Relax, don’t do it
When you want to go to it
Relax, don’t do it
When you want to come (to Kenya)

Relax, Utwór: Frankie Goes to Hollywood ‧ 1984

Posłuchaj tego wpisu:

Nie róbcie tego.
Naprawdę, nie róbcie. Jest dużo miejsc na świecie, do których można jechać na rower i dobrze się bawić. Jeśli macie ochotę na trochę afryki i szosę lub gravel – jedźcie do Rwandy. No chyba, że jeździcie na MTB lub bardzo szerokiej oponie w gravelu. Wtedy wejdźcie sobie na bikepacking.com i poczytajcie o starannie wypracowanej trasie: Kenya Bike Odyssey. Tylko bądźcie przygotowani na dzwonienie telefonem do ludzi, przez których tereny będziecie przejeżdżać. Bo aby zobrazować sytuację asfaltową w północnej (tej bardziej dzikiej) części Kenii posłużę się własną statystyką. Drogi asfaltowe są dwie… na powierzchni o szerokości 750km i długości 400km. A tam gdzie nie ma asfaltu, tam drogi są terenowe i z dużym prawdopodobieństwem, przecinają prywatne tereny. Moja trasa (o ile jej bardzo zgrubny zarys można w ogóle nazwać „zaplanowaną trasą”) nie zakłada przejechania kolarskiego crème de la crème kraju. Jej celem jest bardziej: wszystkiego po trochu – dobrego, złego, żadnego. I to udaje się w 100%. No może w 90, ponieważ omijam północ kraju, odważnie zakładając, że tamte rejony widziałem przy okazji wizyty w Etiopii. Porównując moje zdjęcia i zdjęcia z Kenijskiej Odyseji, nieskromnie stwierdzam, że był to dobry pomysł.

Nie zrozumcie mnie źle, było ciężko, ale mi się podobało. Wiecie jednak jak jest z ludźmi z internetu (czyli też i ze mną). Historia zna przypadek dwóch dziewczyn i kubka albo jednego mężczyzny i słoika – oni wszyscy też wyglądali, jakby im się to podobało. To nie znaczy, że sytuacja jest uniwersalnie fajna. Więc jeśli tylko scrollujecie tutaj zdjęcia i nie czytacie tekstu, przypominam: nie biorę żadnej odpowiedzialności za jakiekolwiek decyzje podjęte pod wpływem materiałów na tym blogu. Choć jeśli nie czytacie, a scrollujecie, to i tak przegapicie tę uwagę.

Oto ja, na przystanku dla „Boda Boda”, w Kenii, w ulewie i 10℃, w środku naszego lata, jakieś 100km w linii prostej od równika, godzinę po tym, gdy przejeżdżałem rowerem pomiędzy żyrafami, zebrami, gnu i krowami. Obok mnie stoją głównie kierowcy skuterów oraz pracownicy pobliskiej elektrowni geotermalnej Olkaria (moc zbliżona do Elektrowni Rybnik, a opiera się tylko na energii z „ciepłych źródeł).

Nie wiem, czy zastanawiacie się, jak wylądowałem w tej sytuacji, ale chętnie to opiszę. Głównie po to, abyście nie musieli tego powtarzać. Bo podobnie jak każdy inny dzień tej wycieczki, był to dzień zarówno wspaniały, jak i okropny. Żaden wyjazd w moim życiu nie wzbudził we mnie tak mocnego love-hate relationship.

Kenia (i kawałek Tanzanii) wydawały się najbardziej rozsądnym wyborem na pierwszy, samotny bikepacking po Afryce: dużo turystów, relatywnie bogaty kraj, wszyscy mówią po angielsku. Możliwość łatwego porozumienia się z każdym zmienia naprawdę dużo. Szczególnie, że mimo wzajemnego zrozumienia słów, przez całkowitą odmienność kulturową rozmowy bywają i tak skomplikowane. Mam wrażenie, że samotne (lub raczej indywidualne) przemieszczanie się naprawdę sprzyja nawiązywania nowych kontaktów – nawet porównując do podróżowania we dwóch. Kenijczycy są niesamowicie przyjaznym narodem – prawdopodobnie najbardziej ze wszystkich, których spotkałem: uśmiechnięci, otwarci, pomocni. Większość czasu spędzam z uśmiechem i okrzykiem „dżambo!” na ustach.

Jestem Maciek i przyjechałem tu jeździć rowerem i oglądać lwy oraz flamingi
…a widzę, że lwy i flamingi się Wam skończyły

Na lotnisku w Nairobi, zwanym też potocznie NaiRoberry jest dokładnie tak, jak być powinno. Zero pośpiechu, wszystko trwa długo, wszystko hakuna matata. Przypomina mi się percepcja czasu moich wszystkich, afrykańskich kolegów, która zakłada istnienie czterech godzin: rano, południe, wieczór i noc. A kolegów w Kenii miałem pewnie z 7000, zanim jeszcze się tam pojawiłem. Głównie dlatego, że wrzuciłem posta z kilkoma pytaniami na facebookową grupę „Cycling Kenya„. Może i niewiele się dowiedziałem, ale miałem skrzynkę pełną zaproszeń do odwiedzin, gdy będę przejeżdżał obok. No i zaczęły też do mnie trafiać posty z ogłoszeniami. Okazuje się, że będą typowym „kontraktorem„, który stawia się spontanicznie rano w celu pracy np. przy rozładowywaniu kontenerów to zarobek 15-30zł / dzień. Nie ma oczywiście gwarancji, że zostanie się wybranym z grupy.

Spod terminala odbiera mnie kierowca hotelowy. Zdecydowałem się na hotel kawałek za miastem, bo wizja przebijania się przez stolicę pierwszego dnia nie wydawała się rozsądna. Co ciekawe, kierowca nie chciał napiwku, a pod lotniskiem nikt nie chciał ode mnie żadnych pieniędzy. Miła odmiana w stosunku do Addis Abeby, gdzie pieniądze chciał każdy i za wszystko (a nawet i za nic). W ogóle, podczas blisko 2 tygodniowego pobytu o pieniądze poproszono mnie łącze ze 4 razy. W tym jeden nieco nachalny dorosły i ze 3 losowe dzieciaki. To jakieś 6500 razy mniej niż w dużo mniejszej Rwandzie.

Te 15 kilometrów z lotniska generuje w mojej głowie dobrze mi znaną myśl, z której od lat nie wyciągam żadnych wniosków: „Czy ja jestem jakiś głupi? Dlaczego ktokolwiek miałby chcieć jechać rowerem po tej drodze„. To jest hardkor, jakiego nie widziałem. Przez jakieś 1500km pokonanych po publicznych drogach, nie widziałem ani jednych świateł – jedynym obowiązującym prawem jest tu prawo dżungli – prawo silniejszego.

W przypadku roweru klasyczna jest więc sytuacja, w której samochód wyjeżdża rowerowi na czołówkę i trąbi (to element uprzejmości, który ratuje życie, bowiem może też nadciągać z tyłu) aby, uprzejmie mówiąc – spierda*ać do rowu. Nawet jeśli droga jest pusta od 10km, widzisz auto na horyzoncie z przodu i na horyzoncie z tyłu i dokonując zaawansowanych kalkulacji wnioskujesz, że spotkają się dokładnie na Twojej wysokości – tak dokładnie się stanie. Żaden nie przyhamuje, co najwyżej ten bardziej uprzejmy zatrąbi, aby dać znać, że bez ucieczki do rowu zginiesz.

Klasyczna sytuacja w samochodzie wygląda tak: jednopasmowa droga w dwie strony. Dojeżdżamy do korka (bo np jest miejscowość, w której sprzedawcy bananów prowadzą handel obnośny), stoi przed nami 10 samochodów. My więc rozpoczynamy manewr wyprzedzania poboczem, aby wcisnąć się na centymetry na początku tego korka. Samochód za nami robi dokładnie to samo, ale pasem pod prąd – niezależnie od tego, czy coś na nim jedzie. Jeśli jest mniejsze – ucieknie, jeśli większe – będzie trąbiło i zmusi do wcześniejszego wciśnięcia się w korek. Ale to nie koniec. Kolejne auto z tyłu, nieco wyżej zawieszone, zacznie proces wyprzedzania terenem, a kolejne – jakiś Hilux, poleci rowerem. Wszyscy spotkają się na początku korka i wcisną przed innych. CO DOCHU*A?! Najdziwniejszy jest jednak całkowity brak agresji w takich sytuacjach. Jedyną myślą moich kierowców jest „och, gdybym miał taki samochód”.

Do kompletu należy dodać kurz oraz smog. Wakacje. Nie wyobrażam sobie jazdy bez swoich okularów z lusterkiem wstecznym. Dobrze też, że wychowany zostałem na Rondzie Babka i nic w życiu nie jest mi już straszne, jeśli chodzi o przemieszczanie się drogami.

Napisz tak, „Tu żyć się nie da, tu nie da się mieszkać”
Mało, że syf i bieda, to do tego depresja
Władza nie głaszcze, raczej myśli, jak cię zarżnąć
A na przykład chodnik? Krzywy, proszę bardzo
Deszcz, grad, burze
I nieuprzejmi tubylcy o ludożerczej naturze
Dla ducha rzeczy też nieciekawe
Dwa teatry, jedno kino, no to nie chodzę nawet
Kotlet w knajpie dają na zimno
Brak zieleni, gdzieniegdzie karłowata roślinność
Mężowie bez szans najmniejszych na zmianę losu
Bowiem żony nie prasują tu koszul
Niesłychanie nudny program zabaw
I ten nieinspirujący krajobraz, on nie pomaga
Poza tym u mnie dobrze, jeszcze jakoś jadę
Do zobaczenia, ściskam, Tadek Maciek

Wyślij Sobie Pocztówkę, Utwór: Łona i Webber 

Walizkę po rowerze zostawiam w PrideInn Plaza Nairobi Airport. Zjadam też w nim tak duże, strategiczne śniadanie, że sieć hoteli zanotuje na koniec roku poważną stratę. Wszyscy myślą, że moja torba to broń na zwierzęta i przyjechałem na polowanie. Na trasę wyruszam po południu. Przed wyjściem pytam jeszcze na recepcji o co chodzi z tymi czarnymi chmurami na niebie i czy dobrze mi się wydawało, że późnym wieczorem padał deszcz. Miła pani odpowiada, że deszczu tu nie widzieli od miesiąca. To jedno z tysiąca kłamstw (choć pewnie nieświadomego lub w dobrej wierze), które usłyszałem tego tygodnia. Od samego startu bowiem mam wrażenie, że goni mnie ulewa, a Windy tylko mnie w tym utwierdza. Nie mam wielkich planów, więc szczególnie mi to nie przeszkadza. Jako że w okolicach równika dzień trwa tyle, co noc (równik – duuuh!), ciemno robi się po 18:00. Zakładam więc sobie około 50 kilometrów do miejscowości Kajiado, w której jest kilka noclegów. Całość prowadzi po głównej drodze A104 – jednej z trzech łączących Kenię z Tanzanią. Dopiero tam odbije w boczną.

Jak nietrudno się domyślić, nie jest to najwspanialsza droga świata, ale daje dobry rozpęd w te wakacje. Liczba tuk-tuków, TIRów i różności jest taka w sam raz, aby się zaaklimatyzować, choć moje płuca potrzebują wizyty w sanatorium już po pierwszych 30 minutach. W Afryce jest jednak super – wszystko jest inne, wszystko jest ciekawe. Dla mnie, nawet jadąc najnudniejszą drogą jest dużo ciekawiej w takiej Walii, po której jeździłem miesiąc wcześniej. Ciekawie nie znaczy oczywiście ładniej, ale gdybym chciał ładnie, pojechałbym do Norwegii. A że w Kenii jest lepiej niż w Norwegii wiemy wszyscy od około 18 lat (where can you see lions?). Poza tym wiecie, w Europie to jednak jak w tej piosence Pablopavo: „Aldi, Biedronka, Żabka, Carrefour, Tesco, Rossmann„.

Nie byłbym sobą oczywiście, gdybym faktycznie trzymał się swojego planu jak młody, odpowiedzialny człowiek, który znajduje na mapie hotel i się do niego udaje, a wieczorem korzysta z lokalnego życia. Sprawdzam więc godzinę, dokonuję bardzo skomplikowanych obliczeń w głowie skrzyżowanych z wynikami oglądania Google Maps i dochodzę do wniosku, że jeśli utrzymam aktualną prędkość, a nocleg z mapy będzie istniał, dotrę do niego dokładnie o zachodzie słońca – oddalony jest bowiem o jakieś 60km. Jeśli nie będzie istniał, będzie to kaplica, ponieważ alternatywy w promieniu kilkudziesięciu kilometrów nie ma.

Od odbicia z głównej podążam drogą idealną. No może gdyby nie wiatr wiejący w dobrym kierunku, ale z przeciwnym zwrotem. Jak się potem okazuje, wiatr w okolicy wieje zazwyczaj z kierunku południowo-zachodniego, czyli dokładnie tego, w którym udaję się przez najbliższe 4 dni. Na Komoocie droga nazywa się „Endless Road Through Nasaru Olosho Community Conservancy”. To jedno z niewielu miejsc mojej trasy, które ma tam jakąś nazwę. Asfalt jest dobry, pusty, droga wije się nieskończonymi zakrętami i pagórkami przez niewiele wioski, które zdaje się nieczęsto widują Europejczyków, a tym bardziej takich na rowerach.

Domki zbudowane są praktycznie tylko z blachy falistej. Ludzie są kolorowi, uśmiechnięci – nieproporcjonalnie czyści i porządnie ubrani w stosunku do panującej w okolicy biedy.

Gdzieś po drodze odkrywam, że „Hotel” to tutaj wcale nie jest miejsce noclegowe. Hotelem nazywa się każdą, nawet najmniejszą jadłodajnię. Po drodze nie mijam ani jednego miejsca, które pozwalałoby spędzić w nim noc, więc odczuwam delikatny niepokój. Plus jest jednak taki, że dzięki jeździe pod wiatr, uciekam od afroamerykańskich chmur. Docieram do Mashuru – to już klasycznie masajskie tereny. Pytam przypadkowego człowieka o nocleg. Nieco zdziwiony mówi mi, że przede mną nie ma już niczego i muszę zawrócić. Nie udaje mi się dowiedzieć dokąd, jak daleko i czego szukać, ale gdzieś na poboczu widzę znak „Breezy Bed & Breakfast Mashuru„. I faktycznie, w najbardziej nieoczekiwanym miejscu i pewnie najdalej od głównej drogi, jak to możliwe widzę dom z takim oznaczeniem. 3 minuty walenia w blachę falistą i zostaję wpuszczony do środka. Jest przyzwoicie – nie umrę. Za nocleg i śniadanie płacę jakieś 25zł, za całego kurczaka z ryżem około 40zł i za trzy 1,5litrowe wody jakieś 9zł. To zdecydowanie nie jest nocleg kierowany do europejskiego turysty.

Wieczorem odbywam jeszcze moją ulubioną, afrykańską rozmowę. Pytam o obiad, pani pyta mnie na co mam ochotę. Mówię, że dowolnie – mój mózg przecież już nie bardzo działa, chciałbym coś dużego i szybkiego. Taka odpowiedź nigdy nie jest uznawana. Podobnie jak odpowiedź „a co pani poleca”. Trzeba mówić prosto i konkretnie. Dlatego zawsze odpowiadam kurczak i ryż. Kilka dni później odkrywam chips masala, czyli ziemniaki z dodatkami. I staję się fanem tego dania. Na kolację trzeba poczekać 15 minut, dostaję ją więc po około godzinie.

Noc spędzam na walce z komarami lub innym dziadostwem. Ostrzegano przed tym wszędzie, ale z niewiadomych mi przyczyn nie zabrałem ze sobą DEETa. O ile w ciągu dnia nie przeszkadzało mi to nigdy, noce bywały trudne. Kenijskie dziadostwo lata niesamowicie cicho i w nieznany mi sposób, potrafi gryźć przez pościel zostawiając piekące bąble. Nawet, gdy przyjmuję pozycję „parówka w cieście francuskim”, na nogach pojawiają się nowe pęcherze. Przez pierwsze kilka nocy staram się nawet sprawdzić, czy to na pewno komary, a nie jakieś pluskwy – ale nie. Rozwiązaniem ostatecznym okazuje się moja wyściółka śpiwora Naturehike w połączeniu z małą moskitierą na twarz Sea To Summit Nano Head Net. Ta wyściółka jest zdecydowanie mniej luksusowa niż jedwabna, decathlonowa, z którą jeżdżę normalnie, w celu zaznania odrobiny luksusu. W tych warunkach sprawdza się jednak zdecydowanie lepiej. Ugryzień mam tyle, że jeśli nie dostanę malarii to znaczy, że ona nie istnieje. A jak dostanę, będzie mi trochę głupio.


Drugi dzień jest chyba najgorszym, z punktu widzenia rowerowego, dniem całego wyjazdu. Dobrze, że wypada tak wcześnie, bo póki co wszystko wydaje mi się jeszcze ciekawe. Nawet pierwsze 50km, które jadę pod niesamowity wiatr, ale w zamian dostaję widoki… w sumie niczego. Jest to bezkresna sawanna, ale pozbawiona ciekawych zwierząt i ciekawych, masajskich wiosek, które towarzyszyły mi poprzedniego dnia. Dobrze chociaż, że ruch jest absolutnie znikomy.

Te 50 kilometrów zajmuje mi ponad 2,5 godziny i to mimo faktu, że jadę z górki. Dalej pozostaje mi się tylko główna droga na południe – w kierunku Tanzanii oraz Parku Narodowego Amboseli. Mam wobec niego plany, choć mocno niepewne. Może gdyby udało mi się tam dojechać odpowiednio wcześnie, znaleźć nocleg, zapytać o safari… Póki co jednak muszę skupić się na czymś znacznie ważniejszym. Główna droga, mimo że w nieco innym kierunku, wcale nie daje wytchnienia od wiatru. Jest za to jeszcze gorzej.

W połowie drogi znajduje się wielki kompleks Simba Cement Memerush, z którego masowo wyjeżdżają i wjeżdżają wypakowane piachem i kamieniami ciężarówki. Jest to też główna drogo do wspomnianego Amboseli i jedna z dwóch łączących Nairobi z tanzańskim Kilimandżaro. W związku z powyższym drogą masowo przemieszczają się również „tourist vehicle„, czyli Land Cruisery wożące turystów z kieszeniami wypchanymi dolarami. Brakuje im tylko lecącego z głośników utworu „Jestem Bogiem”. Są to bowiem pojazdy rodem ze wschodnioeuropejskiej gangsterki. Gaz w podłogę, klaskon i spierdala*cie wszyscy. Wiozą białego turystę, a białemu turyście spieszy się by zobaczyć każde zwierzę, w każdym parku. Darzę te samochody i ich kierowców niewyobrażalną nienawiścią i obiecuję sobie, że w życiu nie zobaczą moich pieniędzy za wożenie mnie na safari. Jak śpiewał L.U.C. – „mam nadzieję, że w piekle diabły im prącie w kącie utną”.

Mimo tego, spieszę się – jak to zawsze na wakacje. Zastanawiam się dalej, co może się wydarzyć, gdy dojadę do parku. Jeśli widzieliście bowiem w internecie zdjęcie żyrafy, słonia, a może i nawet lwa, a w tle majestatycznego Kilimandżaro, to właśnie jest Amboseli. Po drodze, na poboczu, po raz pierwszy mijam stado dzikich zebr – niezbyt dobry humor nieco mi się poprawia. Nie lubię, gdy ktoś próbuje mnie zabić – szczególnie w głupi i chamski sposób.

Żyj i pozwól mi żyć, tak jak ja lubię, a lubię być żywym
Martwym jeszcze nie byłem
Odwiedzam lokalne sklepy
Kupuję tam pieczywo
Kupuję tam pomidory
Jestem w ciągłym ruchu(…)
Mam już za mało czasu

Za mało czasu Utwór: Tworzywo Sztuczne

Nie wiem jak to jest, że zawsze tego czasu mam za mało. W głowie odbywa się ciągła kalkulacja. Może gdybym dojechał o 14, znalazłbym kierowcę o 15, o 16 byłbym w parku, miałbym 2,5 godziny na „zaliczenie” i tak dalej. Kolejnego dnia bowiem czeka mnie przeprawa pod Kilimandżaro – przez region, w którym o nocleg prosto nie będzie. Ale dzieli mnie jeszcze od tego momentu bardzo wiele. Każdy dzień tej wycieczki mógłby być bowiem przygodą życia – nie przesadzam. To niesamowite jak te 12 godzin, które w środku warszawskiego tygodnia mija w oka mgnieniu, jest wielką jednostką czasu.

Po 120 kilometrach pokonanych w bardzo ciężkie psychicznie i fizycznie 6 godzin, docieram do miejscowości Kimana – to przedsionek parku, noclegów turystycznych nie brakuje. I tu ważna uwaga: turystyczne regiony Kenii – te przy parkach narodowych, rządzą się swoimi prawami. To dalej bieda, ale z wyskakującymi w losowych miejscach SPA z cenami noclegów zaczynającymi się zazwyczaj od 3 tysięcy za noc, a kończącymi na kilkunastu. Gdzieś pomiędzy nimi da się na szczęście znaleźć opcje budżetowe, które zamykają się zazwyczaj w okolicach 300-400zł za dobę ze śniadaniem. Zatrzymuję się w Amboseli Eco Camp. Płacę za nocleg z dużą kolacją i śniadaniem coś pod 200zł. Pytam też od razu o możliwość odwiedzenia parku, ale okazuje się, że nie ma to już sensu. Udaje mi się załatwić 6-godzinny wyjazd kolejnego dnia, z samego rana – też dobrze.

W zamian mogę podłączyć się do francuskiej rodziny, która wybiera się na spacer po okolicy z lokalnym Masajem. Pan Masaj pokazuje nam lokalną wioskę, masajskie ule wieszane na drzewach oraz pomaga przypisać znajdywane po drodze kupy do zwierząt. Potem jestem jeszcze świadkiem rytualnego przekazania francuskich zabawek na rzecz lokalnych dzieci, dzięki czemu dzieciaki z czasem nauczą się kojarzyć: biały człowiek – prezenty. Udaje mi się za to zebrać od nich informacje o tym, co już widzieli i co z tych rzeczy warto zobaczyć.

Śpię w niewielkim pokoju ze współdzieloną łazienką i kiblem. Drugiego dnia podróży nie jest to jeszcze problem… jeśli wiecie, o czym mówię. Niezapomnianą przygodą jest wizyta pod prysznicem. W większości łazienek, woda podgrzewana jest przez niewielki, elektryczny grzejniczek zamontowany bezpośrednio na słuchawce prysznicowej. Prowadzą do niego zazwyczaj przewody z prądem, które nie zawsze są wystarczająco zaizolowane. Okrywam to, gdy próbuję zakręcić wodę i czuję jakby właśnie potrąciła mnie wielka Toyota. Zmęczony i nie bardzo kojarzący, co się dzieje chwytam kurek jeszcze raz i sytuacja się powtarza. Nie wiem, może podświadomie lubię takie spędzanie wolnego czasu: samochody próbujące mnie zabić, kopanie prądem, smog, zmęczenie, głód… Dopiero wyłączenie prądu w łazience pozwala mi zakręcić wodę. Pozostałą część wieczoru leżę z uśmiechem, gdyż w pokoju obok mnie mieszka hiszpańska para, która chyba ogląda śmieszne filmy w internecie i śmieje się na tyle głośno, że zagłusza nawet niepokojące odgłosy zwierząt dochodzące z ciemności. Leżę więc oczekując, aż miła pani uda się pod prysznic. Gdy późnym wieczorem światło w pokoju lekko na moment przygasa, a ja słyszę odgłos paniki z łazienki, zasypiam szczęśliwy.


Trzeci dzień zaczyna się po 5. rano. Wyruszam ze swoim kierowcą na safari równo ze wschodem słońca. Początkowo dziwi mnie nieco niska cena indywidualnego wożenia mnie jeepem po parku narodowym – umówiliśmy się bowiem na niecałego 500zł (plus koszt wjazdu do parku). Cenę rozumiem, gdy okazuje się, że nasze auto niekoniecznie potrafi skręcać w prawo. To znaczy skręca dokładnie tak, jak samochody w grach, gdy steruje się klawiaturą: zero-jedynkowo. Samochód jedzie prosto, a gdy kierownica przekroczy obrót o około 90°, skręca maksymalnie. Jedziemy więc tak na oko z 4 razy wolniej niż wszyscy inni. Wczesny poranek to także jedyny moment, w którym widzę Kilimanjaro. Nie że szczyt – w ogóle górę. Mimo, że będę ją okrążał ze 3 dni. Wygląda pięknie, choć jak na najwyższą, samotną górę świata, najwyższą górę Afryki i czwartą najbardziej wybitną na świecie – niezbyt imponująco. Faktycznie, gdy teraz oglądam jej zdjęcia w internecie, dostrzegam jak długimi obiektywami jest ona uwieczniana.

Pod bramą wjazdową stoi już kilkanaście Land Cruiserów – z Azjatami, Amerykanami, Hiszpanami, Francuzami – są wszyscy. Słonie i żyrafy zobaczyliśmy w niewielkich liczbach zanim jeszcze przekroczyliśmy próg parku. Zaczynam żałować, bo być może tyle by mi do szczęścia wystarczyło – podjechać tu rowerem. I przez większość safari nie zmieniam zdania. To chyba nie jest moje hobby.
Droga przez park wygląda tak, że słowa „piach, ujeby i kratery” nie oddaje tego wystarczająco. Jest też bardzo dużo terenówek z turystami.

Sprawa wygląda zazwyczaj tak, jedziemy sobie spokojnie, oglądamy zwierzątka i nagle ze wszystkich stron pojawiają się tumany kurzu i Land Cruisery niczym z Colin Mcrae Rally pędzą w jedno miejsce. Oznacza to, że jest tam któreś z ważnych zwierząt lub po prostu duża i ciekawa grupa. Kto pierwszy, ten lepszy. Kto pierwszy, ten bliżej: wielkie obiektywy, selfiki, szczęście. Wcale się nie dziwię, sam jak głupek siedzę z aparatem i robię dokładnie te same zdjęcia, które robią wszyscy, dziesiątkami, każdego dnia, aby pokazać je znajomym, którzy w sumie widzieli je już i tak w internecie – tylko lepsze, bo profesjonalne, na reklamach. W środku, w Maćku, śmieję się sam z siebie.

Spotkanie dużej rodziny słoni to jest coś niesamowitego. Towarzyszy mi jednak nieco poczucia, jak gdybym był w ZOO. Sytuacja zmienia się, gdy mój kierowca, może i wolny, ale jednak bardzo doświadczony, zabiera mnie w miejscu, w którym zwierząt jest NIEWYOBRAŻALNIE DUŻO. Trzymał to spryciarz na koniec. Nie ma zdjęcia, które byłoby w stanie to oddać. Dziesiątki słoni skupionych w swoich rodzinach, setki zebr, antylop, gdzieś w oddali hipopotam, gnu i w wszystko jakby się właśnie Bogu z worka rozsypało. Wszystkie mają na nas całkowicie wywalone, przechodzą bezstresowo obok – są wszędzie dookoła. Jest mocno, nie żałuję już niczego.

W drodze powrotnej rozpoczynam w głowie po raz kolejny kalkulacje – biuro podróży „pośpiech”. Przy rowerze, ubrany w rowerowe ciuchy, stoję dokładnie o 12:45, czyli 6 godzin przed ciemnością. Muszę na start pokonać 700 metrów w górę, aby znaleźć się u podnóży Kilimanjaro i przekroczyć granicę. Pierwszy nocleg, choć nie wiadomo, czy istniejący powinien być w okolicach 50 kilometra. Nawet jeśli istnieje, nie wygląda, jakbym chciał spędzić w nim noc. Kolejny, dużo bardziej luksusowy – polecany nawet w jakieś kolarskiej relacji jest pod 90 kilometrem. To dużo jak na 6 godzin jazdy, szczególnie że jej zdecydowana większość to teren niezbadanej jakości. Ryzyk-fizyk, ruszam. Jadę sam, nie ma nikogo, kto mógłby zasugerować, że nie jest to najlepszy pomysł. Mój kierowca wspomina, że nigdy nie był tak daleko, więc nie wie jakiej nawierzchni mogę się spodziewać.

oh yeah, nie jestem mądry

Granicę w miejscowości o pięknej nazwie Oloitokitok powinienem mijać jakoś koło 16. kilometra. Coś mi nie pasuje, że zjeżdżam z asfaltu i najpierw jadę drogą terenową, a potem singlami przez las przypominający Kampinos. Główną różnicą jest to, że w lesie nie ma na ziemi żadnej gałęzi – wydaje mi się, że to, co było, zostało zebrane przez lokalsów na opał – wygląda to doskonale. Pytam po drodze kilku osób, czy to na pewno dobra droga do granicy – wszyscy potwierdzają. Las się urywa, droga terenowa zmienia się na jakiś czas w asfalt. Widzę znak „You are entering Tanzania” – śmiesznie.

Żartuję sobie w środku, że jestem nielegalnym imigrantem i przedostałem się dziką granicą. Problem, którego nie jestem jeszcze świadomy jest taki, że faktycznie jestem nielegalnym imigrantem. W obu krajach obowiązują wizy (które mam) i ścisłe kontrole. Może, gdy jest się całe życie mieszkańcem Oloitokitok, celnikiem jest Twój sąsiad, a Tanzanię opuści się tak samo dzikim przejściem, jakim się przyszło – nie jest to problemem. Dla mnie będzie. Dobrze, że moja głowa zajęta jest kalkulacjami czasowymi oraz szokiem zmiany, która się dokonała.

Nigdy wcześniej bowiem, przy zmianie kraju, nie zmieniło się tak bardzo wszystko. Blaszany domki zastąpiły drewniane, ludzie wydają zdecydowanie mniej zadbani, a suchy krajobraz zmienia się gęstą dżunglę, niczym z Tajwanu. Dobrze za to, że ludzie dalej są tak samo przyjaźni. Asfaltem jedzie się świetnie. Gęste lasy, przyjemne i chłodne powietrze, pola uprawne i czasem jakaś zdecydowanie mniej zadbana niż w Kenii wioska sprawiają, że kilometry mijają szybko. Sytuacja zmienia się, gdy asfalt się urywa i pojawia się głównie delikatny gruz przez blisko 50km. Momentami kalkulacje czasowe przestają mi się zgadzać. Okazuje się na szczęście, że wspomniany w połowie odcinka nocleg istnieje, więc istnieje wyjście awaryjne.

Ryzykuję jednak i kieruję się wprost do docelowego Simba Farm, wobec którego mam bardzo poważne oczekiwania. Krajobrazy po drodze wyglądają jak rodem wyjęte z reklam jakiegoś Pedaleda lub firmy produkującej sprzęt bikepackingowo-przygodowy. Wszystko mam zakurzone, wszystko chrupie – cieszę się z tubelessów, bo kilkukrotne uderzenie w kamień na pewno skutkowało by zmianą dętki. To tak zwana przeze mnie, nieco prześmiewczo: prawdziwa Afryka. Taka, po którą tu przyjechałem. Tu nie docierają masowo samochody z turystami, bo nie mają po co. Jestem tym nieco zdziwiony, bo w mojej głowie „pętla dookoła Kilimanjaro” brzmi, jak coś z potencjałem na popularność. Zdecydowanie tak jednak nie jest.

Do Simba Farm Lodge docieram dokładnie o zachodzie słońca. To wielka farma ekologiczna, wszystko jest czyste, zorganizowane, podawane jedzenie urosło tutaj. Użyję nieeleganckiego stwierdzenia, iż widać, że właścicielem jest Europejczyk. Zazwyczaj poznać to po tym, że każdy ma swoje, przypisane i zorganizowane zajęcie. Jeśli się więc zamawia kolację na 19:00 to kolacja jest o 19:00, w łazience nie wiszą kable rażące prądem, a ściany w pokojach są proste. Najbardziej z tego wszystkiego podoba mi się fakt, że nie mam pojęcia jaki jest przelicznik tanzańskich szylingów, dzięki czemu płacę 270 000 tanzańskich szylingów z uśmiechem, choć pewnym podejrzeniem biorąc pod uwagę, ile banknotów do tego używam. To wszystko nie ma jednak znaczenia, tego dnia zapłaciłbym pewnie każdą cenę. Jestem zmęczony, dzień przecież zaczął się o 5 rano. Jestem też cały w kurzu i niesamowicie głodny, bo od śniadania zjadłem tylko batonika i wypiłem dwa bidony.

Gdy podróżuję sam, zdarza mi się zapomnieć o podstawowych zadaniach człowieka. Jak się później okazuje, za całość zapłaciłem niecałe 400zł. Biorąc pod uwagę rozmiar i jakość kolacji oraz śniadania, wydaje mi się, że obiekt mógł być na mojej wizycie stratny. Wspominam bowiem na recepcji, że jestem niesamowicie głodny i chętnie dopłacę do podwójnych porcji. Pani mówi, że nie ma potrzeby, bo będę usatysfakcjonowany standardową kolacją. Naiwna kobieta, zobaczy co znaczy spust kolarza.

Najpierw wpada zupka z pysznym chlebem. Zjadam całą i cały chleb wraz z całym dostępnym masłem, a być może i całą dostępną na stole solą i pieprzem. Pokonuję tak pierwszy głód. Potem zaczyna donosić dania, donosi ich dużo, bardzo dużo. Nie nadążam z jedzeniem. Najgorzej, że zaczęła od puree ziemniaczanego z dodatkowym tłuszczykiem, a było tego pewnie z pół kilo. Całość rozplanowuję bardzo źle, ponieważ co chwilę donoszony jest talerz z lepszym daniem, a ja za każdym razem myślałem, że to już ostatnie. Gdy zjadam jakieś 130% zapotrzebowania i zostają na stole tylko ziemniaczki, które próbuję już wcisnąć jak bagaż do plecaka w Wizzairze, pani pyta, czy jestem gotowy na deserek. To jedyny wieczór, który spędzam na sraczu, choć z zupłenie innego powodu, niż przewidywałem przed wyjazdem.


Umiem sobie wyobrazić siebie, siedzącego na takiej farmie przez tydzień. Obserwującego ptaszki, patrzącego na najwyższą górę afryki, udającego się na wycieczki fakultatywne do tanzańskich Masajów oraz do Enduimet Wildlife Area, w którym znajdują się wszystkie najważniejsze zwierzęta, a do tego również największe słonie wschodniej Afryki.

To się oczywiście nie wydarza, rano ruszam dalej.

I jest to bardzo ciężkie przeżycie, ponieważ wieje jeszcze bardziej niż w poprzednie dni. Wieje tak bardzo, że na zjazdach muszę dokręcać, a gdy wieje z boku, muszę się skupić, aby zachować równowagę. Góry, tak jak i wcześniej nie było widać, tak i teraz śladu po niej nie ma. To nawet zabawne, bo tego dnia przejeżdżam pomiędzy Kilimandżaro oraz Mount Meru, które jest najwyższym, aktywnym wulkanem Afryki i nie widzą żadnego z nich. Na tyle ich nie widzę, że gdyby nie mapa, nie uwierzyłbym, że tam są.

Kulam się w dół przez 20 kilometrów pustym asfaltem, który miał być przyjemnością, a był walką o każdy metr. W pewnym momencie sięgam do kieszeni zastanawiając się, co mnie w niej tak gniecie (tu możecie sobie wstawić jakiś nieelegancki dowcip o byciu podekscytowanym odbywaną wycieczką). „Jasny *uj” – pomyślał Maciek, a potem zaklął obrzydliwie. Był to bowiem malutki, gumowy klapek (wykonany oczywiście ze starej opony, jak prawdziwy klapek Masaja) z przyczepionym do niego kluczem do mojego domku z Simba Farm Lodge.

W głowie od razu dwa wilki – wygrywa ten porządny. Wracam pod górkę do najbliższej wioski, podchodzę do stanowiska z boda-boda i próbuję poprosić o dostarczenie przesyłki. Nie ma tak, że podchodzisz do ziomków i coś z nimi załatwiasz. Okazuje się, że na większości takich posterunków jest dyspozytor, który ogarnia ten bajzel. To z nim się pertraktuje. Może to i lepiej, bo mam wrażenie, że z typami bym się nie dogadał, mimo że wszyscy mówimy po angielsku.

Ciekawym jest fakt, że podchodzę do ludzi, którzy zawodowo zajmują się wożeniem innych ludzi i wspominam o noclegu oddalonym o 10 kilometrów, pewnie jedynym w promieniu kilkudziesięciu, a oni nie wiedzą co to i gdzie to. Moje doświadczenie z załatwianiem nietypowych spraw w afrykańskich krajach jest zupełnie odwrotne do doświadczenia z Gruzji. Tam od razu zadziałałby skomplikowany system luster – kierowca wziąłby klucz, przekazał swojemu wujkowi w kolejnej wiosce, który akurat jechał odebrać miód, a ten podrzuciłby go sąsiadowi, który wieczorem spotyka się z osobą, która jest siostrą recepcjonistki w Simba i klucz byłby na miejscu w 16 minut, mimo przejścia przez 6 rąk.

Tutaj jednak odbywa wielojęzykowy się festiwal ustaleń i telefonów, który kończy się wspólną wymianą spojrzeń, która nie wiem co oznacza. Koniec końców szef wszystkich szefów mówi, że oczywiście nie ma problemu i dawaj 5000 szylingów, a będzie załatwione.

Nie wiem dlaczego, ale starając się oszczędzać szylingi (musi mi bowiem wystarczyć na jeszcze minimum jeden nocleg), daję gościowi 10 dolarów, myśląc, że to z grubsza równoważne. Jak się domyślacie, te 5000 szylingów to było jakieś 7zł. A i to była chyba cena dla białego, naiwnego turysty. No ale za to ziomki wiedzą teraz gdzie jest Polska, a nie tylko to, że pochodzi z niej Lewandowski. Bo to wie chyba każdy Kenijczyk i Tanzańczyk.

Szczęśliwy i przekonany, że klucz trafi na recepcję zjeżdżam kawałek dalej z asfaltu i przez kolejne 60km cisnę po gruzie. Różnym – czasem lepszym, czasem gorszym. Przez większość czasu tereny przypominają Bory Tucholskie po wichurze z 2012. Suche pola, kamienie, piach, choć tu dochodzą jeszcze osiołki transportujące wodę i co ciekawe, niewielkie, lecz betonowe domy. Na ten fragment mam tylko jeden cel: nie wypieprzyć się na kamieniu. Oceniam, że dystans czasowy od pojawienia się pierwszej krwi do zaszycia skóry wynosi tak ze 2 dni. Film „Rambo – pierwsza krew” byłby tutaj jednocześnie pierwszą i ostatnią częścią.

Po raz pierwszy też widzę człowieka, który pada na asfalt i leży w bezruchu. Taką sytuację widzę jeszcze kilkukrotnie w Tanzanii. Podejrzewam, że wiele z kilkudziesięciu osób, które leżały w nieoczywistych miejscach również tak poległo: nagle i niespodziewanie. Nie wiem o co chodzi – wycieńczenie, choroba? Ten jest wyjątkowo młody, chwilę wcześniej szedł ze znajomymi. Wydają się nie być zaskoczeni jego omdleniem i ignorują sytuację. Rozum i godność człowieka każą mi się zatrzymać, ale zdrowy rozsądek sugeruje jednak, aby się nie zbliżać. Internet mówi, że może być to epilepsja – taka wersja podoba mi się znacznie bardziej niż na przykład niezidentyfikowany wirus.

Docieram do granic Parku Narodowego Aruszy, przez który rowerem bez ochrony oczywiście nie da się przejechać, więc omijam go drugą stroną jeziora, licząc w najlepszym przypadku na flamingi, w najgorszym chociaż na zebry i żyrafy. Nie ma niczego. Do flamingów jeszcze wrócę później, bowiem mógłby to być motyw przewodni wycieczki.

Tereny stają się dużo bardziej zielone, przejeżdżam przez liczne farmy bananów oraz kukurydzy. Kukurydzy jest niesamowicie dużo. Nie powiem jednak, aby były to tereny fascynujące. Momentami przypominają nieco Rwandę, bowiem niewielkie wzniesienia są zaskakująco strome. Ostatnie 50 kilometrów tego dnia to jedna z głównych dróg kraju. Wiedziałem, że będzie kiepsko, ale miał być dobry asfalt i duże pobocze. Cóż, może i by było, gdyby nie fakt, że droga była w dużej mierze w remoncie. Zwężenia, terenowe objazdy, tiry, busy, tłok – generalnie jazda przeciętna, choć wydaje się, że i jednak nieskończenie razy bezpieczniejsza, niż przez Kenię. 

Dojeżdżam tak do miejscowości Moshi, w której mam dwa ważne cele. Po pierwsze wizyta w „Tina deaf art shop moshi”, czyli sklepie, w którym głucha pani sprzedaje swoje dzieła. Liczę tam na pluszowe zwierze do moje kolekcji „niezbyt udanych” pluszowych zwierząt z Afryki – udaje mi się to i od tego czasu jadę z niewielką zebrą w bagażu. Nie muszę chyba dodawać, że sklep czynny jest do 18:00 i wpadam do niego o 17:50 i ile obliczeń czasowych w głowie mnie to kosztowało. Drugim miejscem jest Soweto Catholic Church St. John Paul II, czyli kościół katolicki pod wezwaniem naszego papieża. Liczę na zdjęcie jakiegoś pomnika, który będę mógł instagramem wysłać do papieże.na.rowerze. Nie będę ukrywał, trochę mnie kosztowała (jedynie czasu i chęci) próba zrozumienia, czy taka rzeźba istnieje w okolicach obiektu. Podobno tak, kościół zostaje nawet dla mnie specjalnie otworzony, ale nie znajduję w nim niczego satysfakcjonującego. Na potrzeby sytuacji przedstawiam się jako Polak, który jeździ po świecie śladami polskiego papieża. Pójdę do piekła, to pewne.

Mimo że noclegów w okolicy jest kilka, żaden z nich nie wydaje mi się, z niewiadomych powodów odpowiedni. Celuję w Honey Badger Lodge, bo ma śmieszną nazwę, ale przypadkowo ląduję chyba w Karanga River Lodge – obiekt rodem z amerykańskiego filmu, tylko brama wejściowa i płot większe. Takie parterowe apartamenty ułożone dookoła niewielkiego basenu. Jestem prawie pewny, że jestem jedynym klientem tego dnia… a może nawet i tygodnia. Nic to nie zmienia – mam wrażenie, że każdy obiekt jest tu obsługiwany przez 15 osób. Jest gość na recepcji, przyjeżdża specjalnie kucharz, aby zrobić mi na kolację pizzę i sałatkę, a potem jeszcze śniadanie. Jest pani od sprzątania basenu, jego gość od otwierania bramy – ludzi sporo… i ja.

Wieczór spędzam z gościem z recepcji, a może z właścicielem – nie wiem. Zabiera mnie na spacer do sklepu, ponieważ na miejsce docieram już prawie o zmroku. Wspomina, że Tanzania jest oczywiście bardzo bezpieczna, ale nie jest dobrym pomysłem, abym szedł sam do sklepu oddalonego o jakieś 400 metrów, bo po ciemku sprawy wyglądają nieco inaczej. Afrykańska ciemność jest zazwyczaj faktycznie inna. Jest to ciemność absolutna, przerywana tylko światłami samochodów oraz latarkami w telefonach. Jakby mi ktoś telefon wyrwał i zgasił światełko, nie wiedziałbym nawet w którym kierunku ucieka.

Rozmowa jest klasyczna: Lewandowski, gdzie jest Polska, jaka pogoda, jak często widać Kilimanjaro, że wszyscy super mili, czy bezpiecznie, czy ta droga to dalej będzie tak ruchliwa. Mam wrażenie, że jakiekolwiek rozmowy o miejscach oddalonych o więcej niż 10-15km nie mają zazwyczaj sensu. Gość mi bowiem tłumaczy, że ta główna droga, którą tu przyjechałem to już w nieskończoność będzie taka zatłoczona. Trochę mnie to martwi, bo na kolejny dzień mam zaplanowane ze 160km dokładnie tą drogą – w zasadzie jedyną prowadzącą na wschód. Kolejna droga przecinająca kraj w poprzek leży jakieś 400km na południe. Potem mi tłumaczy, że to przecież droga przelotowa do największego miasta w kraju: Dar es Salaam. Co ciekawe, nie jest to stolica, gdyż tytuł ten spoczywa na Dodomie, o czym dowiaduję się dopiero teraz, gdy piszę te słowa. Ja mu mówię, że wcale nie, bo do Dar es Salaam to się odbija na południe, a ja jadę w kierunku Mombasy. Przyznaje mi rację, ale dalej uważa, że to droga do Dar. To jedna z wielu rozmów, które mnie pokonują. To fascynujące jak bardzo, mimo posługiwania się tym samym językiem, nie mogę się z kimś dogadać.


Typ oczywiście częściowo miał rację. Droga rano jest faktycznie zatłoczona i nieco niekomfortowa, ale tylko przez pierwsze 20km, czyli do wspomnianego odbicia do Dar. Dalej robi się pusto, ponieważ zbliżam się do granicy z Kenią, a tam czeka na mnie bardzo dużo niczego. To znaczy, jak się okazuje, niekoniecznie czeka. Chwilę później przypominam sobie, że zapominam odwiedzić baobaby, które miałem zaznaczone pod Aruszą. Nie wiem jeszcze, że tego dnia zobaczę setki baobabów i wszystkie będą wspaniałe. Wyglądają jak olbrzymie drzewka bonsai. Będzie to chyba moje nowe, ulubione drzewo. Gdyby drzewa miały w jakimś uniwersum swoją cywilizację, baobaby występowałyby tam pewnie na billboardach reklamowych z podpisem „zbieram pieniądze na leczenie nietypowej choroby”.

Granica z Kenią, jedna z czterech lub pięciu, niewielka, ale jednak poważna – obsadzona minimum pewnie z 30 osobami. Podjeżdżam, podchodzi jakiś człowiek, ogląda mój paszport, każe zameldować się w budce, do której przychodzi specjalnie człowiek, aby sprawdzić moją żółtą książeczkę. Wszystko OK, pakuję portfelik i zdziwiony tempem całej operacji ruszam dalej. Od razu zostaję zawrócony z informacją, że to był tylko wstęp i teraz zapraszamy do okienek. Podchodzę do pierwszego, Tanzańskiego – tam gdzie powinni mnie wypuścić z kraju. Smutny pan zabiera mój paszport i zaczyna go wertować. Wtedy trafia do mnie festiwal moich błędów z dnia poprzedniego. Typ przecież szuka pieczątki wjazdowej, aby obok niej wbić pieczątkę wyjazdową. Być może szuka też potwierdzenia, iż moja wiza wjazdowa została zweryfikowana. Nie znajdzie tego i wtedy jeszcze wydaje mi się to nawet zabawne. Tłumaczę mu, że wjechałem przypadkiem lasem, ale śmieszy to chyba tylko mnie.

Robi się nieco blady i zaprasza mnie do specjalnego pomieszczenia. Przychodzi inny gość, chyba ważniejszy. Tłumaczę mu z uśmiechem co i jak, a on zaczyna wywóz o nielegalnej imigracji o byciu „prosecuted” i o tym, że przecież nawet jeśli by mnie z Tanzanii wypuścili (czego zrobić nie mogą) to do Kenii i tak nie mogę wjechać, bo nigdy z niej nie wyjechałem i też pieczątki się nie zgodzą. Dodaje też coś o tym, że jeśli cośtam się odbiło w systemie to do Tanzanii już nigdy nie wjadę. No i oczywiście o tym, że to w moim interesie mieć pieczątkę, a nie w ich – sam więc sobie tego miałem pilnować wjeżdżając. W głowię mam historię Viktora Navorskiego z filmu terminal, tylko całkowicie odwrotną, negatyw. Nie pamiętam w którym momencie uśmiech zniknął z mojej twarzy, choć starałem się cały czas postępować na Jasia: „proszę pana, ja nic nie rozumiem, chciałem tylko Kilimandżaro zobaczyć”.

Słyszę jak wyzywa. nie dożyję jutra chyba
Teraz alternatywa: spierdalać czy gadać?
Gadać

Czas, Utwór: Fokus

Utknąłem. Nie mogę ani wyjechać z kraju, ani do niego wjechać. Oficer tłumaczy, że mogę się cofnąć do Oloitokitok i tam próbować załatwić sprawę, ale przecież sytuacja będzie identyczna. Po bliżej nieokreślonym czasie i festiwalu rozmów i propozycji udaje mi się wyprosić, aby przepuścili mnie do stanowiska kenijskiego. Przecież gdybym tam się dogadał na uzyskanie pieczątki wyjazdowej, mógłbym spróbować oficjalnie wjechać do Tanzanii, żeby moment później z niej oficjalnie wyjechać. To jedna z tych rozmów, gdzie mówimy tym samym językiem, ale jednak się nie rozumiemy. Jakim cudem udaje mi się jednak stanąć przed celnikiem Kenijskim – nie wiem. Wiem za to, że muszę rozpocząć tłumaczenie od nowa. Celnik poddaje się od razu i odsyła mnie do stanowiska z afrykańskimi wizami – tam opowieść od nowa. Mam nieodparte wrażenie, że wszyscy pogubili się sami i przestali kontrolować, co robię – albo dobrze udawali. Wracam bowiem do celnika kenijskiego mówiąc, że wszyscy inni są OK i uznajemy, że w Tanzanii nigdy mnie nie było. On więc też nie wbija mi żadnej pieczątki, przepuszcza mnie i formalnie, jestem znowu w kraju, w którym byłem cały czas.

Na koniec pyta jeszcze tylko gdzie mam rower. Patrzę na niego, on patrzy na mnie. Odwracam się do tyłu, patrzę na rower, który stoi 10 metrów ode mnie, ale w Tanzanii. Patrzę znowu na niego, on dalej na mnie ze wzrokim wyraźnie mówiącym coś w stylu „Ty debilu”. Nawet nie próbuję zasugerować, że może w takim razie wyjdę oficjalnie z Kenii i wejdę oficjalnie do Tanzanii, aby 3 sekundy później odbyć odwrotny proces. Wychodzę z pomieszczenia, przechodzę jak gdyby nigdy nic przy celnikach, którzy nie byli świadkami tych wszystkich rozmów, a którzy być może nie zauważyli że jestem tam już z godzinę albo i dwie. Biorę rower, podchodzą do mnie grupą, zastanawiam się, czy napisać Sylwii SMSa, że było fajnie i widzimy się za 15 lat. Na szczęści podeszli tylko porozmawiać o rowerze. Dalej nie wiem, na ile to wszystko przypadek, a na ile mistrzowskie rozegranie po stronie celników. Choć nie wiem nawet których.

Warto również dodać, że w przypadku przekraczania granicy w kierunku Tanzania – Kenia (nie odwrotnie) wymagana jest żółta książeczka z wbitym szczepieniem. Mam ją na szczęście ze sobą. Jestem prawie pewny, że owe szczepienie można również wykonać na granicy, ale nie wiem, czy chciałbym to robić.

Jednym z pierwszych budynków, które mijam po wjeździe do Kenii jest Taveta G.K Prison. Wygląda całkiem nieźle, lepiej niż niejeden mijany hotel. Ciekawe było to doświadczenie, choć przyznam, że jestem chyba za głupi, aby zestresować się tą sytuacją na tyle, na ile powinienem. W głębi duszy cieszę się, że nie jadę całej pętli, bo taki był początkowy plan. Wtedy wyjechałbym z Kenii, wjechał do Tanzanii i nigdy jej formalnie nie opuścił. Mały pikuś, że przy kolejnym wjeździe do Tanzanii byłyby niezłe jaja – jak słynny przypadek ludzi, co się zapominali odbić w automatycznym terminalu wyjeżdżając z USA i stawali nielegalnymi imigrantami przekraczającymi maksymalny pobyt. Większy byłby na lotnisku w Nairobi, gdybym próbował wylecieć z kraju, w którym mnie nie było.

Ja wiem, że całość brzmi, jakbym był niezłym dzbanem, ale uwierzcie mi: podróżując samemu, na dużym zmęczeniu, przy takiej liczbie atrakcji, naprawdę łatwo robić głupie błędy. Wyobraźcie sobie analogiczną sytuację: Tanzańczyk przylatuje na Ukrainę, przechodzi lasem granicę z Polską i potem jedzie rowerem na inną granicę z Ukrainą i staje przed celnikiem.

Opuszczam miasto Taveta i wpadam na patrol policji, który oczywiście mnie zatrzymuje. Pytają, czy jestem świadomy tego, że zaraz wjadę na 50 kilometrowy odcinek przecinający Tsavo West National Park i że nie ma tam niczego, bo to przecież Park Narodowy. Są tylko olbrzymie słonie, żyrafy, małpy, zebry, czarne nosorożce, krokodyle, hipopotamy innych zwierząt i nic poza tym. Jest to jeden z największych parków narodowych świata, kojarzony z tego, że są tam podobno lwy ludo-jady. Pytam gości, czy te słonie to niebezpieczne. Odpowiadają, że bardzo friendly, choć nie testowane tego na rowerzystach. Myślę, że to jakaś ściema, bo przecież jaka jest szansa, spotkać dzikie zwierzęta trzymając się asfaltu, po którym od czasu do czasu coś jednak jeździ.

Otóż szansa jest, pierwsze słonie spotykam po jakichś 3 minutach od pożegnania się z policją. Tego dnia spotkam ich jeszcze kilkadziesiąt, jak również wiele żyraf i zebr. Niektóre z nich w niepokojąco bliskiej odległości. Niepytany przyznam uczciwie: oglądanie przypadkowo spotkanego słonia jest nieporównywalnie mocniejszym przeżyciem niż oglądanie go z samochodu. Pewnie tak samo, jak z przejeżdżaniem przez lokalne wioski – bezpośrednia ekspozycja wiele zmienia.

Niesamowite jak wiele zmieniają zwierzęta na poboczu – droga wydaje się dramatycznie nudna – przestrzenie rodem z Ameryki. widok w 3 strony świata otwarty po sam horyzont i tylko gdzieś daleko przede mną niezbyt pasujące tam góry, za którymi czeka na mnie nocleg. A może nawet pociąg, bo po dotarciu do Voi plan jest prosty – dostać się transportem do Nairobi. Voi leży bowiem na drodze Nairobi-Mombasa. Liczę więc, że nie powinno być problemu z podwózką. Normalnie pojechałbym do Mombasy i próbował wrócić stamtąd, ale wiatr wieje cały czas w tym samym kierunku i mam go już serdecznie dość. Poza tym, główna droga w kraju, mimo że z poboczem, nie wygląda zbyt ekscytująco.

Jest doskonale – równa droga, pustka, zwierzęta… nie siedzę w więzieniu. Słonie nie są mną specjalnie zainteresowane, więc pozwalam sobie na fotkę z nimi, mając oczywiście z tyłu głowy historię Jackiego Boxbergera, który dokładnie w tym miejscu został zdeptany właśnie przez słonia podczas robienia sobie z nim zdjęcia. Słonie może i nie są agresywne, ale wzrok mają kiepski – głupia śmierć. Moja obecność wyjątkowo stresuje za to żyrafy, które wyraźnie mają złe wspomnienia z kolarzami.

Do Voi docieram wieczorem. Wpadam od razu na główny plac, czyli odpowiednik naszego dworca autobusowego. Jest tam pewnie z 50 matatu (czyli ichniejszych busików). Oklejone na każdy możliwy sposób, od Toma i Jerry’ego, przez Terminatora, lokalnych raperów, po Jezusa zbawcę. Moim ulubionym jest jednak wielki napis na tylnej klapie, który widzę wielokrotnie: MAN’S NOT HOT.

I tell her man’s not hot (Never hot)
The girl told me, „Take off your jacket”
I said, „Babes, man’s not hot”
Man can never be hot (Never hot)

Big Shaq

W ten sposób poznaję rapera Big Shaq, teraz moje życie będzie inne. Wyjaśnia to jednak dlaczego ludzie chodzą w 30 stopniach w puchówce. Dalej wszystko jest łatwe – staję w miejscu i czekam dwie sekundy. 3 osoby od razu pytają mnie „jak pomóc”. Mówię, że chciałbym do Nairobi, ale dużym autobusem. W mojej głowie jazda dużym pojazdem będzie bezpieczniejsza, a i rower, zamiast telepać się przyczepionym linami na dachu, będzie sobie komfortowo jechał w luku bagażowym. Jakiś gość zabiera mnie do małego sklepiku i mówi, że autobus o 1:00 albo 11:00. Żadna z tych opcji mi nie pasuje. Nie widzę siebie, czekającego z rowerem w środku nocy na tym skwerku. Nie mam jednak wyjścia.

Gość mówi „sixteen hundred”. Daję mu więc 15 000, pytam o hotel i dostaję karteczkę z napisem „bus ticket”, która wygląda jakby sam ją przed chwilą wymyślił. Jadę się pokręcić po okolicy i pomyśleć co dalej. Jakieś 10 minut później coś mi klika w głowie – mam bowiem w nogach ze 160km i przypomina mi się, że trzeba się pilnować z myśleniem, a coś mi się nie zgadza w liczbie przekazanych w ramach zapłaty banknotów. Wracam do niego, a ten patrzy z uśmiechem. Z uśmiechem patrzy też pani obsługująca sklep. Mówię, mu że to nie było fajne, a on oddaje mi 90% pieniędzy, które mu przekazałem i pyta, czy jesteśmy OK. Niby jesteśmy, choć niesmak pozostał. Choć czy to jego wina, że pomyliły mi się zera?

Na wszelki wypadek podchodzę do jeszcze jednego naganiacza w okolicy z pytaniem o autobus do Nairobi. Każe mi iść za sobą, więc idę. Dochodzimy ponownie do tego samego typa, co sprzedał mi przed chwilą bilet. Konsternacja u wszystkich. To nie może być oszustwo, nie wierzę w tak dobrze zorganizowane oszustwa w tej okolicy. Zakładam więc, że rano wsiądę w autobus do Nairobi. To jakieś 350km, najbardziej główna droga tranzytowa w kraju, wyruszymy o 11… w mojej głowie wychodzi, że koło 15 powinniśmy być na miejscu. Bardzo zależy mi, aby w Nairobi zameldować się jeszcze za jasności i jeszcze tego samego dnia uciec z aglomeracji. Spojler alert: w Nairobi będę chwilę przed 22:00, co pewnie nie dziwi nikogo poza tamtym mną.

Udaję się jeszcze na stację kolejową w Voi. Staje tam nowy, ekspresowy pociąg kursujący pomiędzy Nairobi i Mombasą. Ze zdjęć jego środek wygląda jak biznes klasa w samolocie, a do tego jego trasa przecina Park Narodowy, więc zgodnie z relacjami w internecie, można traktować go jako atrakcję samą w sobie. Na stację nie udaje mi się dostać. Zatrzymuje mnie ochrona przy szlabanie, jakieś 500 metrów od niej. Pociąg jest tu strzeżony mniej-więcej tak samo jak nasze lotniska. Nie przepuszczają mnie dalej. Aby przekroczyć szlaban rower nie może być rowerem, musi być bagażem. Oznacza to zdjęte koła i folię lub kartony. To popularny temat w internecie, wiedziałem, że tak jest, ale miałem nadzieję na jakąś pomoc. Nie mają pomysłu skąd wziąć karton, folię i sznurek.

Pytam po drodze kilku losowych ludzi. Kierują mnie od miejsca do miejsca – jestem więc w warsztacie, w sklepie, u ziomków grających w jakieś warcaby i kilku innych miejscach. Nikt nie umie pomóc. Tak, jestem w kraju składającym się z piasku, blachy falistej i ceratowych worków na kukurydzę, a nie mogę znaleźć niczego do owinięcia roweru. Zostaje mi jakieś 30 minut do zmroku, nie chce mi się już. Jestem też niesamowicie głodny, bo gastronomicznie dzień znowu składał się ze śniadania, batona i dwóch bidonów.

Nocuję w Afrika Lodges – Voi Lodge za jakieś 85zł ze śniadaniem. Nocleg jest spoko, a co ważniejsze, znajduje się obok stacji benzynowej TotalEnergies, której zazwyczaj towarzyszy całkiem przyjazny spożywczak. Jest też restauracja – czas oczekiwania na dowolne danie: od 60 do 90minut. Za dwa duże i bardzo satysfakcjonujące posiłki płacę 50zł.

Haraka haraka haina baraka

Pośpiech nie przynosi błogosławieństwa – kenijskie przysłowie

Zgodnie z zaleceniem gościa od biletów, na autobus przyjeżdżający o 11:00 melduję się o 10:00. Niesamowite jak bardzo człowiek bywa dalej naiwny, ja naprawdę myślałem, że autobus jadący z Mombasy, zapowiedziany na 11:00, przyjedzie o 11:00. Godzinę później zaczyna mi się to wydawać oczywiste. Przyjeżdża ponad 90 minut spóźniony, przez ten czas zdążyłem kilkanaście razy usłyszeć, że jest już blisko i że zostało z 10 do 15 minut. Nie przeszkadza mi to szczególnie. W miejscach tak innych niż te, do których jestem przyzwyczajony, samo siedzenie i obserwacja okolicy są ciekawe.

Zmieszczenie roweru do luku bagażowego nie jest tak proste jak sobie to wyobrażałem, ale nie ma rzeczy niemożliwych, gdy usługę już się sprzedało. Autobus zdecydowanie nie wygląda jak w reklamach na Facebooku, ale jedzie i wyprzedza inne pojazdy. 350km pokonujemy w 9h, mimo tylko jednej, 15 minutowej przerwy po drodze. Obiecuję sobie, że ostatni raz w życiu jadę tam autobusem. Wiem też, że to nie będzie prawda.

Do Nairobi docieramy dwie godziny po zmroku i stajemy w martwym korku. Kierowca gasi silnik na którymś skrzyżowaniu i stoimy w bezruchu. To miasto składa się bowiem wieczoram z ludzi i autobusów. To co widzę za oknami napawa mnie jednak strachem, takim poważnym. To jest hardkor, mam wrażenie, że jak tylko wysiądę z autobusu, ktoś mnie zadźga nożem. W autobusie pozostało też niewielu pasażerów, ponieważ istnieje tu chyba instytucja zatrzymania na żądanie, a mało kto chce dojechać do samego końca, który swoją drogą, nie wiem gdzie jest, więc ciężko zaplanować mi najkrótszą, możliwą drogę do hotelu… bo nawet nie wiem który hotel. Jest ciemno, brudno, tłoczno, biednie – wszędzie targi, stoiska z niczym i ogólnie drętwo.

Z autobusu wysiadam w Nairobi CBD, czyli ścisłym centrum. Kierowca idzie ze mną po rower, nie ma go w luku. Ja patrzę na niego, on patrzy na mnie, obaj patrzymy na luk. Ludzie zbierają się powolnie dookoła, bo mimo że panuje absolutna ciemność, moja jasna karnacja jest dobrze widoczna. W głowie mam 3 myśli:

a) w końcu będzie pretekst, aby zmienić rower
b) zaraz umrę
c) jeśli przeżyję to będzie super historia na bloga

Jakby na to nie patrzeć, dwie z trzech myśli wydają się pozytywne. Słyszę tylko kierowcę mówiącego „where is your bicycle?„. Idziemy na drugą stronę autobusu, do drugiego luku, również go nie ma – coraz śmieszniej. Po chwili okazuje się, że prawdopodobnie ktoś go przełożył podczas wypakowywania bagażu, któregoś z wysiadających po drodze pasażerów, a potem pewnie sam przejechał w nieodkryte strefy luku bagażowego podczas jednego z hamowań, pozwalających uniknąć czołowego zderzenia.

No więc stoję z rowerem w środku NaiRobbery. Muszę wyciągnąć telefon i poszukać hotelu. W ten sposób dodatkowo się podświetlę – poczuję się jak świecące pieniądze pośrodku piekła. Człowiek to jednak jest głupi.

Głupi, ponieważ pierwszymi słowami, którymi słyszę z tłumu jest „Hello America!”. Kilka osób mnie wita, ktoś pyta czy wszystko OK, ktoś pyta czy jakoś pomóc. Generalnie przyjazność level tysiąc. Pytam losowego człowieka, czy zna sensowny hotel. Oczywiście, że zna i prowadzi mnie do niego. Po drodze pilnuje, aby nic mnie nie przejechało i pomaga przekonać hotelowego ochroniarza, aby pozwolił mnie wnieść rower do środka. Wydaje się, że wszystko ma tutaj swojego dedykowanego ochroniarza, często z bronią – to daje jednocześnie poczucie bezpieczeństwa, jak i zagrożenia. Ląduję w Protea Guest House, całkiem przyjemnym hotelu z restauracją. Gość, który mnie tu przyprowadził nie wspomina nic o zapłacie, ale daję mu odpowiednik kilku złotych – szczerze go to cieszy. Płacę 16 000, recepcjonistka patrzy jak na debila. Znowu mi się pomyliło i dałem 10 razy za dużo. Gdy spotykamy się 10 minut później bierze mnie na bok i rozpoczyna tłumaczenie życia. Mówi, aby zawsze przy płaceniu włączył sobie Google (pokazuje mi na telefonie jak działają Google) i zweryfikował co robię, bo nie każdy w tym mieście będzie tak uczciwy jak ona. Wszyscy zgodnie mnie jednak przekonują, że okolica jest bezpieczna.

To dobrze, bo wieczorem muszę wyjść poszukać ładowarki, którą zostawiłem w poprzednim hotelu, a także odwiedzić spożywczak w celu zrobienia zapasów, których nie dam rady w nocy zjeść, bo podwójny kurczak z ryżem w restauracji jest faktycznie podwójną porcją, czyli taką dla dwóch osób. Ogólnie porcje w tym kraju są bardzo uczciwie. Znalezienie ładowarki okazuje się prostsze niż myślałem, przed hotelem znajduje się stoisko z ładowarkami. Pozostaje zlokalizowanie spożywczaka. Mam nieoparte wrażenie, że mimo na pozór panującego wszędzie chaosu, wszystko tutaj będzie proste. Gdybym chciał kupić czołg lub wzbogacony uran, prawdopodobnie znalazłbym odpowiednią budkę w promieniu 200 metrów.

Podchodzę do stojących obok pań, witam się klasycznym „dżumbo” z uśmiechem i natychmiastowo orientuję się, że coś jest nie tak. Co prawda wszyscy w tym kraju wydają się zadowoleni z nawiązania kontaktu, ale te panie są jakoś za bardzo. Ja znam ten wzrok z filmów. Otóż jestem właśnie Richard Gere z Pretty Woman. Mój hotel znajdował się naprzeciwko lokalu podpisanego jako „hot show”. Podobnie jak inni klienci tego miejsca, odchodzę usatysfakcjonowany, ponieważ pani z lekkim zawodem wskazuje mi oddalony o jakieś 50 metrów duży i normalny supermarket. Zdawałoby się, że na koniec dnia, w którym przejechałem z rowerem z 5km będę wypoczęty, ale tak nie jest, zasypiam szybko.


Rano kieruję się do miejsc typowo turystycznych – jezior oddalonych o kilkadziesiąt kilometrów od stolicy. Tych, na których mam zobaczyć miliony flamingów i tych, które leżą w parkach narodowych z safari. Wyjazd z miasta idzie mi dużo lepiej, niż mógłbym się spodziewać. Nairobi to przypadek miasta, które rośnie za szybko, za dynamicznie, zbyt chaotycznie. Brakuje miejsca na chodniki, jest masa bezrobotnych, którzy przyjechali szukać pracy, nowe i współczesne budynki powstają w losowych miejscach. Zaledwie kilka kilometrów od CBD jestem już na drodze o znikomym ruchu i bardzo przyjemnej okolicy – zielonej, pełnej upraw herbaty, kukurydzy, a może i kawy. Od samego hotelu mam tez podjazd – z 1600 metrów na blisko 2300.

Do Naivashy, w którą celują prowadzą dwie drogi: Nairobi-Nakuru Highway oraz boczna Old Naivasha Road. Wybieram więc tę drugą licząc na spokój. O ja na naiwny – jest to jedna z najgorszych dróg, którymi jechałem: tir za tirem, wyprzedzanie na trzeciego i zero pobocza. Jadę więc nierównym terenem wzdłuż drogi. Jest dramatycznie źle. Sytuacja zmienia się całkowicie, gdy docieram na zbocze, z którego jest doskonały widok na Wielkie Rowy Afrykańskie. A widok jest naprawdę mocny, choć jak się okazuje później, ze wspomnianego Highway’a jest nawet lepszy, bo droga prowadzi 600 metrów wyżej i dobrze widać z niej tą, którą właśnie się przemieszczam. A sytuacja odwraca się ponieważ po walce z TIRami staję na jakimś punkcie obserwacyjnym ze sklepikami i zauważam, że wszystkie pojazdy jadące w tym kierunku, co ja, nagle znikają. Dostrzegam, że drogą jedzie jakiś ponadwymiarowy transport, którego na wąskiej i wijącej się nad przepaścią drodze, nie bardzo da się wyprzedzić. Porzucam więc robienie zdjęć i wskakuję na rower, aby zdążyć z jazdą zanim transport mnie minie.

Kolejne kilkanaście kilometrów jadę w komforcie przerywanym tylko czasami wyprzedzającymi się TIRami, jadącymi w przeciwnym kierunku. One mnie jednak nie zabiją, bo ucieczkę do rowu opanowałem już do perfekcji. Do końca dnia jest już komfortowo, bo większość ruchu odbija na którymś skrzyżowaniu w kierunku miejscowości Narok. Mało tego, z drogi widzę położony obok stratowulkan Mount Longonot o wysokości blisko 3000 metrów, a jakby tego było mało, u jego podnóży jest masa dzikich zebr i gazelek masajskich – widok jak z turystycznej reklamówki.

Nad jezioro Naivasha docieram po niecałych 5 godzinach jazdy, a że wyjechałem wcześnie, mam bardzo duży zapas czasowy. Okolica składa się ze SPA oraz Resortów, więc wszystko wskazuje na wspaniałe popołudnie. Szczególnie, że przede mną punkt kluczowy całego wyjazdu – Park Narodowy Hell’s Gate. Jedyny, po którym oficjalnie można jeździć rowerem i przy wjeździe jest nawet wypożyczalnia. Przy wjeździe udaje mi się przekonać strażników, że poradzę sobie sam i nie potrzebuję przewodnika, są nieco zawiedzeni. Pewnie nie wiedzą, że przewodnikiem całej mojej wycieczki są kłamstwa z internetu oraz spontaniczność!

Hell’s Gate jest bardzo przyjemny. Takie miejsce na rodzinną wycieczkę, choć aby uniknąć rozwodu proponuję jechać tam z przewodnikiem, bo można trafić na całkiem imponujące podjazdy lub zjazdy z potencjałem na śmierć. Odnoszę kluczowy sukces, ponieważ spotykam małą żyrafę i do końca dnia zastanawiam się jak odbywają się narodziny takiej żyrafy, a jej mama przebiega mi drogę w odległości kilkunastu metrów. Nieco niepokoją mnie tylko bardzo czarne chmury, które pojawiają się na horyzoncie. No ale przecież jest pora sucha, podobno nie pada.

W środku parku znajduje się spory kanion: Ol Njorowa Gorge. Od czasu gdy błyskawiczna powódź zabiła tam turystę, nie da się go zwiedzić samemu, a co za tym idzie – za darmo. Wbrew sobie decyduję się na ekspresową, najkrótszą z możliwych wycieczkę z Masajem. Gdy gość słyszy jakie mam jeszcze plany na resztę dnia, nabiera takiego tempa, od którego dostaje poważnej zadyszki. Później odkrywam, że ON JUŻ WIEDZIAŁ. Część kanionu jest zamknięta, ale mam wrażenie, że to sztuczka, bo i tak każda wycieczka tam wchodzi, a przecież takie coś zasługuje na dodatkowy napiwek. Kanion jak kanion – jak ktoś lubi kaniony, może mu się spodoba. Spodoba mu się także jeśli jest fanem Lary Croft, ponieważ lokalizacja ta występowała zarówno w grach, jak i filmie. Mało tego, to podobno tam spadł Mufasa w Królu Lwie.

Po parku pokonuję około 40 kilometrów i podczas wyjazdu spadają na mnie pierwsze krople. 2 minuty później spada ich nieco więcej i robi się jakby ciemniej i chłodniej. Do najbliższych noclegów mam nieco ponad 10 kilometrów, więc niespecjalnie mi to przeszkadza. Jestem przecież doświadczonym bikepackerem… wiem więc dzięki temu, że popełniłem wszystkie możliwe błędy. Jak tylko zaczyna się deszcz należy albo stanąć albo ubrać się w wodoodporne, ja tymczasem jadę dalej i moknę coraz bardziej. Choć w przypadku deszczu, który rozpoczyna się moment później, nie istnieje pojęcie wodoodporności. Wali tak, że od uderzeń wielkich kropel pozostają na mojej skórze bolesne ślady. Nie widzę już niczego, a przede mną krótki zjazd do jeziora, nie da się jechać dalej. Staję na przystanku dla boda-boda.

Jest już zajęty przez kilkunastu kierowców i parę skuterów. Co chwilę ludzi pojawia się więcej, ponieważ jest to również przystanek, na którym wysiada z autobusów część pracowników pobliskiej elektrowni geotermanej. Ciekawostka: Kenia jest jednym z największych producentów energii geotermalnej na świecie i elektrownia Olkaria naprawdę robi wrażenie. To jedna z największych instalacji geotermalnych świata.

Dochodzimy do momentu, w którym pod falistą blachą nie zmieści się już nikt więcej. To tutaj zrobiłem zdjęcie z początku wpisu. Temperatura powolnie spada w okolice jednocyfrowe, ja mogę wykręcać każdą część ubrania i robi mi się niesamowicie zimno. Jak się później okazuje, w tej bardzo szeroko pojętej okolicy pada prawie każdego dnia popołudniu. Nie daję rady z zimna wytrzymać do końca ulewy, wyruszam, gdy tylko trochę się przejaśnia. Na zjeździe osiągam ten ostateczny poziom zimna, na którym ręce zaczynają się trząść i utrzymanie toru jazdy jest trudne. Men’s not hot! Potem pojawia się jeszcze asfalt z kraterami tak dużymi, że można do nich wpaść i zniknąć na zawsze. Są oczywiście schowane pod kałużami, więc jazda przypomina grę w sapera. Na odpowiednie domknięcie dnia, asfalt się kończy i wjeżdżam w błoto, które w ustach i w suporcie chrupie mi do dzisiaj.

Docieram do Naivasha West Beach Camp. Nie jest to nocleg, który planowałem, ale wystarcza mi, że po prostu jest. Płacę jakieś 200zł ze śniadaniem, zamawiam dwa obiady i idę się rozgrzać. Obsługa patrzy na mnie trochę ze współczuciem, a trochę z niedowierzaniem, bo przecież wszyscy wiedzą, że popołudniami jest deszcz. Recepcjonistka prowadzi mnie do noclegu. Kur*a, namiot. Dobrze, że łazienka chociaż betonowa – pod gorącym prysznicem spędzam minimum 20 minut, potem wkładam na siebie wszystkie suche ubrania, które mi zostały, zjadam kolację i idę spać przykryty wszystkim, czym się da. W nocy wypacam z siebie pewnie z 5 litrów.


Większość moich ciuchów rano jest mokra, obiektywy są zaparowane, iPhone się nie ładuje wyświetlając komunikat o wilgoci. W głowie pojawiają się myśli – co jeśli nie naładuje się już nigdy? Nawet jeśli kupię nowy, przez wszędobylskie MFA broniące mnie przez złoczyńcami, nie zaloguję się do żadnego z serwisów. Na kolejne wyjazdy rozważę zabieranie telefonu awaryjnego.

Rozkładam wszystko na trawce i udaję się na wycieczkę po jeziorze. Długo zajmuje mi okrycie, że nie jest to jezioro Naivasha, tylko dużo mniejsze, oddzielone kilkudziesięciometrowym kawałkiem lądu jezioro Oloidien. To w zupełności nie szkodzi – są rodziny hipopotamy, przeróżne ptaszki i przede wszystkim rybożery afrykańskie, czyli lokalne orły. Jest też flauta i przejmująca cisza przerywana jedynie piskiem ptaków oraz parchaniem hipopotamów.

Hipopotamy to najniebezpieczniejsze zwierzęta Afryki, więc podpływanie do nich łódką budzi we mnie nieco niepokoju, ale liczę na to, że sternik wie, co robi. Po drodze kupuje też kilka rybek z sąsiedniej łódki, napycha je chlebem i rzuca rybożerem. Dzięki temu mam okazję zobaczyć jak wygląda nieco udawane polowanie – to znana turystyczna sztuczka, widziałem ją na jutubie.

Niesamowite, że każdy dzień potrafi mnie tu zaskoczyć – zarówno pozytywnie, jak i negatywnie. Gdy wyruszam bowiem koło 10 rano na trasę, pierwsze kilometry, wzdłuż jeziora Naivasha są doskonałe: terenowe, z widokiem na wodę, z minimalnym ruchem i wielkimi drzewami po bokach. Na drzewach czarno-białe małpy zwane gerezami bezmyślnie mnie obserwują. Moja trasa powinna odbić w teren i przez wiochy i kamulce powinienem dostać się do drugiego, kluczowego miejsca: jeziora Nakuru. Skręt albo przegapiam albo nigdy go nie ma – pojrzewam, że wymagał sforsowania jakiejś bramy i przebicia się przez prywatne pola. Do Nakuru jadę więc główną drogą. Przyjemność z tego żadna, ale przynajmniej istnieje pobocze. Jest na tyle rzadko używane do wyprzedzania, że nie boję się o własne życie… a przynajmniej nie permanentnie. Kamień z serca mi spada, gdy zjeżdżam w kierunku mojego upatrzonego noclegu. Wydaje się optymalny, bo praktycznie graniczy z Parkiem Narodowym Jeziora Nakuru i bramą wjazdową do niego. Wtedy jeszcze myślę, że jest to główna brama, dziś jednak wiem, że jest ona prawdopodobnie najbardziej boczna z bocznych. Czy to coś zmienia, nie wiem.

Jako że cała trasa tego dnia miała raptem 90km to nawet mimo startu o 10, na miejscu melduję się o 14:00. Bardzo mi to pasuje, bo wpadam do Lillypond Camp jak najprawdziwsza wersja samego siebie: „Dżambo! Potrzebuję noclegu, jedzenia i natychmiastowego safari!”. Wszystko jest, nie ma żadnego problemu. 10 minut dyskusji i dowiaduję się, że lepiej byłoby jutro z samego rana, ale teraz safari też da się zorganizować. Bardzo dobrze, mój obsesyjny strach przed marnowaniem czasu na wakacjach został zażegnany. Kierowca ma być za 10 minut. Dobrze wiem, że jest to afkrykańskie 10 minut, idę więc się rozgościć w bardzo przyjemnym domku, przeprać ciuchy i zjeść awaryjne ciastka, które wożę ze sobą od wielu, wielu kilometrów.

Moje ciasteczka dostrzega jedna z pań obsługujących tę eko farmę. Częstuję ją oczywiście święcie przekonany, że skoro to lokalne ciasteczka, zna je doskonale. Takiego zachwytu nad jakimkolwiek jedzeniem nie pamiętam od czasu wizyty na niemieckich kanapkach ze śledziem. Oddaję jej pół opakowania czyniąc ją prawdopodobnie najszczęśliwszym człowiekiem w wiosce, a sam pozostaję w konsternacji po tym wydarzeniu. Jak już wspominałem, wygląd ludzi tu niekoniecznie odpowiada ich majętności.

Godzinę później wraca z prośbą o zapłatę z góry za transport, bo kierowca musi zatankować samochód. Gdy przyjeżdża do mnie koło 16:00 (czyli dwie godziny po „10 minutach” i 2,5 godziny przed zachodem słońca) staram się ukryć swój „poker face”. Przyjeżdża Toyotą Passo. Toyota Passo brzmi nieźle, ale w rzeczywistości jest to takie 4-biegowe Clio. Każde inne auto w parku, przy odrobinie chęci, byłoby w stanie po nas z rozpędu przejechać. Może i samochód mamy mały, ale za to kierowca nie ma też za bardzo pojęcia gdzie jechać. Dzięki temu przygód mamy co nie miara, bo popołudniowe deszcze nie sprzyjają przejezdności dróg w parku, a przypominam, że mówimy o obszarach z lwami i nosorożcami. To jednak nie ma wszystko znaczenia, cel mam jeden i jest jasny. Wyznaczony na długo przed przyjazdem tutaj. Zobaczyć miliony flamingów – jak na tych wszystkich zdjęciach w internecie.

ale Twoje flamingi są w innym zamku jeziorze

Tu warto dodać, że początkowo miałem je zobaczyć w parku Amboseli (tym, który odwiedziłem jako pierwszy) – faktycznie, trochę ich tam było, ale bardziej w dziesiątkach niż milionach i bardzo, bardzo daleko na horyzoncie. Przewodnik mówił, że wymigrowały nad inne jezioro. Potem miałem odbić w Tanzanii do parku Ngorongoro, ale okazało się, że tam nie ma ich już od dawna. Potem miały być w Naivashy – nie było ich. Najpewniejszym miejscem miało być właśnie Nakuru. No więc było ich pewnie ze 100, a pani przy bramie wejściowej była mocno zdziwiona i uradowana, że w ogóle jakieś były. Podobno emigrowały dalej na północ, na kolejne jeziora. Widzę za to masę pelikanów. Czy jestem usatysfakcjonowany wycieczką – zdecydowanie nie, mimo że spotykamy również nosorożca. Wydaje mi się, że po Amboseli nie muszę już nigdy więcej w życiu jechać na safari.

Mój kierowca jest dość mocnym luzakiem. W wolnych chwilach, gdy stajemy pooglądać zwierzaki, wychodzi z samochodu (co w parkach jest zabronione) i idzie zajarać. Generalnie wyglądamy, jakbyśmy się urwali z innej bajki, szczególnie gdy odpala swojego boomboxa z muzyką podczas, gdy wszyscy dookoła delektują się odgłosami ptaków. To chyba taki lokalny Ali G.

Po co iść, jeśli Ciebie nie spotkam

Elvis Utwór: Zuta

Nieco niepokojące jest natomiast, że nawet na kenijskich wioskach dostrzegane są dziwne ruchy zwierząt i zmiany w przyrodzie. Nakuru podobno jakiś czas temu mocno wylało zalewając okoliczne drogi, a to zburzyło równowagę glonów, po które flamingi tu przylatywały. Wieczór spędzam Christiane, która przyjechała z Amsterdamu specjalnie na zwierzątka tutaj, a wcześniej do Ugandy na goryle. Jej głównym celem była oczywiście wielka migracja w Masai Mara/Serengeti, które oddalone są od nas o jakieś 100km. Migrację znacie na pewno z filmów przyrodniczych – to ten moment, gdy 2 miliony zwierząt przekracza rzekę i nie wszystkim się to udaje.

Jeśli poszukacie informacji w internecie, sierpień jest idealnym momentem na obserwacje. Podobnie mówili jej wszyscy przewodnicy, gdy kupowała wycieczkę. No więc owa migracja była ze 2 miesiące wcześniej. Nawet jej współczuję, że bo obecnie za sam wstęp do Masai Mara płaci się 200USD za 12 godzin, a do tego zakwaterowanie, organizacji safari itp. Wieczorem kalkuluję, czy dam radę dojechać nad kolejne jezioro: Bogoria, w poszukiwaniu flamingów. Gdzieś przecież muszą być. Kierowca z Toyoty, który na WhattsApie widnieje jako David Peacemaker zostaje moim ziomkiem i umawiam się z nim na podwózkę do Nairobi dwa dni później, z okolicznej stacji benzynowej. Za 180km chce ode mnie 300zł. To tyle samo co Uber. Tak, Christiane uświadamia mnie, że jesteśmy w du*ie świata, a można tu zamówić Ubera. Wiadomo, lokalsi raczej Ubera nie używają, bo to jakaś niewyobrażalna patologia, aby mieli płacić prowizję firmie z San Francisco, za usługę między sobą, ale z turystami jest inaczej.

Co mogę zrobić mając 1,5 doby i rower? Decyduję się odwiedzić równik. Ciężko określić jaki ma to sens, ale przecież cała ta wycieczka nie ma sensu. Taka jazda szczególnie nie ma sensu, gdy pytają mnie o to Kenijczycy, Ugandyjczycy, Etiopczycy i cała reszta towarzystwa. Jadę rowerem pomiędzy miejscami, które mógłbym odwiedzić samochodem. Jadę żeby jechać, a nie żeby dojechać. Mam wrażenie, że użyteczność tego zajęcia, jest faktycznie znikoma.


Startuję wcześnie rano, choć mój start nieco opóźnia Christiane, która o 6 rano zaczęła swoje umówione safari, a mimo to spotykam ją po 7 na śniadaniu. Wiem już, że dzień jest krótki, bo deszcz będzie na pewno. David wspominał, że pada TYLKO wieczorami i był zdziwiony, że w Polsce deszcz padać może przez cały czas. Cóż, szkoda że David nie widzi mnie, gdy stoję na stacji benzynowej w Molo i patrzę jak przed 14 wali deszczem. Przez wali, mam na myśli taki deszcz, który przybywa z góry, z dołu i z boku. Może sytuację tłumaczy nieco fakt, że wjeżdżam na bardzo przyjemne i dość puste, górskie asfalty, które pną się między 2400, a 2900m.n.p.m.

Gdyby wszystkie drogi wyglądały tak, jak te pokonywane tego dnia, Kenia miałaby moją ogromną rekomendację. Pustko, pagórki, zwierzątka, mały ruch, a pewnie i niezłe widoki… ukryte nieco przez ciemne chmury. Jestem 50km od równika, w Afryce, w południe, a jadę w bluzie, bo mi zimno. Zaczynam się zastanawiać, czy faktycznie jest tak zimno, czy stałem się już Kenijczykiem. Men’s not hot!

Dzień zaczyna się idealnie prostą drogą, kilkanaście kilometrów bez najmniejszego zakrętu. Spotykam na niej trenujących biegaczy. Ziomki są niesamowite, moja prędkość nie jest oczywiście imponująca, ale muszę poważnie przyspieszyć, aby zrobić im zdjęcie. Wyglądają, jakby mieli zaraz umrzeć, ale utrzymują idealnie równe tempo.

We wspomnianym Molo, na stacji benzynowej poznaję Jakuba. Mówi, że deszcz tego dnia już nie minie, że nie mam co jechać dalej, bo kolejny hotel jest za 40kilometrów i że krajówka biegnąca obok jest spoko, bo tłok był tylko do Nakuru. Nie wierzę w ani jedno jego słowo, mimo że pewnie nie kłamie świadomie. Rozmowa klasyk – Lewandowski, Polska, pogoda – gadamy ze 20 minut. Gość nigdy nie myślał o Polsce, więc odpala Google. Co ciekawe, googlając Polskę, wszystkie zdjęcia, które mu się wyświetlają pokazują rynek w Krakowie lub w Gdańsku, nic więcej. Mimo to, jest zachwycony. Powiedziałbym: „wpadnij kiedyś, oprowadzę Cię”, ale już tak kiedyś wspomniałem do gościa na stacji benzynowej w Rwandzie i typ pisze do mnie do dzisiaj. Mimo że minęły 2 lata, a ja mu nigdy nie odpisuję. Raptem dwa tygodnie temu dał mi nawet znać, że teraz już nie pracuje w Rwandzie, tylko w Ugandzie.

Jest jednak tak zimno i mokro, że faktycznie kończę dzień o 14:00 w bardzo przyjemnym hotelu Generis. Nie wiem, co robię do końca dnia poza zakupami w spożywczaku i kolacją w hotelowej restauracji, ale nastaje ciemność i mogę iść spać. To pierwsze wakacje od lat, z których wrócę wyspany i wypoczęty. Tak mi się przynajmniej wydaje. Wtedy nie wiem jeszcze, że jedną z nocy spędzę pomiędzy Hindusami na lotnisku w Szardży, bo przecież w Emiratach Arabskich nie da się opuścić lotniska bez wizy. Niespodzianka.


Ostatni dzień jazdy, wyruszam jeszcze wcześniej rano. Dzień zaczynam śniadaniem w restauracji hotelowej. Proszę panią tylko o hiszpańskiego omleta, klasyczny posiłek śniadaniowy w Kenii (a przynajmniej dla turystów). Miła pani mówi, że jest masa innych rzeczy, które również może podać. Nie chcę niczego, bo cały kurczak i chips masala plus sklepowe ciasteczka prawie mnie dnia poprzedniego pokonały. I tak dostaję trochę kiełbasek, których przecież nie mogę zostawić. Żałuję tego przez kolejne kilka godzin, bo wyczuwam fazę tak zwanego krecika. Jeśli nie wiecie o co chodzi, wyobraźcie sobie krecika wystawiającego z norki głowę, aby się rozejrzeć, sprawdzić pogodę i wrócić do norki.

Na 13:00 jestem umówiony z Davidem, choć wiem, że nie będzie go o tej godzinie. Skracam trasę i jadę całkowicie bez sensu: najpierw trochę krajówką, która miała być pusta. Nie była, ale to szybka dwupasmówka w dół. Wyprzedzam wszystkie TIRy i prawie wszystkie osobówki. Jestem bowiem w stanie przelecieć przez „leżących policjantów” na tej ekspresówce dużo szybciej niż oni. Potem trochę terenu, trochę bardzo przyjemnego asfaltu w stronę równika i 10km z powrotem drogą, którą do niego przyjechałem. Na równiku zdjęcie robi mi pani w okolicznego sklepiku, w zamian kupuję od niej najmniejszego, drewnianego hipopotama. Dzień sponsorują śpiewy i msze – jest sobota.

Jeszcze o tym nie wspomniałem, ale Kenijczycy są niesamowicie religijnym narodem. Wszędzie spotykam krzyczących pastorów, wszędzie ludzie śpiewają, wszędzie są seminaria i konferencje dotyczące Jezusa Zbawcy. Nawet nieliczne plakaty reklamują największą imprezę tego lata, czyli festiwal muzyki gospel w Nairobi. Dominuje zdecydowanie chrześcijaństwo i w większości rozmów, szczególnie gdy wspominam o Etiopii da się wyczuć niechęć lub pogardę dla muzułmanów. Choć Islam obecny jest w Kenii, ale w innych rejonach. Kraje takie jak Maroko, Algieria, czy Egipt chyba w ogóle nie są tam traktowane jak Afryka.

O 12:40 dzwoni David z pytaniem jak mi idzie. Jestem w szoku i mówię, że nieźle i za 10 minut będę na miejscu. Odpowida, że w takim razie też zaraz będzie. Żadnego z nas oczywiście nie będzie na stacji 10 minut później. On spóźni się 20 minut, aby dochować tradycji, a ja zupełnie przypadkiem znajduję doskonały punkt widokowy na jezioro Nakuru – był przy głównej bramie wjazdowej.

Pewnie domyślacie się, że te 180km do Nairobi wyryło mi się dość mocno w psychice. Do hotelu dojeżdżam bowiem koło 19:00. Po drodze odwiedzamy jeszcze rodzinę Davida – oficjalnie, aby wziął sobie wodę na drogę, nieoficjalnie – żeby mnie przedstawiać. Jak dodaje, jest człowiekiem biznesu, więc dzieci ma bardzo mało, tylko trójkę. Potem jedziemy jeszcze do jego sąsiada, aby pożyczyć koło zapasowe.

Podczas jednego z postojów na fajkę, mam okazję zobaczyć z góry drogę, którą jechałem dwa dni wcześniej – tą która oferowała imponujący widok na Wielkie Rowy. Niesamowite, nie byłem wtedy świadomy, że kawałek dalej może być poprowadzona droga leżąca kilkaset metrów wyżej. Biorąc pod uwagę, że może być to jedna z ostatnich rzeczy, które zobaczę w życiu, nie jest źle.

Nas nie przekonają, że białe jest białe, a czarne – czarne

Ręce mam mokre od potu przez całą drogę. Nie ściągam nawet kasku z głowy. Jest na szczęście bardzo rozmowny i jest w stanie odpowiedzieć na wiele moich pytań. Oczywiście nie traktuję jego odpowiedzi jako objawionej prawdy. Gdybym chciał znać prawdę, zapytałbym ChataGPT. Jego odpowiedzi rozpatruję w perspektywie: jak lokalsi widzą różne rzeczy. Jak zwykle, bardzo podoba mi się też poziom abstrakcji takich rozmów, a przyznam nieskromnie – z każdą jestem coraz lepszy. Zastanawiają go proste rzeczy: co się robi w Polsce, ile kosztuje kilogram mięsa, czym w życiu zajmują się ludzie, którzy nie mają dzieci. Na wszystko mam przygotowaną odpowiedź, bo wiem, że „to zależy” tu nie działa.

Pozostawiam więc Davida w przekonaniu, że w Polsce jeździmy głównie Skodami, że jesteśmy światowym potentatem w produkcji jabłek oraz brojlerów, że mamy bardzo dużo psów i jesteśmy krajem mocno katolickim. Tym ostatnim punktem nie trafiam – David wspomina, że on jako jeden z nielicznych, kościół porzucił, gdy zaczął zadawać trudne pytania, na które jego pastor nie znał odpowiedzi. Wszystkich zawsze najbardziej śmieszy jednak, gdy mówię, że nie wypada u nas mówić „czarna Afryka” albo „czarni ludzie”. Nie są w stanie tego zrozumieć, a ja nie umiem tego wytłumaczyć: „skoro nie jestem czarny, to jaki jestem?”.

Każdemu za to mówię, że Polska to świetne i bezpieczne miejsce do życia, bo z każdym wyjazdem uświadamiam się w tym bardziej.

Nie mam podsumowania. Było, jak napisałem. Kenijczycy są wspaniali, dopóki nie wsiadają za kółko samochodu. Jeśli chcecie pojeździć rowerem po „prawdziwej” Afryce, jedźcie sobie do Rwandy. Jeśli chcecie poczuć turystyczny luksus i/lub popatrzeć na niewyobrażalne liczby zwierząt – zapraszam do Kenii. O Tanzanii się nie wypowiadam, bo przecież nigdy mnie tam nie było. Jeśli nie wierzycie, spójrzcie w mój paszport.