Mam złą wiadomość: w tym wpisie nie ma prawie niczego, co nie ukazało się już kiedyś na tym blogu.

O wielkiej objazdówce zachodniej części USA (i Los Angeles, San Francisco, Las Vegas, Dolinie Śmierci, parkach Zion, Bryce, Canyonlands, Great Canyon, Sequoia, Arches, Monument Valley, Horseshoe Bend, Antelope Canyon, Yosemite, Pacific Coast Highway…) było we wpisie z okazji Amazon Re:Invent 2018: Amerykańskie wakacje ostateczne: Zachodnie USA w 18 dni

O Las Vegas (i Dolinie Śmierci) było we wpisie z okazji Amazon Re:Invent 2017: Las Vegas: kobiety, narkotyki, pieniądze i… pustynia

O San Francisco (i Yosemite) było we wpisie z okazji Dreamforce 2017: San Francisco: co zobaczyć, gdzie bywać, jak żyć?

Powiem więcej, w tym wpisie nie ma też większości rzeczy, które miały w nim być: słońca, świetnych widoków, idealnej trasy i w ogóle większości punktów, które planowałem. Nie ma w nim Pandy. Nie ma w nim nawet do końca tego, o czym mówi tytuł, bo:

analizując ślad okazuje się, że przejechałem praktycznie cały szlak El Camino Real

… ale wiadomo – Pacific Coast Highway brzmi lepiej.

“Wzdłuż całego wybrzeża Kalifornii biegnie szlak łączący 21 katolickich misji zakładanych tu w XVIII wieku przez hiszpańskich franciszkanów. Trakt wiodący od San Diego aż po Sonomę nazwany został El Camino Real – Droga Królewska. Dla miłośników wina zakładane przy szlaku konwenty miały dodatkowe znaczenie – to właśnie na przyklasztornych gruntach pojawiły się pierwsze winnice. Zakonnicy robili wino z przywiezionej z Hiszpanii odmiany país, która z czasem zmieniła nazwę na mission grape.”

~https://czaswina.pl/artykul/uroki-prowincji/


Jak miało być?

Plan był taki: Jadę na kilka dni do Vegas na jedną z największych imprez IT na świecie i pojeżdżę trochę przy okazji po znanej mi już dobrze okolicy:

genialną pętlę ścieżkami rowerowymi przez pustynię nad tamę Hoovera
– pętlę przez Valley of Fire
– pętlę przez Red Rock Canyon
– wjadę na Mount Charleston zrobić sobie zdjęcie z ośnieżonym znakiem Welcome to Fabolous Las Vegas, bo tak… jakieś 60km od Vegas znajduje się górka ze stokiem narciarskim. Z ciepłego miasta położonego na 500m n.p.m. wjeżdża się asfaltem na ośnieżone okolice 2600m n.p.m.
– jak zostanie czasu to może i dorzucę Dolinę Śmierci, wliczając w to piękne Artist’s Drive i Dante’s View

Uwaga, poniższe zdjęcia robione były połowie grudnia, ale rok wcześniej:

tak też miało być na Big Sur

tak też miało być na Big Sur

Tak miało być na Hawk Hill w San Francisco

Tak miało być w Los Angeles

Tak miało być w Malibu

Po takiej pustyni miałem jechać.

Pakuję się w podsiodłówkę i przez pustynię Mojave oraz park Joshua Tree jadę bezdrożami do Los Angeles. Tam przez jeden dzień zażywam relaksu, siedząc wraz z bezdomnymi i narkomanami na plaży Venice, przejeżdżam patologiczne Hollywood, spoglądam na nocną panoramę miasta z Griffith Observatory i wybrzeżem, przez Big Sur udaję się do San Francisco. Kolejny dzień relaksu na zaliczenie najważniejszych miejsc jednego z najpiękniejszych miast świata i “jakoś” powrót do Vegas.

Tylko, że nie bardzo to wyszło, a powodów było kilka.

 


Maciek, Maćku, co się stało?

Po przyjeździe do Vegas okazało się, że gdy temperatura w mieście rośnie do 10 stopni, to już można mówić o tym, że jest ciepło. Na Mount Charleston jest burza śnieżna i -17 °C. Jakby tego było mało, mogę mówić o wyjątkowym szczęściu, bo nieczęsto trafia się sytuacja, w której na środku pustyni przez tydzień jest deszczowo i pochmurno. Wizja samotnej jazdy przez pustynię, która zakładała na przykład odcinek 240-kilometrowej jazdy z jednym sypiącym się po drodze motelem (w którym została już tylko kawiarnia) i jedną stacją benzynową, po drogach praktycznie nieuczęszczanych wydała się przeciętna. Dodatkowo, przeczytałem w necie, że lepiej jechać z północy na południe, niż tak jak planowałem, bo po pierwsze jedzie się bliżej wody (ma sens), a po drugie: tak wieją wiatry (wierzę na słowo).

Pomyślałem, że mam jeszcze w życiu trochę planów, a i na życie się nie ubezpieczyłem, więc nierozsądnie byłoby opuszczać w ten sposób Pandę, więc plan zmodyfikowałem.

Here comes the story of the Hurricane

 


I jak było?

Do Las Vegas lecę LOTem przez Los Angeles, w którym przesiadam się do Alaska Airlines. Plan upada po raz pierwszy już na lotnisku w LA, gdzie po zniesieniu wiz, zastaje mnie kolejka ludzi po horyzont. Teraz ~20 okienek, w których sprawdzane są wizy są praktycznie puste, a te 2 budki dla ludzi z ESTA okupowane są przez 1,5-godzinną kolejkę. Na przesiadkę miałem 2,5 godziny, więc samolot do Vegas odlatuje beze mnie (loty były na osobnych biletach). Może mój sprint przez terminale z walizką rowerową był jednak zbyt wolny.

Przy stoisku Alaska Airlines okazuje się, że loty wewnętrzne w stanach to trochę jak u nas autobusy. Mówię miłej pani, że ja to ja i nie zdążyłem, a ona na to, że w kolejnym locie nie ma już miejsc, ale znajdzie coś w późniejszych. Lecę więc samolotem 2 godziny późniejszym.

Pierwszego dnia w Vegas robię pętlę przez Red Rock Canyon i uświadamiam sobie, że letnie buty z ochraniaczami oraz zimowa czapka tu nie wystarczą. Kolejne dni spędzam rzucając się w wir komputerów, internetów i ludzi w koszulach w kratkę oraz bluzach z kapturami. Te konferencje kiedyś opiszę, bo poza częścią hermetyczną, głównymi wydarzeniami są na nich: konkursy w jedzeniu skrzydełek na czas, turnieje: ping-ponga, zbijaka, broomballa, koncerty z DJami w stylu Skrillexa oraz masowe zbieranie gratisów.

Po konferencji lecę do San Francisco, tam wsiadam na rower, robię pętlę po mieście i kolejne kilka dni cisnę w ulewie i wichurze na południe przez epickie Pacific Road Highway. W połowie drogi przez Big Sur (czyli ten niecywilizowany odcinek) okazuje się, że droga jest zamknięta. Łapię stopa i z niemieckimi turkami i w rytmie deutsch-disco wracam, aby okrążyć góry drugą stroną. W LA zamiast skręcić w pustynię cisnę dalej na południe. Ze względu na manewry wojskowe (ze starego Pacific Road Highway latają helikoptery z zaopatrzeniem statków) znowu zawracam i zamiast starą, przyjemną drogą cisnę 4-pasmówką w stronę jednego z najbardziej zatłoczonych przejść granicznych na świecie. Docieram do granicy z Meksykiem. Wracam do San Diego, wynajmuję auto, jadę nim do Vegas. W Vegas odkrywam, że na umowie mam wpisane, że samochód oddaję w San Diego. Wracam LOTem przez Chicago do Warszawy, podczas którego odkrywam, że UNITED Airlines mają najdroższe bilety na rower na świecie, dzięki czemu powtarzam nasz błąd z Tajwanu (rower 200$ i pusty bagaż rejestrowany), w Chicago melduję się z godzinnym opóźnieniem, więc na samolot do domu zdążam w ostatniej sekundzie i na Okęcie odkrywam, że może i ja doleciałem, ale mojego roweru nie ma.

To przypomina mi dlaczego nikt nie chciał na te wakacje lecieć ze mną.
(informowałem na Instagramie, dzięki czemu dowiedziałem się jakie plany na najbliższą przyszłość ma kilkadziesiąt osób i dlaczego nie mogą).

 


Koszty?

Ten punkt wolałbym przemilczeć: były to bez wątpienia najdroższe wakacje ever w przeliczeniu na dzień.

Lot do Vegas + powrót powinien wynieść max 3000zł. W zeszłym roku za loty do LA z rowerami płaciliśmy chyba po 2200zł. Kupuję w jakiś fatalnym okresie i to od soboty do niedzieli, więc cena wynosi jakieś 4500zł.

Lot z Vegas do San Francisco to wydatek rzędu 45$-100$ w zależności od dnia i pory (ja lecę za 45$) + 30$ stałej opłaty za rower w Alaska Airlines, od dzisiaj mojej ulubionej linii lotniczej.

Wypożyczenie samochodu na dwie doby w San Diego to 80$ (biorę SUVa, żeby rower się mieścił bez rozkręcania, małe auta kosztują mniej). Benzyna za ~650km to okolice 40$.

Średnia cena hotelu za dobę to 65-100$ za dobę. Jadę sam więc i tak płacę tę samą cenę, co gdybym rezerwował dla 2 lub czasem 4 osób. Poza tygodniowym noclegiem w Vegas, każdy kolejny rezerwuję “z dnia na dzień”. Trzeba pamiętać, że w Stanach w cenie nie jest ujęty podatek, więc na bookingu nocleg często wygląda tak: cena:50$ + małymi literami podatek 50$ (a w Vegas dodatkowo często Resort Fee w wysokości ~40$ za dzień). W czasie konferencji ceny dość mocno skaczą w górę, a gdy wracam tydzień później odbywają się akurat finały Rodeo, więc znowu jest drogo.

Jeśli chodzi o ceny w Kalifornii, można to w wersji dla kolarza podsumować dwoma słowami: zajebiście drogo.

Miesiąc internetu to 20$ za kartę (z nieznanego mi powodu dostaję zniżkę) SIM i 25$ za 3GB.

Przeciętny zestaw w fast foodzie (ciężko tam zjeść coś innego): 10$, zestaw śniadaniowy w sieciówce z naleśnikami: 20$. Kanapka w 7-Eleven: 5$, mała Cola: 2,5$, batonik: 2,5$. To nieco kłopotliwe w przypadku dziennego spalania na poziomie min. 7000kcal. Przy odrobinie szczęścia można za 12$ zjeść duży obiad w meksykańskiej budzie, w której na wszelki wypadek, na dzień dobry mówisz, że już nie masz wolnych nerek, a inne organy masz zniszczone życiem w Polsce.

Skąd takie ceny? Otóż w Ameryce jest tanio, jeśli jesteś Amerykaninem. Oznacza to, że nie kupujesz 0,5l Coli w 7-Eleven, tylko zgrzewkę dziesięciu 2,5 litrowych butelek w Walmart. Zakupy bazują na promocjach oraz hurcie. Kolarz z małą torbą (w sensie tej rowerowej) ma poważny problem. Albo taki przykład: mała puszka kawy ze Starbucks w spożywczaku kosztuje prawie 3$, butelka 1,4l tej samej kawy kosztuje 5$.

 

Cenowy hint #Cebulaka.

Jeśli chcesz się trochę odbić, polecam wizytę w Las Vegas Premium Outlets (zarówno North jak i South) – to potężne centra handlowe z drogimi sklepami: zarówno tymi mocno premium, jak i zwykłymi markami w stylu: Levis, Adidas, Nike, Under Armour, North Face itp. (rowerowych brak). O co chodzi? To proste – w normalnych sklepach są promocje: koszula kosztuje 100$, potem ją przeceniają na 80$, potem na 65$, potem trafia do tych outletów i kosztuje 50% najniższej ceny. Sprawia to na przykład, że wszystkie jeansy Levisa (przy kupnie 3 par) kosztują 30$. Przy nietypowych rozmiarach (czyli dla nas typowych), Wranglery można kupić w cenie 8-20$. Nawet doliczając podatek, o którym się ciągle zapomina ceny wynoszą mniej więcej połowę najlepszych przecen u nas w kraju przy zachowaniu pełnej dostępności. Wracam z trzema parami nowych butów (np. dwie pary Timberlandów, które u nas w promocji kosztują w sumie 1400zł, kupuję za 115$, bo jedne są w promocji 60%, a zakup drugiej pary to 70% zniżki… od tej przecenionej wartości).

Lista hoteli wraz z cenami (zgodnie ze strategią: najtaniej, ale przyzwoicie i po drodze):

Motel 6 Las Vegas Tropicana: 1669zł / 6 nocy.
Travelodge by Wyndham San Francisco Airport North: 255 zł / noc
Bayside Inn: 204zł / noc
Soledad Motel 8: 364zł / noc
Morro Bay Sandpiper Inn: 194zł / noc
Motel 6 Santa Barbara – Carpinteria South: 307zł / noc
Motel 6 Newport Beach: 279zł / noc
Good Nite Inn San Diego Airport/SeaWorld: 192zł / noc
Super 8 by Wyndham Las Vegas Nellis AFB Area: 417zł / 2 noce

 


Sprzęt

Rower: Factor Vista z oponami Goodyear County 35mm tubeless zalanymi mlekiem

Torby:
z tyłu: Apidura Backcountry Saddle Pack 11l
z przodu: Apidura Racing Handlebar Pack 5l
pod ramą: Apidura Backcountry Compact Frame Pack 4,5l

Rzeczy:
2 spodenki kolarskie, 2 koszulki, jedna bluza kolarska, łatki, dętki, multitool, pompka z manometrem, spodenki cywilne z odpinanymi nogawkami, bluza cywilna, czapka zimowa, rękawiczki ciepłe plus wodoodporne, pokrowce na palce (lepiej pełne pokrowce na buty), czapka letnia, 3 pary skarpet, mały ręcznik (niepotrzebny), mapa, nogawki 3/4, nogawki długie, rękawki, ultralight, 3 koszulki cywilne.

Do zmiany:
     Lepiej było zabrać podsiodłówkę 14l i zostawić miejsce niż upychać do 11l – różnica w pojemności duża, a przeszkadza tak samo. Bluza cywilna od biedy niepotrzebna, tak samo jak dwie różne pary nogawek (używałem tylko 3/4 przez co marzłem bardziej, ale są dużo wygodniejsze). Koszulki z wełny są na takie wyjazdy dużo lepsze. Warto nauczyć się jak działają tubelessy zanim się człowiek rzuci z nimi na głęboką wodę. Opony 35mm działają pewnie tak samo jak 40mm i jak 30mm, ale psychicznie komfort miałbym większy na 30mm lub 32mm.

 


Drogi, a rowery w tej całej Ameryce

Najważniejsze informacje to:

Strona internetowa Adventure Cycling, na której znajdziecie trasy, opisy oraz zdjęcia najważniejszych szlaków rowerowych przez USA. To jest sztos i mistrzostwo świata, bo może i pliki do nawigacji są płatne, ale za to na bieżąco uaktualniane. No i oczywiście szlaki są w stylu amerykańskim, czyli po kilka tysięcy kilometrów (ale na szczęście rozbite na części): https://www.adventurecycling.org/routes-and-maps/adventure-cycling-route-network/interactive-network-map/

W zdecydowanej większości dużych i małych miast w zachodniej części Stanów są wytyczone pasy rowerowe, takie luksusowe. Ulica ma zazwyczaj dwa pasy, potem jest kawałek pasa oddzielającego, potem szeroki pas rowerowy, potem pas oddzielający od pasa parkingowego. Poza miastami większość dróg z kolei ma szerokie pobocze, którym można spokojnie jechać.

Na 1500km w niekomfortowej odległości ominięty zostałem raz, czyli błąd statystyczny.

Na freeway’ach i interstate’ach (czyli odpowiednikach naszych dróg szybkiego ruchu) pobocze jest ogromne, ale jechać można nimi tylko, gdy nie ma alternatywy i zazwyczaj stoi znak informujący albo o zakazie i alternatywie albo znaku nie ma i można. To pewnie różni się między stanami.

Pobocza freeway’ów są bardzo różne, zdarzają się też dramatycznie krzywe i zasyfione. Generalnie jest jednak spoko, choć leży bardzo dużo syfu (plastiki, szkło, gumy itp), więc sugeruję zabranie opon, które strukturą przypominają węża ogrodowego.

 


Red Rock Canyon, Las Vegas.

Wbrew powszechnemu wyobrażeniu o Vegas, jest to bardzo dobre miejsce na jazdę rowerem. Może niekoniecznie, aby mieszkać w nim na stałe, ale na kilka wypadów jak najbardziej. Po Dolinie Śmierci jeździliśmy w zeszłym roku składakami i jest bardzo dobra… ale na małych kołach nigdy więcej. Pętlę po ścieżkach rowerowych do tamy Hoovera, mogę polecić z czystym sumieniem. Wjazd na Mount Charleston sprawdzę kiedyś, gdy nie będzie w końcu śnieżycy, Valley of Fire to dość długa trasa, pozostał mi więc Red Rock Canyon.

To klasyczna pętla szosowców z okolicy, rozszerzona o Scenic Loop Drive, czyli jednokierunkową drogę, płatną 5$ za wjazd rowerem. Sam Scenic Drive ma koło 20km i startując z południowej części Stripu (czyli najbardziej oddalonej) połowę pętli osiągam po 50km ciągłego podjazdu (i wzniesieniu się z ~650m na 1450m).

Pętla bardzo przyjemna (choć momentami nieco stroma), polecam. Warto według mnie zacząć z północy i spokojnie można wrócić tą samą drogą. Przyjemnie oczywiście jest wtedy, gdy temperatura przekracza 5°C lub gdy jest się odpowiednio ubranym. Śnieg na górkach wygląda ładnie, ale jest zimny. Wracam niezbyt optymalnie zahaczając o dwa sklepy rowerowe, w których próbują zdobyć karton (Las Vegas Cyclery, gdzie dostaję duży karton i wypychacze za 5$ oraz Pro Cyclery, gdzie witają mnie na wystawie 3 rowery Cipollini) oraz Walmart po zapas jedzenia na cały tydzień i Wireless Toyz po kartę SIM z internetem.

Wieczór spędzam pod kołdrą. Elektryczne klimatyzatory w każdym z hoteli działają świetnie, ale strategicznie postanawiam przed wizytą pod kołdrą najeść się meksykańskiego… tak jest mi zimno. If you know what I mean. Na jutubie włącza mi się California Dreaming zespołu The Mamas & the Papas, które skutecznie tłumaczy mi dwoma wersami, co powinienem zrobić. Muszę być w Los Angeles!

 

I’d be safe and warm if I was in L.A
California dreamin’ on such a winter’s day

 

Śpię w Motel 6 Las Vegas Tropicana: 1669zł / 6 nocy.

Hotel położony jest jakieś 5 minut spacerem od głównej ulicy, ale już w tym miejscu, gdzie na dzień dobry wita Cię patrol policji, zakuwający akurat jakiegoś miłego Meksykanina. Zasadniczy plus jest taki, że jest to klasyczny hotel sieciówki, z wejściami do pokoi z zewnątrz, a nie kasynowy moloch, przez który przedostanie się z rowerem byłoby ekwilibrystyką. Technicznie rzecz biorąc, do głównej ulicy mam bliżej niż z wielkich hoteli położonych przy niej, gdzie przejście przez sekcje kasynowe zajmuje pół dnia i stwarza podatność na wieczne zgubienie się (np. przez brak okien i strzałek do wyjścia).

 


Las Vegas – San Francisco

Karton załatwiłem sobie za 5$ ale przetransportowanie go Uberem przez całe miasto jest nieco większym wyzwaniem. Rzeczy cywilne oraz walizkę na rower (bo co bym z nią zrobił w SF?) zostawiam w hotelu OYO. Tu wskazówka: jeśli pytacie na recepcji, czy ktoś Wam coś przechowa, nikt się nie zgodzi. Szczególnie jeśli mowa o 9 dniach i dużej walizce na rower (choć miękkiej, więc składanej – Thule RoundTrip Pro: najlepsza!). Co innego jeśli zapytacie parkingowych, czyli tych przy budkach z napisem Valet – zgodzili się za 2$/dzień.

Karton z rowerem czeka na mnie w SF przy taśmach bagażowych zanim jeszcze do nich dojdę. Alaska Airlines to jakaś magia. Składam rower, karton zostawiam pani sprzątającej (tu po raz pierwszy odkrywam, że po angielsku prędzej się człowiek dogada na Tajwanie niż w Kalifornii, gdzie obowiązuje chyba meksykański-hiszpański).

 


San Francisco – San Francisco


W San Francisco robię klasyczną pętlę dookoła miasta, dzięki czemu omijam większych najlepszy, ale dobrze mi już znanych rzeczy. Pokonuje mnie już jak zwykle sam wyjazd z lotniska, dzięki czemu kręcę się w kółko po głównych drogach. Po drodze dostrzegam, że przejeżdżam właśnie obok parku Bernal Heights, który to nie dość, że oferuje jedną z najlepszych panoram miasta, to jeszcze są przy nim położone najbardziej strome ulice w mieście – najbardziej strome odcinek, najbardziej stromej ulicy to 41%.

Bernal Heights to park ludzi z psami. San Francisco to jedno z tych miast, w których zawód “wyprowadzacza psów” jest wyjątkowo popularny, więc każdy idzie z ciągnącymi go 5 pieskami. Potem China Town, w którym próbuję kupić Pandzie kotka z machającą łapką, którego przegapiła podczas wizyty na Tajwanie. Rapha, gdzie zaopatruję się w końcu w czapeczkę z napisem San Francisco (przy poprzednich dwóch wizytach były niedostępne), po czym wjeżdżam na kultowy Hawk Hill (tę górkę z widokiem na most i miasto) i tam rozpoczynam przygodę ze słynną trasą 1/101, czyli Pacific Coast Highway. W tym samym momencie zaczyna lać deszcz i wiać wiatr, które będą mi towarzyszyły przez wiele kolejnych godzin.

Noclegi w San Francisco są albo bardzo drogie albo tanie. Te tanie to albo hostele, które nie bardzo mnie urządzają, bo: rower, poranne wstawanie, lekki sen itp. albo położone są w miejscach, w których nadepnąć można przypadkiem na zakażoną strzykawkę. Tak, centrum San Francisco, poza miejscami turystyczno-biznesowymi, to całkiem nieprzyjemne miejsce: bezdomni, narkomani, te sprawy… Śpię więc w najtańszym sensownym i położonym na południe hotelu jaki znajduje:

Travelodge by Wyndham San Francisco Airport North: 255 zł / noc

Miejsce bardzo dobre, bo hotel praktycznie dzieli budynek z najlepszymi naleśnikami świata: IHOP (ciekawostka: strona IHOP jest zablokowana w Polsce).

 


San Francisco – Monterey


Plus jest taki, że przez dużą część dnia nie padało, minus taki, że pewnie po prostu krople deszczu nie dolatywały do ziemi. Stwierdzenie, że wiał mocny wiatr, byłoby błędnym stwierdzeniem. Tego dnia wiatr napieprzał. Takie stabilne 40km/h prosto w twarz. Przez kilka godzin zastanawiałem się, jak znajdę tego człowieka, co to napisał, że jak się jedzie na południe, to wieje w plecy. Może nie jestem zbyt mocnym kolarzem, może waty już nie te co kiedyś, ale jeśli dużym sukcesem jest zbliżenie się do prędkości 20km/h na płaskim, to coś tu jest nie tak. Pokonanie 188km zajęło mi blisko 9 godzin, a z postojami ponad 10. Było dramatycznie źle.

Hotel opuszczam o 5:30h, żeby nie widzieć górek, które czekają mnie na początku. W okolicach 15km wjeżdżam na drogę przy oceanie i zostaję na niej praktycznie cały dzień. Ruch jest praktycznie znikomy, później nieco rośnie, ale głównie w stronę San Francisco, a ja jadę w przeciwną.

Po ponad 6 godzinach jazdy mam 110 kilometrów na liczniku i melduję się w Santa Cruz. To pierwsze miejsce, w którym przewidziany mam awaryjny nocleg. Prognoza mówi, że w zatoce powinno wiać trochę mniej, a że jest dopiero połowa dnia to jadę dalej. Takiego wała z tym mniejszym wiatrem…

Santa Cruz to miasto surferów ale poza sezonem wygląda jak tani horror. Ludzi mało, jak już są to też nieco straszni. Wesołe miasteczko przy plaży nie działa. Ma to swój urok, przez chwilę. Później jedzie się już nieco dalej od wybrzeża, przez niekończące się i widoczne po horyzont pola upraw.

 

95% kapusty warzywnej brukselskiej pochodzi z Kalifornii

 

Przez całą drogę zastanawiam się, czy wolałbym żeby ten wiatr był zastąpiony np. przez deszcz. Czy wtedy byłoby gorzej? Kolejnego dnia dostaję odpowiedź. Nocuję w: Bayside Inn – 204zł / noc

 


Monterey – Cambria Soledad

Wyruszam przed 7, to miał być ciężki dzień, ale też najbardziej epicki. Przejazd przez najdroższe części wybrzeża i legendarny Big Sur. No cóż, nazwy miejscowości takie jak Carmel-by-the-Sea zobowiązują. To bajecznie zielone pola golfowe położone wprost nad oceanem, wielkie posiadłości przy plaży i te tematy. Problemem jest tylko to, że najbliższy wolny nocleg położony jest jakieś 160km ode mnie, a po drodze są ze 2 lub 3 sklepy. Możliwości ratunki niewiele.

Z plusów: trochę rozwiązał się mój dylemat, czy pogoda poprzedniego dnia była gorsza. W dalszym ciągu wieje dramatyczny wiatr w twarz, ale teraz wtóruje mu deszcz. To taki nietypowy deszcz – potrafi np. przez 4 minuty lać, jakby ktoś wystawił nad głowę konewkę, a potem przerwa przez 15 minut… albo odwrotnie. Aby nieco zobrazować sytuację powiem tak: po blisko 5,5 godziny jazdy jestem na 94. kilometrze.

Po drodze jest oczywiście bardzo ładnie: wybrzeże, klify, mosty, góry, las i te wszystkie tematy, które widzimy na reklamach samochodów w telewizji. To jedna z tych dróg, na których kręcona jest większość takich spotów. Tego dnia wygląda nieco inaczej niż ją zapamiętałem. Niezwykle zastanawiający jest też fakt braku ruchu samochodowego. To przecież jedna z większych atrakcji w tej części Stanów.

 

It’s the edge of the world and all of western civilization

 

Kulminacja dnia następuje w okolicach wspomnianego już 94. kilometra. To moment, w którym powinno być już łatwo i po płaskiej, przyjemnej drodze powinienem dojechać do swojego noclegu, w którym obserwował będę zachodzące nad oceanem słońce. Jestem wykończony, ale witam się już z gąską – przejechałem najtrudniejszą część i teraz już tylko radość. Pod koniec dnia miał też uspokoić się wiatr. Esencja szczęścia.

Zastanawiał mnie tylko samochód z dwoma gościami, który mijałem godzinę wcześniej. Zawrócili specjalnie, aby wytłumaczyć mi, że droga jest zamknięta. Lamusy – myślę. Przecież przełęcze no el paso to nasza specjalność. Pół godziny wcześniej widziałem też kobietę, która krzyczy na budowlańców, że czegoś nie oznaczyli. Oni jednak mi machają i mówią, że mogę spokojnie jechać dalej, ktoś mnie gdzieś przepuści. Może gdybym po hiszpańsku umiał coś więcej niż pisa mojado, zrozumiałbym więcej.

Okazuje się, że przełęcze no el paso nie działają w Ameryce tak, jak u nas.

Dojeżdżam do słupków z radosnym napisem “Road closed”. Słupki omijam i jadę dalej, aż dojeżdżam do pokaźnej ilości ciężkiego sprzętu. Wyskakuje do mnie jakiś koleś pełen agresji i krzyczy coś ze słowami 800$, violation, police, unauthorized. Zauważam, że uwaga coraz większej liczby osób skierowana jest na mnie, co skutecznie motywuje mnie do zgrywania głupka, zawrotki i sprawnego usunięcia się z miejsca zbrodni.

Tu należy dodać jeden, bardzo ważny punkt. Od ponad 80 kilometrów nie ma zasięgu telefonu, a przez ostatnie 40km minąłem jeden budynek. Z tego miejsca mam 59 kilometrów do noclegu planowaną drogą: płaską, bezwietrzną, przyjemną. Najbliższa alternatywa dojazdu tam to, uwaga, uwaga… 220km, jeśli pojedzie się przez góry lub 270km normalnymi drogami. Czad. Żeby było śmiesznie, droga została zamknięta na 4km przed Nacimiento-Ferguson Road, czyli potencjalną przebitką przez góry. Drodze, która może i znajduje się na liście “dangerous roads“, ale skoro i tak nic nie widać we mgle, to przecież wszystko mi jedno. Wszystko lepsze niż zawracanie.

Stoję więc radośnie przy słupkach i obserwuję, gdy średnio co 15 minut podjeżdża samochód i ze zdziwieniem zawraca. Opcje mam dwie: skorzystać z gasnącego już, ale dalej super mocnego wiatru w plecy i wrócić do Monterey albo łapać stopa. Wybieram to drugie, dzięki czemu ląduję w kamperze z Niemcami mówiącymi po turecku i śpiewającymi niemiecki disko-rap.

 

Na 6 milionów osób rocznie odwiedzających Big Sur (liczba mieszkańców: 1728), trafiłem na kampera z tureckimi Niemcami.

 

Po drodze pogoda się poprawia, wychodzi słońce, pojawiają się turyści, wieje w plecy, a ja siedzę w samochodzie i zastanawiam się kiedy spadniemy z klifu. Dwie godziny później jestem znowu w Monterey. Genialnie. Wieczorem wyczytuję na Twitterze, że drogę otworzono gdy byliśmy mniej-więcej w połowie drogi powrotnej. Tylko skąd o tym mieliśmy wiedzieć, skoro nie było ani oznaczeń ani internetu. Cytując klasyka:

 

Wybrałem tak jak mogłem wtedy najlepiej.

 

Źle, ale bazując na dostępnych wtedy informacjach, była to najrozsądniejsza opcja. Droga została zasypana osuwiskiem przez wichury i ulewy.

Czytam w internecie wystarczająco dużo kołczów, aby wiedzieć, że nie można stać w miejscu, znajduję więc najbliższy nocleg oddalony o niewielki czas jazdy – pada na Soledad oddalone o 80km. Droga jest dramatycznie nudna – głównie wzdłuż płaskich winnic, a potem przez jakieś przemysłowe rejony meksykańskie. Wszystkie napisy po hiszpańsku, wszędzie restauracje casa de pollo. Trudno żeby w okolicach miejscowości Gonzales było inaczej. Moja nawigacja sobie nie radzi i do wyboru mam albo wielopasmowy freeway albo jakieś pola. Staram się to łączyć, ale ląduje parokrotnie w polu błota z rowerem zanurzonym po ośki w klejącej się mazi. Wieczór spędzam z rowerem pod prysznicem.

Śpię w: Soledad Motel 8 – 364zł / noc

 


Soledad – Morro Bay

W nocy prognozy się zmieniły, choć nie jestem pewny – przecież nie sprawdzałem jak będzie po drugiej stronie gór, bo czemu ktoś miałby jechać tymi dramatycznie nudnymi rejonami zamiast pięknym wybrzeżem. Otóż niespodzianka – wiatr przeskoczył na drugą stronę – właśnie do mnie, a jakby tego było mało, jest super zimno i super deszczowo. Deszcz leje już gdy wychodzę przed 7 rano. Później nieco się uspokaja… na chwilę.

Równiny, winiarnie, Meksykanie

Trasę podzielić mogę na cztery odcinki/etapy.

Etap chłodu i szczęścia. Pierwsze 35km, które może i jest nieco chłodne, ale wschodzące słońce, mgła oraz pagórki rodem z Azorów przecinające pastwiska i winnice sprawiają, że to jedna z najładniejszych dróg jakimi jechałem. Jest sztos.

Etap chłodu, nadziei i nudy. Kolejne 30km jadę dramatycznie nudną drogą wzdłuż autostrady, taką klasyczną serwisówką. Nie jest jednak źle, bo jadę. Wieje, ale jadę.

Mort Sahl powiedział kiedyś, że nigdy nie żył ten, kto nie umarł w Kalifornii. Życie mam już zaliczone.

Etap porzucenia wszelkiej nadziei i wysłania pożegnalnych SMSów. Dalej, aż do Paso Robles, czyli 130. kilometra jest dramatycznie źle. Paso Robles to podobno jedna z najważniejszych winnych miejscówek Ameryki oraz miejsce kultu Ignacego Paderewskiego oraz okolice, w których w swoim Porsche zginął James Dean – tyle z ciekawostek. Temperatura spada poniżej 10 stopni i pojawia się ulewny deszcz. W pewnym momencie stoję już 40 minut pod mostem przy autostradzie i zastanawiam się czy lepiej pod nim zamarznąć, czy jechać w ulewie. Przychodzi jednak cud i pojawia się na niebie niewielki kawałek niebieskiego prześwitu. Analizując Windy dochodzę do wniosku, że modyfikując nieco trasę, powinno mi się udać jechać razem z nim. Sytuacja staję się abstrakcyjna i magiczna jednocześnie: gdy jadę za szybko lub za wolno, zaczynam moknąć. Utrzymując stabilne ~25km/h jadę suchy i w słońcu.

Szczęście nie trwa długo, bo moja droga prowadzi niestety przez freeway 101. Nie dość, że momentami jest na niej zakaz jazdy rowerem, to pobocze jest EPICKO ZŁE. To jak jazda po korzeniach w MPKu. Średnio co metr jest olbrzymi wypust w poprzek pobocza, wystający na jakieś 10cm. Z dwojga złego lepsze to niż moknąć. W gratisie dostaję zjazd do miejscowości Bradley, która wygląda jak samochodowy skansen i mokry sen fana amerykańskiej motoryzacji.

 

We only have two kinds of weather in California, magnificent and unusual.

~James M. Cain

 

Etap kalifornijskiej ekstazy. Ostatnie 40km, po spontanicznym odbiciu w stronę wybrzeża w Paso Robles to jest to, po co tu przyjechałem. Opuściłem swoje okienko pogodowe, pogodziłem się ponownie z deszczem i wjechałem na pagórki prowadzące do oceanu. Było kurde warto! Może i jadę w deszczu, ale dookoła mnie jest Kalifornia w swoim najlepszym wydaniu. Pagórki, jeziora, tęcze, zieleń, piękne drzewa, ocean w oddali. Dojeżdżam tak do mojej ulubionej miejscowości: Morro Bay. Tam następuje jak zwykle kulminacją piękna. To jeden z tych momentów, gdy myślisz, że warto moknąć przez 20 godzin tylko po to, aby przez kilka minut znaleźć się w miejscu, w którym właśnie jesteś. Damn!



Nocuję tam, gdzie spaliśmy w zeszłym roku z Pandą, u miłego Hindusa w: Morro Bay Sandpiper Inn – 194zł / noc

 


Morro Bay – Carpinteria

Rano budzi mnie słońce i zapowiedź pięknej pogody. Nie dosłownie oczywiście, bo gdy wstaję po 4 rano jest ciemno jak… w nosie. Nie pada jednak, nie wieje, w prognozie krótkie spodenki i rękaw. Choć nie o 5:30 rano, gdy wyruszam, bo startuję jak zwykle w wersji zimowej. Tego dnia postanawiam być rakietą. Człowiekiem-ultrasem nadrabiającym wszystkie zaległości. Jadę na luzaku, w San Luis Obispo, staję sobie przy ulicy znanej z tego, że ściany budynków oklejone są wyżutymi gumami do żucia, kilometry lecą.

Problemy pojawiają się dwa. Po pierwsze wielogodzinna jazda w zimnie sprawiła, że średnio co 20 minut muszę stanąć na siku, a dyplomatycznie powiem, że: NIKOMU NIE ŻYCZĘ SZUKANIA MIEJSCA NA SIKU NA PACIFIC COAST HIGHWAY. Prawie wszystko jest tu albo prywatne i ogrodzone albo turystyczne.

Po drugie, na 55. kilometrze trafiam na znak “alternate route”, który pozwala skrócić pare kilometrów jadąc przez mega stromy podjazd, więc odbijam i 3 minuty później następuje kara. Z tylnego koła zaczyna sikać mleczko uszczelniające. Ciśnienie mniej-więcej jak z rozkręconego na maksa węża ogrodowego. Zanim zdążę się zatrzymać, zalepione jest już wszystko oprócz opony, w której ciśnienie wynosi zero: rama, przerzutki, ubrania, sakwy, generalnie całość. Stoję więc na poboczu i myślę co dalej. Grzebię palcem w dziurze, staram się jakoś doformować wyciekające już resztki uszczelniacza i trochę się modlę. Żeby było śmiesznie, to akurat odcinek rolniczy, na którym pobocze jest klejącym błotem. Odczekuję chwilę, pompuję koło i okazuje się, że mleczka wylewa się coraz mniej, ale ciśnienie jakoś się trzyma. Duży cud, że koło udaje się uszczelnić pompując kieszonkową pompką od zera. Postanawiam dać kołu szansę i jadę dalej.

10 kilometrów później znowu strzał i jak się okazuje, w kole było jednak tyle mleczka, aby znowu wszystko upieprzyć. Zupełnie bezsensownie powtarzam serię poprzednich czynności i znowu pompuję koło – ciśnienie znowu się trzyma. Zakup podręcznej pompki z manometrem, to był jednak strzał w 10! W myślach dziękuję Mrówie z kolarskiego, że nalał tak dużo.

Droga uwalona jest błotem straszliwie i po kilku kilometrach widzę duże bąble uszczelniacza w przednim kole. Kaplica. Postanawiam odbić do miejscowości Santa Maria, gdzie Google pokazują serwis rowerowy. Tam zdejmę opony, wsadzę dętki i gdyby coś poszło nie tak, będę miał opcję awaryjną w postaci warsztatu. Po drodze spotykam miłą parę na rowerach, która tłumaczy mi, że to najbardziej naciągający serwis świata i żeby go omijał – lepiej cofnąć się 25km do Village Bike Shop w Arroyo Grande. Zupełnie bezpodstawnie stwierdzam, że nie będę się ani cofał, ani dawał naciągać, więc sprawdzam ciśnienie w oponach i stwierdzam, że skoro przez 15km nie ruszyło ani o ułamek bara, jest dobrze i jadę dalej. #YOLO.

Przez 50 następnych kilometrów jadę zestresowany, potem mi to mija. Jadę trochę głównymi drogami, trochę przez pagórki, zaliczam też drogę Harris Grade Road, która miała być ciężkim i widokowym podjazdem, ale okazuje się ani ciężkim (3,6km / 5%), ani widokowym. Na 160.km wracam na główną drogę 101 i zostaję na niej już przez wiele dni. Jadę czasem bardzo główną, czasem tylko trochę główną trasą wzdłuż wybrzeża. Przelatuję z rozpędu przez środek uniwersytetu w Santa Barbara, gdzie zaczepia mnie z 5 osób pytając skąd i dokąd jadę.

W ogóle, podczas mojej podróży pytało mnie o to kilkadziesiąt osób i co ciekawe,odpowiedź  nikogo nie dziwiła. Santa Barbara to fejm: kiedyś mieszkał tu Michael Jackson, dzisiaj Operah Winfrey. Zdaje się, że sakwiarze robiący tutaj setki/tysiące kilometrów to standard. Zachód słońca dopada mnie w miejscowości Carpinteria i tam postanawiam zostać. Znajduję hotel zaraz obok Walmartu, więc na kolację skrzydełka. 240km to satysfakcjonujący dystans, szczególnie że z nieznanych mi przyczyn, nie odczuwam w ogóle zmęczenia. Od kiedy wyszło słońce, wszystkie negatywne emocje minęły.

Nocuję w: Motel 6 Santa Barbara – Carpinteria South: 307zł / noc


Carpinteria – Newport

Czas na klasykę nad klasykami. Tę NAJ część wybrzeża. Ventura, Malibu, Venice Beach, promenady w Los Angeles, Santa Monica, Long Beach. Miejsca, które znamy z filmów: od Californication, przez Beverly Hills 90210, po Słoneczny Patrol. Nie chcę zabrzmieć jak zgred, ale trochę nuda – szczególnie, że pogoda jakaś znowu szara i ponura. Venice nie jest już tak ładne, gdy niebo nie ma idealnie niebieskiego koloru. To głównie kicz i siedziba bezdomnych – o ile w pełni sezonu ma to swój urok, tak w połowie grudnia nawet surferzy mu zbytnio nie pomagają.

Malibu, w którym to mieszka podobno większość gwiazd, to również skarpa z wielkimi posiadłościami, oddzielona od małych, nadmorskich domków główną, zatłoczoną drogą. Spotyka się tu co chwilę Tesle i drogie samochody na zmianę w pickupami. Bo dzielnica zapełniona jest jednak głównie Meksykanami sprzątającymi i utrzymującymi/remontującymi posiadłości niż samymi mieszkańcami.

California knows how to party

Mimo że większość Los Angeles da się pokonać sensownymi ścieżkami, to nie chce mi się tłuc przez miasto tylko po to, aby zobaczyć znak Hollywood i panoramę z Griffith Observatory. Zahaczam więc tylko o oddaloną o 3 przecznicę Raphę (jedną z najlepiej zaopatrzonych jakie widziałem, ale bez mojej ulubionej kolekcji: SALE), aby dowiedzieć się, że oczywiście nie mają akurat czapeczek z napisem Los Angeles.

Sytuacja wygląda zupełnie inaczej nieco na południe od Los Angeles i w okolicy Long Beach (szczególnie Naples), tam domki są mniejsze, ale wszystko jest jakieś takie ludzkie i zachęcające do zamieszkania. Jest jakby luksusowo, choć może się zdarzyć, że np. zaraz obok jest wcale-luksusowo. Zachód słońca zupełnie nie przypomina zeszłorocznego, który wspominam do dzisiaj – czerwonego tak bardzo, że wrzucanie zdjęć nie miało sensu, bo i tak byłbym posądzony o przesadę z filtrami.

Kalifornia nie zawodzi i na ten przesaturowany zachód trafiam w okolicach Huntington Beach. Mam nieodparte wrażenie, że przez ponad 100 ostatnich kilometrów dało się jechać prawie cały czas ścieżką rowerową przy lub przez plażę. Nieźle jak na okolicę 4-milionowego miasta.

Ta trasa to albo przywołanie bardzo dobrych wspomnień związanych z filmami i niepotrzebna przejażdżka najpierw dużymi ulicami, a potem kąpanie się w słońcu na ścieżkach rowerowych przy plażach, albo bardzo duży zawód. Nic w życiu nie zawodzi tak bardzo jak Aleja Gwiazd. Warto się na nią przejść, aby dowiedzieć się jak duży może być w życiu zawód. Polecam.

Jazda w słońcu i wzdłuż wybrzeża podoba mi się na tyle, że zamiast odbijać w stronę pustyni (na której wiatr znowu niekorzystnie się ustawia, a temperatura jest niższa o jakieś 15 stopni), postanawiam kontynuować trasę na południe. Nigdy mnie tam nie było.

Noc spędzam w: Motel 6 Newport Beach – 279zł / noc

 


Newport – San Diego

Trasa do San Diego miała być formalnością: znowu trochę drogami główniejszymi (choć bezstresowymi), a trochę bocznymi. Do tego spory odcinek starą drogą Pacific Coast Highway, która biegnie wzdłuż głównego freeway’a i jako że stanowi głównie dojazd do plaż, jest w grudniu praktycznie nieużywana.

Moja przygoda rozpoczyna się na 60. kilometrze jazdy całkowicie pustą drogą, wzdłuż krajówki, kiedy to zatrzymuje mnie wojsko i oznajmia, że dalej się nie da. Otóż droga wykorzystywana jest aktualnie przez armię jako lądowisko dla helikopterów, które latają z towarem do statków na oceanie. Oznacza to, że muszę się cofnąć o 15 kilometrów (czyli nadłożyć 30), bo najbliższy zjazd na drogę znajduje się dość daleko, a do tego czasu odgrodzony jestem dość poważnym płotem. Rozumiem już co oznacza znak przy wjeździe na Interstate 5, mówiący że rowerami nie wolno, ale jak droga obok zamknięta, to wolno.

Jazda poboczem 3-4 pasmowej drogi to ciekawe przeżycie. Pobocze jest duże, a amerykańskie TIRy nieźle zasysają, dzięki czemu nawet wiatr nie przeszkadza, ale hałas dobiegający z wielkich opon męczy głowę dość poważnie. Gdzieś za setnym kilometrem zjeżdżam do miejscowości Oceanside i znowu jadę drogami nadmorskimi: czasem większymi, czasem mniejszymi, ale słońce i surferzy wszystko wynagradzają.

W San Diego robi się źle, bo trafiam znowu na remont, który zrzuca mnie ze ścieżki i ląduję w mieście. To znaczy ścieżki po mieście mam dalej, ale po pierwsze odkrywam boleśnie, że w San Diego jest dużo górek, a po drugie – dużo gorsze – odkrywam też, że San Diego ma najbardziej niekorzystny kolarsko układ zielonej fali jaki w życiu widziałem. Stoję na każdych światłach. To nie San Francisco, gdzie znaki mówiły o zielonej fali dla rowerzystów jadących 13mph. Potem jest jeszcze gorzej.

National City (miasto znane z “Mile of Cars”, czyli 5000 nowych i używanych samochodów stojących przy drodze i czekających na kupno) oraz Chula Vista (piękna nazwa) to patologia. Położone obok fabryk i portów, z których wylewają się tysiące Meksykanów, wracających do domu, nie nadaje się do komfortowego przemieszczania się rowerem, a stawanie co 200 metrów na światłach tylko mnie pogrąża. Dojeżdżam tak do granicy z Meksykiem, której widok skutecznie pozbawia mnie jakichkolwiek planów przekroczenia jej – tłok jak na wyprzedaży w salonie Xiaomi. Zawracam na rundkę po wybrzeżu wspaniałego miasta San Diego (tak wyobrażam sobie Florydę) i promem dopływam w okolice lotniska do hotelu. Dzielnica niezbyt przyjazna, ale tanio ;-) Nie zabijają mnie, więc nie jest źle.

Śpię o tutaj: Good Nite Inn San Diego Airport/SeaWorld – 192zł / noc

San Diego to miasto marynarki wojennej (druga największa baza statków w USA), więc jak ktoś lubi statki, lotniskowce i tematy związane z siłami zbrojnymi, odnajdzie się tu doskonale. Może się okazać, że przez przejście dla pieszych przemieszczasz się wraz ze stoma akurat przebiegającymi nim żołnierzami.

 


San Diego – Las Vegas

 

Przedostatniego dnia stwierdzam, że chyba nie chce mi się już kombinować nad wytyczaniem trasy i wynajmuję SUVa (Mazda CX-5: 80$/2 doby z pełnym ubezpieczeniem dzięki www.economycarrentals.com) i wracam do Las Vegas przez góry i pustynie. Trasa uświadamia mi, że zdecydowanie lepiej przejeżdżać tę okolicę samochodem niż rowerem. Zostaje mi cały jeden dzień na zakupy w outletach Las Vegas i odbijanie się od finansowego dna w kasynach!

Śpię kawałek za miastem, zaraz obok wojskowego lotniska, nad którym co chwilę latają odrzutowce: Super 8 by Wyndham Las Vegas Nellis AFB Area – 417zł / 2 noce

W Las Vegas sprawdzam jeszcze raz co podpisałem i okazuje się, że w umowie zwrot samochodu mam w San Diego. Podejście do wszystkiego jest tu jednak podobne do tego, które poznałem w Alaska Airlines – udaję się więc do punktu obsługi klienta, a miła pani bez słowa zmieni mi miejsce zwrotu samochodu. W drodze powrotnej mój samolot do Chicago opóźnia się o godzinę, dzięki czemu cudem zdążam na lot do Warszawy, a na Okęciu odkrywam, że może i ja zdążyłem, ale mój bagaż niekoniecznie. Odnajduje się dopiero po 1,5h podczas interwencji  w dobrze mi już znanym po Tajwanie punkcie reklamacji bagażowych. Koniec wycieczki – cieszę się na powrót do pracy.

 


Czy warto? Chyba nie.

he he he

Czy południowy odcinek (pomiędzy San Francisco, a południową granicą z Meksykiem) trasy Pacific Coast Highway warty jest przejechania rowerem? Nie jestem pewny.

Jeśli tak, na pewno kierowałbym się na niego poza sezonem – statystycznie, o ile nie trafimy akurat na huragan lub kalifornijskie pożary, pogoda powinna być jesienią/wiosną idealna. Sama trasa przez większość czasu jest przyjemna i z niezłymi widokami. Dlaczego więc mam wątpliwości? Ameryka jest daleko, w Ameryce wszystko od siebie jest dość poważnie oddalone, a jazda samochodem nie dość, że jest tania, to nie powoduje zbędnych stresów znanych z lokalnego podwórka. Nagromadzenie wspaniałych widoków na zachodnim wybrzeżu (co pokazuje nasz zeszłoroczny wpis – według mnie najbardziej epicki ze wszystkich) jest ogromne i mając tydzień lub trzy, trochę szkoda byłoby mi je poświęcać na powolne przemieszczanie się rowerem. Znacznie lepiej jeździć autem i zobaczyć więcej, zastępując długie wyprawy rowerowe średnio-długimi spacerami.

Wiem, że to niezbyt komfortowe stwierdzenie jak na bloga o tematyce rowerowej, ale sprawdziłem obie wersje i uważam, że samochodowa (a NAJLEPIEJ samochód + składak) to zdecydowanie ciekawsza… choć zupełnie inna.

Nic nie zmieni jednak faktu, że trójkąt Los Angeles – San Francisco – Moab to jeden z największych sztosów świata.