień I.

W ramach walki z systemem korporacji stanowiska pracy opuszczamy w piątek po godzinie 12 i o 13 meldujemy się pod dworcem w Lichkovie. Jest trochę ponad 30°C i w prognozie jakieś wielkie burze. Na trasie potencjalne noclegi mamy jedynie w Pardubicach, które są nieco za blisko i w Kolinie, który jest nieco za daleko. Trasę wytyczyłem bazując na Open Cycle Map i trzymając się głównych tras rowerowych w Czechach. Czasami jest to idealna, dwupasmowa, wydzielona ścieżka, czasami odcinek terenowy lub po prostu boczna droga. Nie sugerowałbym się w każdym razie naszym śladem z żadnego dnia – na pewno da się to zrobić lepiej.

Początek to piękne Góry Orlickie, które na blogu były już opisywane, a potem przez bardzo długo ścieżka wzdłuż torów, która równie wyglądem i jakością konkurować może z trasami austriackimi.

W Pardubicach są sklepy – to ważna informacja. Otwartych sklepów wiedzieliśmy na trasie niewiele, więcej niż tydzień wcześniej na Podlasiu. Trasę nieco modyfikujemy ze względu na czarno-bordowe chmury, które towarzyszą nam w drugiej części dnia. Niezależne aplikacje pogodowe sugerują, że ten dzień nie ma prawa się udać…. aż do wieczora, kiedy to zmieniają 90% deszczu na 10% i postanawiamy to wykorzystać dojeżdżając aż do Kolina. Chwilę po tej zmianie z nieba już leje.

W Kolinie śpimy w Hotelu Theresia za 50 euro. Nocleg doskonały, bo z widokiem na Tesco, a to dokładnie to, czego po 140km potrzebują ludzie, którzy tego dnia zjedli śniadanie i dwie bułki z Lidla w Pardubicach. No i ma naklejkę “przyjazny rowerzystom”, więc dostajemy specjalne pomieszczenie zamykane na klucz w garażu na postawienie sprzętów. Na kolację pani z hotelu kieruje nas do Restauracji Vespa na rynku, gdyż okazuje się, że znalezienie przybytku otwartego o 22 w piątek, nie jest proste. Vespa to taka restauracja, do której niekoniecznie chcesz wchodzić spocony w stroju kolarskim, ale przecież wożenie ciuchów cywilnych jest niewygodne. W każdym razie miejsce na makaron polecam – szczególnie jeśli lubisz ładne widoki na rzekę i pociągi przejeżdżające parę metrów od Ciebie.

Dzień II.

Drugi dzień nie daje żadnych nadziei. Od rana leje. Przeciągamy dobę hotelową do 11 rano, potem siedzimy przez godzinę pod Billą obserwując deszcz.

Od 13 już nie pada, ale jest to jeden z tych dni, w których jechać się po prostu nie chce. Niby są pola, lasy, ładne drogi, wsie i oczywiście brak sklepów, ale chęci nie ma. Modyfikuje trasę, aby ominąć odcinki terenowe, bo błoto z naszym bikepackingiem jakoś się nie łączy. Jedno jest pewne, im bliżej Wełtawy (taka rzeka) jesteśmy, tym robi się ładniej. Tak naprawdę dopiero przy terenach, które można określi jako “na południe od Pragi” robi się fajnie.

Tylko co z tego, gdy nogi nie jadą. Może to kwestia tego, że jest późne popołudnie, a my znowu jesteśmy o samym śniadaniu i genialnym daniu o nazwie Smažený sýr z bramborami w Restaurace U Sejků. Jesteśmy jak zwykle jedynymi ludźmi, którzy siedząc gdziekolwiek i nie piją piwa. Czeski klimat wjeżdża mocno, jako że cała restauracja zamalowana jest obrazkami związanymi z Dzielnym Wojakiem Szwejkiem, a obok nas siedzi kowboj, który przyjechał na koniu i ściąga z siebie pas wypełniony nabojami. Na dokładkę jedziemy przez Velké Popovice. Pozdro dla kumatych (dla niekumatych, przymiotnik to: Velkopopovický).

Wieczorem meldujemy się przy celu wycieczki, oto: Vyhlídka Máj, którą opiszę w osobnym punkcie. Jest super i robi wrażenie, ale to chyba jeden z tych dni, kiedy nawet świetne rzeczy są po prostu “spoko”.

Śpimy kilka kilometrów dalej, w najbliższym Vyhlidki noclegu, który udało się znaleźć na Bookingu. To Penzion Zámek Lešany – jakieś 50 euro wliczając dwuosobowe śniadanie, trochę czipsów, paluszków i Kofoli. Bo oczywiście, restauracja hotelowa nie działa, a czipsy i paluszki to jedyne jedzenie, na które możemy liczyć tego wieczora. Oprócz nas śpi w nim kilkunastu innych sakwiarzy. Pokój dostajemy akurat nad barem i salą do kręgli. Nie znają niestety utworu “dobry DJ tutaj gra”.

Dzień III.

To jest dzień z tych dobrych. Powodem może być fakt, że jemy porządne śniadanie i nie czujemy głodu ani razu przez cały dzień. Zaczynamy oczywiście od powrotu do tytułowego miejsca. Zobaczyć coś ładnego dwa razy to jak zobaczyć coś raz, ale dwa razy lepiej.

Czuję potrzebę złożenia tu też pewnej deklaracji. W tereny na południe od Pragi na pewno jeszcze wrócimy. Asfalt wzdłuż Wełtawy są może i nieco ruchliwe, szczególnie w weekend (taka trochę Garda), ale warto. Im bliżej Pragi, tym oczywiście mniej ciekawie i bardziej ruchliwie, aż do około 20km od centrum, gdy zaczyna się ścieżka rowerowa, która przypomina nieco nasze Warszawskie bulwary. Przynajmniej jeśli chodzi o komfort jazdy.

Praga w niedzielne popołudnie to jakaś masakra. Okolice rynku to istne Korona Party, reszta miasta prawie pusta. Najlepsze co możemy zrobić to zjeść tradycyjnego Trdelnika, znowu smażony ser, kupić pamiątkowego krecika i wjechać na wieżę o wdzięcznej nazwie Petřínská rozhledna. Google Mapy mówią, że jest wyższa niż wieża Eiffla: “Built in 1892, 378m cast-iron tower (taller than the Eiffel Tower) with deck for city views”. Ale tak naprawdę 63 metry, więc człowiek piszący to chyba liczył jej wysokość razem z górką, na której stoi.

Najlepszym momentem dnia (poza oczywiście jedzeniem) jest spotkanie nad brzegiem Wełtawy piżmaków. Że są to piżmaki odkryliśmy wpisując w google “bóbr z cienkim ogonem”.

Vyhlídka Máj

Sam punkt widokowy przegapić bardzo łatwo. Gdybym o nim nie wiedział, nie ma szans, aby przypadkowo na niego wpaść. Jedyną podpowiedzią jest tu malutki partking ze strzałką “vyhlidka” kierującą w pole i stojący przy drodze Beer Bus, czyli busik sprzedający piwo. No bo jak to tak iść gdzieś, nie trzymając w ręce piwa. Podejrzenia mogą wzbudzić tylko ludzie widoczni z asfaltu, którzy idą sznureczkiem przez pole donikąd.

Skała z widokiem osiągalna jest w zasadzie dowolnym rowerem. Od głównej drogi skręcić należy w wydeptane pole, przejechać ze 300 metrów, a potem ze 100 metrów lasem. Na upartego nawet szosa wjedzie, a przy oponach >32mm można równie dobrze rozpędzić się na tyle, że spadniemy do rzeki i umrzemy. W ogóle umrzeć jest całkiem prosto, jako że jest to miejsce całkowicie niezagospodarowane turystycznie, więc nie ma tu barierek, ani znaków ostrzegalnych. Górskimi butami SPD “da się”, szosowymi raczej bym nie próbował (piszę tak tylko po to, aby nie mieć nikogo na sumieniu).

Vyhlídka Máj jest dobra, zdecydowanie nie rozczarowuje. Widok jest imponujący, ekspozycja wyraźna, bukiet głęboki, suknia intensywna… czy jakoś tak. Problem jest tylko taki sam, jak z każdym innym z takich miejsc i nie bez powodu jesteśmy na niej dwa razy. Miejsca Instagramowe poznać bardzo łatwo. Zawsze siedzi nam koleś z dużym aparatem i minimum dwiema nietypowo ubranymi paniami – czekają na światło idealne. Zawsze jest tam kolejeczka ludzi czekająca na swoje ujęcie, aby wykonać zdjęcie, na którym nie ma nikogo innego i będzie można wrzucić zdjęcie z podpisem “tylko ja i natura”. Zawsze są tam ci ludzie wykonujący właśnie dokładnie to samo zdjęcie, na które mają kilkadziesiąt sekund, bo kolejka rośnie. Zawsze siedzi sobie tam ten koleś, który psuje każdemu kadr, bo tylko siedzi i patrzy, a Ty mu trochę zazdrościsz, bo jednak sumienie każde Ci zwolnić miejsce innym.

Piszę to z lekkim przekąsem, ale przecież też pojechaliśmy zobaczyć to miejsce i też zrobiliśmy sobie taką samą fotkę jak 18222 zdjęcia na Intagramie pod hasztagiem #vyhlidkamaj. Nie chcę być jak ten gość wrzucający zdjęcie z kolejki w sklepie z podpisem “czy wszyscy muszą robić zakupy właśnie teraz?”. Dokładnie tak samo jest przecież na Stelvio, na Łapszance, w Górze Kawiarni, Ifachu w Calpe…

Podsumowanko. Co warto, czego nie warto?

Warto. Wbrew temu może niezbyt pozytywnemu wydźwiękowi, warto zdecydowanie. Tak samo jak warto odwiedzić każde z miejsc wymienionych powyżej. Czułbym się nieco dziwnie, gdybym pojechał samochodem do Pragi, a potem przejechał nim nad opisywany punkt widokowy, aby odbyć kilkunastominutowy spacer (takie punkty obok siebie są 3, lecz ten najbardziej znany) po oczywiste zdjęcie. Inaczej sprawa ma się, gdy jako cel traktuje się całą wycieczkę, a taki punkt jedynie jako pretekst. 

Czy nad Vyhlídkę Máj kiedyś jeszcze wrócę? Bardzo możliwe. Pewnym natomiast jest, że nad Wełtawą na pewno się jeszcze pojawimy. To taka nasza, europejska rzeka Kolorado ;-)

No i sprawa ma się też nieco inaczej, gdy mieszka się we Wrocławiu. Wtedy nie wyobrażam sobie, aby nie zrobić weekendowej wycieczki kolarskiej w celu wykonania zdjęcia z hasztagiem Vyhlídka Máj.