Plan na te wakacje był zupełnie inny. Byłem już na stronie Turkish Airlines, wybierałem już bardzo dogodny lot przez Istambuł do Miami, aż tu nagle wyskoczyła mi reklama Finnair mówiąca o lotach do Bangkoku za 1600zł. Jako człowiek odruchowo klikający w takie reklamy, aby chwilę później się oburzyć oszustwem, oczywiście kliknąłem. I faktycznie: lot z Warszawy do Bangkoku (przez Helsinki) z doskonałym wylotem w piątek i powrotem w niedzielę wieczorem / poniedziałek rano kosztował z grubsza tyle. Ciach i bilecik kupiony. Marzenia o Key West i wszystkich tych rzeczach, o których śpiewał Will Smith zostały zamienione na Pad Thai’a. Bo tyle wiedziałem o Tajlandii. No i nie przewidziałem, że z północy na południe Tajlandia ma w linii prostej długość prawie jak z Warszawy do Hiszpanii.
Kupowanie biletu, a POTEM googlanie o logistyce to nie jest dobry pomysł. Bo po pierwsze: co tam robić, a po drugie: jak coś jest w promocji, to bywa, że niesie za sobą pewne kruczki. Dlatego nie będzie to wpis “Co robić w Tajlandii z rowerem”, bo nie dość, że nie przygotowaliśmy się wystarczająco dobrze, to jeszcze byliśmy tam z naszymi pół-rowerami. Zamiast bike-packingu wyszedł nam train-bike-plane-bus-taxi-ferry-packing. Jest to tekst o tym, co zrobiliśmy i czego Ty już robić nie musisz.
Bierzemy dwa Bromptony:
– jeden z elegancką damską torebką zamontowaną z przodu, żeby ładnie wyglądać
– drugi z plecakiem 50l. z Decathlona. Trochę ciężki, ale za to wygodnie się z nim chodzi.
Montaż plecaka to samoróbka: pod siodełkiem przycięta rurka PCV z Castoramy, od dołu zamontowany voile strapsami do bagażnika. Zależy nam na szybkim montażu i demontażu, bo dość często zmieniamy środki lokomocji. Montaż to około minuty do dwóch, demontaż jakieś 30 sekund.
Do tego dwa materiałowe uchwyty na bidon z Decathlona i na kierownicy Karoo, które podczas tej wycieczki umiera.
Do tego dwie walizki na Bromptona z firmy Vincita, dzięki czemu wieziemy je jako zwykły bagaż rejestrowany, a nie sportowy/rower (cebula!). Walizki zostawiamy na przechowanie w pierwszym hotelu. Gdyby nie było takiej opcji, pewnie wrzucilibyśmy je do Dimpa Bag z IKEA.
Całość wyjazdu to na oko jakieś 9000zł za dwie osoby:
same bilety lotnicze 4500 (bo dwa razy bagaż rejestrowany), dwa razy testy PCR dla dwóch osób i generalnie zero patrzenia na wydatki na miejscu.
Wycieczka do Tajlandii to proszę pana/pani bardzo prosta sprawa, szczególnie gdy bilet kupujesz 6 dni przed wylotem. Potem wystarczy tylko dokupić ubezpieczenie na 50k EUR dla każdego, zaklepać sobie hotel z listy tych “zatwierdzonych do przyjmowania gości z odległych krajów”, ustalić z tym hotelem, aby odebrał się z lotniska i zabrał do punktu robiącego testy PCR na COVID, zawiózł do hotelu i trzymał w pokoju, aż do momenty, gdy otrzyma Twój wynik i będzie mógł Cię wypuścić. Chyba że nie będzie, wtedy szykuj się na 2 tygodnie siedzenia i patrzenia w okno. Do tego zebrać trochę dodatkowych papierów jak dowód szczepienia i kilka formularzy i wszystko to przesłać ogromnym formularzem, aby otrzymać Thailand Pass, który pozwoli wjechać do kraju. I wszystko byłoby pięknie, gdybym tego formularza nie wypełniał na 4 dni przed wylotem, a ostatnim komunikatem nie było “dziękujemy, proszę daj nam 5-7 dni na zatwierdzenie dokumentów”. Potem zostaje już tylko wykonanie testu PCR max 72h przed wylotem i trzymanie kciuków, że wyjdzie negatywny.
Tak, robiliśmy test przed wylotem, po przylocie i dostaliśmy jeszcze test samoróbkę do zrobienia po 7 dniach na miejscu. Wynik trzeba wrzucić do aplikacja, która cały czas śledzi, gdzie jesteś.
Sobota.
Lądujemy w Bangkoku. Patrząc z samolotu Bangkok zaczyna się na horyzoncie i kończy na drugim horyzoncie. To najcieplejsza i naczęściej odwiedzana stolica świata. Jeśli miałbym napisać coś jeszcze o tym mieście, a jednocześnie kraju, to najlepiej posłuży za to fragment Wikipedii:
Podczas swojej koronacji w 1782 Rama I nadał swej stolicy nazwę składającą się z 43 sylab. Przez następne lata dodano do tej nazwy jeszcze 21 sylab. (…) Pełna nazwa Bangkoku w języku tajskim brzmi: กรุงเทพมหานคร อมรรัตนโกสินทร์ มหินทรายุธยามหาดิลก ภพนพรัตน์ ราชธานีบุรีรมย์ อุดมราชนิเวศน์ มหาสถาน อมรพิมาน อวตารสถิต สักกะทัตติยะ วิษณุกรรมประสิทธิ์ (…), co w tłumaczeniu oznacza: Miasto aniołów, wielkie miasto [i] rezydencja świętego klejnotu Indry [Szmaragdowego Buddy], niezdobyte miasto Boga, wielka stolica świata, ozdobiona dziewięcioma bezcennymi kamieniami szlachetnymi, pełne ogromnych pałaców królewskich, równającym niebiańskiemu domowi odrodzonego Boga; miasto, podarowane przez Indrę i zbudowane przez Wiszwakarmana.
Wikipedia
Możemy się z tego dowiedzieć, że:
- tajskiego nie ma się co uczyć, bo to i tak się nie uda.
- królowie Tajlandii są ciekawymi postaciami i nie mogę nic więcej o nich napisać, bo trafię do więzienia jeśli tam wrócę. Polecam sobie jednak pogooglać aktualnego króla Ramę X i jego psa, mianowanego marszałkiem lotnictwa.
- Tajowie podchodzą poważnie do kwestii wiary. To jeden z tych narodów, który po zobaczeniu naszego Wielkiego Jezusa Świebodzińskiego, nie zapytałby “Co to?!” a raczej “Dlaczego to nie jest złote?”. U nich złote odpowiedniki Jezusów i Papajów / Papieży są na porządku dziennym
Po wylądowaniu wszystko dzieje się samo i jest super sprawne. Obsługa wszystkiego jest “po Amerykańsku”, czyli do każdego zajęcia przypisany jest jeden, generalnie uśmiechnięty i wydający się lubić swoją pracę, człowiek. Jeden więc sadza nas na krześle, jeden daje formularz, jeden zabiera formularz, jeden prowadzi do taksówki, jeden wiezie taksówką przez punkt badań do hotelu. W hotelu ktoś odbiera bagaże, ktoś obsługuje na recepcji, ktoś przynosi jedzenie żebyśmy nie umarli z głodu na kwarantannie. Wygląda jakby każdy z 15 milionów mieszkańców aglomeracji Bangkoku miał tutaj swoje zajęcie, na którym bardzo mu zależy. Jest aż niezręcznie tak bardzo wszyscy są mili. Lądujemy jakoś po 8 rano, testy robimy koło 10, wynik do hotelu przychodzi koło 18 i wtedy to możemy zacząć wakacje.
Jeśli po 3 godzinnej przejażdżce rowerem po Bangkoku można coś powiedzieć, to na pewno jedno: nie chcesz tam jeździć rowerem. Nie to, że jest niebezpiecznie – nikt na nas przez cały tydzień nie zatrąbił ani razu i ani razu nie mieliśmy niebezpiecznej sytuacji. Powiedziałbym, że czułem się jakieś 4x bezpieczniej niż w Warszawie. Po prostu nie jest to zupełnie miasto stworzone do poruszania się rowerem. Wszędzie 3-4 pasy, olbrzymi ruch, skrzyżowania, światła, jednokierunkowe drogi, krawężniki i generalnie wszystko to, co najgorsze. Nasz plan zjechania głównych parków oraz głównych atrakcji legł w gruzach szybko. Z nieznanych mi powodów parki wieczorami są zamykane, a wszystkie świątynie szczelnie schowane za zamkniętymi murami. Jedyne co możemy zobaczyć to ich dachy.
Śpimy w Graceland Hotel Bangkok i płacimy za to zawrotne 1000zł, bo wliczyć w to trzeba transport i 2 x test PCR.
Ulica, na której mieszkamy niebezpiecznie przypomina skrzyżowanie starego i nowego Las Vegas, a liczba pań do towarzystwa jest wyższa niż przechodniów. Są to jednak inne panie niż te znane na przykład z Amsterdamu. Stylówą przypominają bardziej dziewczęta wybierające się do lokalną dyskotekę, ale jednocześnie wiele z nich przemieszcza się idąc po prostu za rękę z typowym-europejskim turystą. W normalnym środowisku powiedziałbym, że to jakaś patologia, w Bangkoku jest to tak popularne, że staje się normalne. Tak samo jak panie, które są jeszcze panami – choć nie wiem jak to napisać, aby nikogo nie urazić.
Rano postanawiamy uciekać z miasta. To nie jest miejsce dla bromptomowych ludzi. Tak szczerze, to nie wiem dla jakich ludzi może być to miasto. Poza oczywiście tymi polującymi na panie.
Niedziela.
W Tajlandii generalnie opcje są dwie:
- jedzie się na południe, bo wiadomo: Phuket, Krabi, plaże, morze, słońce, wyspy, łódeczka, Instagram itp
- jedzie się na północ, do Chiang Mai, a potem Chiang Rai. Tam są górki, jest chłodniej, dojeżdża tam mniej turystów. Choć wydaje się, że każdy kto nie skorzystał z opcji pierwszej, jedzie właśnie tam, więc nie wiem jak to z tymi turystami.
Tydzień na plaży brzmi bardzo źle. Północ trochę korci, bo na przykład taki podjazd Doi Inthanon wyglądałby bardzo dobrze w naszym rowerowym portfolio. Szczególnie, że uważany jest za jeden z cięższych w Azji: 22.1km ze średnią 8,6%. Alternatywnie, z drugiej strony: 46,2km ze średnią 4,8%. Szybko przypomina mi się jednak moja mina na każdym, bardziej sztywnym podjeździe pokonywanym Bromptomem i uznaję, że serdecznie dziękuję za takie wakacje. Żeby zachować namiastkę przyjemności, jechalibyśmy to pewnie cały dzień, a biorąc pod uwagę dostępność noclegów po drodze – ze dwa dni.
Za cel obieramy więc Park Narodowy Khao Sok, który znajduje się jakieś 100km na północ od Phuket i strategię “jakoś tam dojedziemy”. W linii prostej (przechodzącej przez morze) to jakieś 550km. Liczymy na to, że jadąc przez tereny niczym nie wyróżniające się, zobaczymy ten zwykły kraj. Czy będzie to ciekawe – nikt nie wie.
To generalnie jeden z tych dni, w których wychodzimy przed świtem i nie zdążamy przed zmrokiem, mimo iż praktycznie nie robimy przerw. Bo wygląda to tak:
Wychodzimy wcześnie, żeby zdążyć na pociąg o 8:20. 10km w bangkowskich(?) warunkach drogowych to jakaś godzina. Po drodze 10 minut ulewy, w ciągu której spada tyle deszczu, co u nas w lipcu. Lokalne pociągu są super, bo może i nie są turbo dokładne, ale za to kosztują tak średnio z 1zł za godzinę jazdy. Oczywiście jazdy ze średnią prędkością niższą niż przeciętny rower szosowy. Godzina jazdy i meldujemy się na jakimś lokalnym targu (bo większość stacji to odpowiednik naszych targowisk), gdzie przeskakujemy na prom przez rzekę wraz z morzem skuterów i podjeżdżamy do następnej stacji. To taki trick, bo stacje są od siebie jakiś kilometr, ale nie ma mostu. Znowu godzinka jazdy i dojeżdżamy do jednej z tych dużych atrakcji turystycznych: Mae Klong Train Market. To stacja jak każda inna, ale bardziej. Jest tak wąsko, że sprzedawcy składają część swoich stoisk, aby pociąg się zmieścił. Przyznaję, całkiem śmieszne:
Przed nami nieznana nam liczba kilometrów. Jedziemy po prostu na południe, staramy się trzymać możliwie blisko wybrzeża. Udaje nam się to tylko trochę, bo morze po raz pierwszy widzimy po jakichś 70 kilometrach. Wcześniej były jakieś uprawy, trochę dżungli, miasta i generalnie takie egzotyczne Mazowsze. Rożnica jest taka, że zamiast pól z kapustą są pola… soli. Że jest to sól oczywiście dowiadujemy się dopiero w domu, z Googli. Gdy przyjeżdżamy wygląda to po prostu jak pole zalane wodą.
Jest tak ciepło, że cieplej być nie może, naprawdę. Wizyta w Dolinie Śmierci oraz w górach Maroka to przy tym pikuś. Po raz pierwszy jadę w takim cieple, że w nogach pojawiają się mrówki, w głowie się kręci i już nawet pić się nie chce. Warto dodać, że prawie cały czas przemieszczamy się w maseczkach – miejscowi nie ściągają ich chyba nigdy. Robimy przerwę w 7-eleven żeby przeżyć. Przez 45 minut patrzymy bezmyślnie przed siebie.
Gdy postanawiamy ruszyć dalej, los daje nam szybko znać jako dobry jest to pomysł. Słyszymy huk i sekundę później nie mam już powietrza w tylnym kole. Jeśli Brompton ma jakąś wyraźną wadę to proces wymiany tylnej dętki. Pół godziny w upale z głowy. Jako że ważące pół kilograma Marathony są oponami nieśmiertelnymi, mam tylko jeden zapas. Cóż, pompując koła nie pomyślałem, że używane będą w temperaturze wyższej o kilkadziesiąt stopni, a obciążenie nieco się zwiększy przez plecak z tyłu (bo przecież nie przez pad thai’e i mango sticky rice). W oponie dziurę mam taką, że można przełożyć na wylot kciuka. Od tego momentu, jadę jak Flinstonowie, podskakując na kwadracie zamiast okręgu i z duszą na ramieniu licząc na to, że wytrzyma jeszcze te kilkaset kilometrów. Oczywiście wytrzymało, w Bromptonie wszystko jest niezniszczalne, nawet jeśli jest zniszczone.
W pobliżu miejscowości, której nazwy przeczytać ani skopiować nie umiem (bo Strava używa nazw lokalnych) pijemy najlepszą herbatę z mlekiem i kulkami od czasu wizyty na Tajwanie. Jest tak dobra, że niezależnie od tego co stanie się dalej, mogę uznać już cały wyjazd za udany. Fakt, że jest z budki o nazwie Hop Chafe, nijak oczywiście nie wpływa na moją ocenę. Tak samo jak fakt, że pijemy ją na plaży, przy zachodzie słońca. Czy przez to nie zdążamy dojechać do jakiegokolwiek hotelu przed zmrokiem? Możliwe. Ale może to też przez to, że po drodze stajemy oglądać różnie dziwne rzeczy, jak na przykład statua w morzu, ręce wystające z plaży, świątynie w polu i tak dalej. Dla fanów dziwnych budowli, Tajlandia będzie doskonała
Dzień kończymy w luksusowo brzmiącym hotelu FuramaXclusive Sandara Hua Hin at Cha-am Beach (132zł) w jednej z tych typowo turystycznych, nadmorskich miejscowości.
Na rowerze spędzamy tego dnia 13 godzin, dzięki czemu wydaje nam się, że wakacje trwają już 3 tygodnie.
Poniedziałek.
Plan na ten dzień zakładał odwiedzenie parku narodowego Khao Sam Roi Yot. Nic z niego nie wychodzi, bo okazuje się, że przez pandemię prawie wszystkie pociągi są odwołane, a te które są, odjeżdżają w zupełnie innych godzinach niż sugerują Google. Dodając do tego brak noclegów w pobliżu parku, niepewną sytuację z oponą, temperaturę odczuwalną wykraczającą poza znaną mi skalę, postanawiamy podskoczyć trochę pociągiem. Kupno biletu z Hua Hin (bardzo ładna stacja) do Prachuapkhirikhun to oczywiście dobra zabawa, bo wymawiając tą nazwę czuję się, jakbym rzucał zaklęcie. Tajowie na szczęście są tak mili i tak pomocni, że nic nigdy nie stanowi dla nas w tym kraju problemu.
Podróżowanie pociągiem lokalnym może i jest powolne, ale za to bardzo przyjemne. Nie wiem czy udałoby się upchnąć rower pełnowymiarowy, ale podejrzewam, że nawet jakby trzeba było go położyć komuś na głowie, nie byłoby to dużym problemem. Bromptony na szczęście zawsze mieszczą się na półeczkę nad głową.
Wspomniana miejscowość jest doskonała, ma wszystko czego potrzebujemy. Jakiś klasztorki, jakieś spacerniaki, masywne skały wystające z morza, wielki targ z dziwnym jedzeniem przy promenadzie i w ogóle dzień jest bardzo dobry.
Pod wieczór próbujemy się dostać do ukrytej na terenie wojskowym plaży. Wymaga to przejazdu przez pas startowy i trochę zasieków, rozmowa z wojskowym jest standardowa: oni nas pytają dokąd jedziemy, my mówimy, że nie wiemy. Oni nas pytają, czy zdążymy stamtąd wrócić przed 18.00 (mam wrażenie, że wszystkie tereny plażowe/parkowe w tym kraju zamykają o 18.00), ja na to że oczywiście. Dlaczego miałbym nie zdążyć, skoro nie wiem gdzie jadę. Oczywiście nie zdążamy, ale za to trafiamy na piękny zachód słońca i masę wojskowych siedzących po szyję w pełnym rynsztunku w morzu. Zdjęcia im nie robię, bo jak już stoję nielegalnie pod znakiem “zakaz robienia zdjęć”, to pomyślałem, że ryzykować nie warto. Nie wiem czy pracodawca poczekałby na mnie 5 lat.
Śpimy w Zea Zide Hotel za 96zł, bo ma śmieszną nazwę i jako że następnego dnia ma lać deszcz, postanawiamy spędzić go na jednej z tych świetnych plaż.
Tego dnia moja wspaniała nawigacja, z która pomogła mi w wielu lepszych i gorszych pomysłach umiera. Hammerhead Karoo postanawia się już więcej nie włączyć pozbawiając nas wygodnej opcji nawigowania [*]
Wtorek.
Wtorek zaczynamy bardzo dobrze. W nocy spada z nieba ze 100 litrów na centymetr i są nawet momenty, w których nie widać piorunów. Rano korzystając z okienka postanawiamy udać się na te starannie wybrane dzień wcześniej plaże. Albo chociaż na te oddalone od hotelu o jakieś 7 metrów. Bardzo dobry plan:
Podejrzewając, że opuszczenie morza może być dość trudne, postanawiamy wejść na widoczny w oddali klasztor Wat Khao Chong Krachok. Do najbliższego pociągu, w którym spędzimy z 6 godzin mamy sporo czasu. Spędzamy go obserwując dziko biegające po okolicy małpy. W zasadzie mógłbym tak spędzić całe wakacje. Małpy chyba mają high-life, bo obok nas co chwilę przejeżdża pani na skuterku sprzedająca banany i psią karmę, a lokalsi chętnie je kupują i przekazują małpkom.
Zapraszam do galerii proporcjonalnej rozmiarami do czasu, który spędziliśmy obserwując ich życie:
Po południu wsiadamy w pociąg i jedziemy na koniec świata, do oddalonego o 360km Surat Thani. Po drodze leje tak, że bardziej już lać nie może. Dostajemy luksusowy posiłek składający się z ryżu i odpowiednika puszki naszej makreli w pomidorach, tylko zamiast puszki jest plastik, a zamiast pomidorów – curry. Jest nawet mikrofala, żeby sobie to podgrzać, ale odkrywamy ją dopiero po zjedzeniu.
Plan jest taki, że jak wysiądziemy tam z dworca, dostaniemy się jakoś do celu naszej wycieczki, który jest kolejne 120km dalej. Blogi przestrzegają przed naganiaczami na docelowej stacji, bo lepiej skorzystać w jeżdżących regularnie autobusów. Przez pandemię oraz fakt, że trafiamy w końcówkę sezonu deszczowego (prognoza pogody mówi o 90% szansie na burze każdego dnia) turystów nie ma, busów prawie też i okazuje się, że jesteśmy pewnie jedynymi turystami, którzy sami szukają tych naganiaczy. W ramach oszczędzania czasu łapiemy taksówkę, która wiezie nas w środek dżungli i tam zostawia, bo kierowca nie umie znaleźć naszego noclegu.
Ten środek dżungli, o którym piszą wszystkie blogi opisujące spanie w drewnianych bungalowach i domkach na drzewie to oczywiście miejscowość składająca się praktycznie tylko z noclegów, restauracji i organizatorów wycieczek dla turystów. Nie chcemy być jednak gorsi i sami bierzemy domki na drzewie. Jak ktoś lubi piszczenie, komary, mrówki i (w naszym przypadku) światełko świecące przez okno prosto w ryj, to polecam bardzo.
Jeszcze tego samego wieczora zaklepujemy sobie całodniową wycieczkę, bo okazuje się, że akurat są na nią 2 wolne miejsca. Wtedy jeszcze nie wiemy, że trafimy do parku tak pustego, jak prawie nigdy. Jesteśmy gotowi na jedną z tych przygód, którymi gardzimy – zorganizowaną wycieczkę turystyczną.
Środa.
W środę rano cofamy się busikiem o jakieś 60km, które przejechaliśmy dzień wcześniej. Okazuje się bowiem, że może i faktycznie jesteśmy w “głównej” miejscowości całego parku krajobrazowego i wszystkie wycieczki ruszają właśnie stąd, ale ma to sens tylko, gdy przyjeżdża się z południa – od Phuket. W naszym przypadku było to całkowicie niepotrzebne. Przedstawiam problem na mapie:
Jak przystało na profesjonalnych turystów olewamy polecaną przez wszystkich opcję z noclegiem na jeziorze, bo przecież brzmi to jak rozrywka dla lamusów. To błąd, bo w noclegu na jeziorze wcale nie chodzi (przynajmniej w naszym wypadku) o spanie w tych fancy, instagramowych, pływających domkach, a o to, żeby było wszędzie blisko. Bo samo dopłynięcie z przystani do ciekawych miejsc to już minimum godzina. Nie ukrywam, sam park na dzień dobry robi całkiem dobre wrażenie:
Szybko jednak robi się dokładnie tak jak się obawialiśmy. Jesteśmy paro osobową grupą i prawie jedynymi turystami na całym, wielkim jeziorze. Pływamy łódeczką z silnikiem niczym z amerykańskiego muscle cara (rozpędza się do ~30km/h), zwiedzamy jakieś jaskinie, skały, wszyscy dookoła są maksymalnie zajarani, a my jak stare dziady, z miną “meh“. Kolarstwo jednak bardzo rozpuszcza zarówno jeśli chodzi o aspekty widokowe, jak i ocenę co jest przygodą, a co nie. To nie było. Szczególnie, że w pochmurnej pogodzie nie wygląda to ani trochę jak z Instagrama i ulotek. Mało tego, za nami siedzi dwóch Czechów! WTF. To tak dziwne jak fakt, że z lotniska do hotelu jechaliśmy z dwoma Węgrami!
Najciekawszym momentem z pierwszych kilku godzin wycieczki jest chmara nietoperzy i oraz nasz przewodnik próbujący nam wytłumaczyć, że to jest to zwierze od Batmana. Staje się to nieco mniej fajne, gdy wspomnę, że chmara nietoperzy pojawia się, gdy podpływamy do lasu i to właśnie on, swoim klaskaniem, zmusza je do wzbicia się w powietrze.
Gdy dopływamy do pływających domów na obiad, wycieczka się ratuje. Dostajemy bowiem czas wolny, który przeznaczyć można na kajakowanie po jeziorze. Nie brzmi to może jak przygoda życia, dopóki nie weźmie się pod uwagę faktu, że jesteśmy praktycznie sami po horyzont oraz, że jezioro ma bardzo wiele odnóg wyglądających jak małe, tropikalne rzeczki. I w tychże odnogach pokusić się można o poszukanie dziko żyjących zwierząt. Nas do jednej z nich przyciąga hałas niczym buldożera wyrywającego drzewa – okazuje się, że trafiliśmy na słonia. Fajnie, fajni – minutka obserwacji, machamy wiosłami dalej.
Dopiero po ponownym dołączeniu do wycieczki okazuje się, że to nie lada fuks i wszyscy oburzają się, dlaczego jesteśmy tak mało podekscytowani tym spotkaniem. Pół godziny później siedzimy już wszyscy na naszej rakiecie i płyniemy w to miejsce z nadzieją, że może jeszcze są w okolicy. Wydarzenie musi być to nie małe, bo nawet nasz lokalny przewodnik wydaje się podekscytowany. Okazuje się, że faktycznie – są tam ciągle nawet dwa słonie. Nasza hurraoptymistyczna wycieczka umiera w ekstazie.
Generalnie polecam, przygoda całkiem dobra. Te domki na wodzie to może nie taki zły pomysł jeśli zaplanuje się z nich kilka lokalnych wycieczek w małym gronie. Choć może w nieco mniej deszczowej porze roku, niż my tam jesteśmy. Podobno poziom wody w kilka miesięcy od naszej wizyty spadnie o kilkanaście metrów.
Czwartek.
W czwartek leje tak, jakby chciało nam udowodnić, że mieszkanie w domku podwieszonym na drzewie to jedyny sposób na przeżycie. Ubieramy peleryny i postanawiamy przejść się do dżungli. Po drodze łapiemy najlepsze mango sticky rice jakie przyjdzie nam jeść w życiu – w takiej piętrowej restauracji, która jest aktualnie na sprzedaż, więc już pewnie się nie dowiecie, jak dobre było. Znowu płacimy po prawie 40zł na głowę za wejście do Parku Narodowego i 10 metrów po bramce z biletami dowiadujemy się, że praktycznie cały pieszy szlak jest zamknięty, bo zalało deszczem. Tak, na miejscu, w parku, jest jeden szlak pieszy.
Co by tu dużo mówić – idzie się po prostu przez las – tam i z powrotem. Największą atrakcją jest niezliczona ilość pijawek, które przebijają się nam przez skarpetki i generują strużki cieknącej krwi. Bardzo fajne przeżycie. Myślę, że nigdy w życiu nie spotkam gorszego zwierzęcia niż pijawka z dżungli. Ani tego nie ma jak odczepić, ani wypatrzeć szybko się nie da, bierze się to nie wiadomo skąd. Polecam.
Aby dzień był pełny, idziemy też na rower wykorzystując chwilę okienka pogodowego. Okienko czekało aż odjedziemy na maksymalnie dużą odległość i skończyło się bardzo widowiskowo. Aby skrócić moknięcie jedziemy klasycznym skrótem, który powoduje, że błoto oblepia nam wszystko. Koła przestają się kręcić, buty ważą po pół kilograma więcej, przełożenia nie zmieniają się. Moja przerzutka w piaście nie zadziała już do końca wyjazdu.
Do domu docieramy jakieś 16 minut przed przyjazdem umówionej taksówki. Szczęście, bo przed recepcją spotykamy akurat gościa ze szlauchem, nieszczęście bo właśnie skończyła mu się benzyna. Tak, większość rzeczy jest tu na benzynę, nawet kompresor do wody.
Bo jakby przygód było mało, tego dnia wracamy też do Bangkoku. Coś pomiędzy 13 a 14 godzinami jazdy pociągiem brzmi dość strasznie, ale kuszetki w drugiej klasie ekspresu okazują się przynajmniej tak dobre, jak niektóre hotele. Szczególnie, że jak zwykle, rowery jako-tako mieszczą się w pojemnikach na bagaż. Tylko raz bidon spada komuś na głowę.
Piątek.
W Bankgkoku meldujemy się wyspani jakoś przed 9 rano. 10 kilometrów pokonanych w korku na trzypasmowej drodze, w oparach spalin i niewyobrażalnym upale utwierdza nas, że nie chcemy zostać w tym mieście. Kierujemy się prosto na Eastern Bus Terminal. Od momentu, w którym zjawiam się na dworcu do momentu, w którym siedzimy w vanie wiozącym nas do miejscowości Pattaya mija jakieś 37 sekund. Van nie ma miejsca na bagaż, więc Bromptony jadą jako człowiek – kupujemy im po prostu bilet na siedzenie. Pattaya ma być jednym z tych najgorszych miejsc świata. Coś jak Mielno skrzyżowane z Calpe, Batumi i okraszone mianem centrum światowej seksturystyki. Liczymy na to, że będzie tak źle, że aż dobrze.
2,5 godziny jazdy później okazuje się, że niestety jest całkiem nieźle. Najbliższą dobę spędzamy jak prawdziwi turyści. Jeździmy w tę i nazad wzdłuż plaż, deptaków, budek z jedzeniem i hoteli. Wstyd mi to mówić, ale Pattaya mi się podoba. Może dlatego, że główna ulica, okraszoną swoją specyficzną sławą (pokazy ping pong i te sprawy), jest zamknięta. To znaczy sama ulica jest otwarta, ale zamknięte są odgórnie wszystkie przybytki uciech i zabawy. Klimat iście falloutowy – czad.
Wieczorem, zupełnie przypadkiem trafiamy na największą imprezę w roku. Ludzi na deptaku jest ze sto milionów, pokaz fajerwerków trwa z pół godziny, ilości stoisk z żarciem nie powstydziłby się nasz Stadion Narodowy z czasów swojej świetności. Jak wrócimy bez wirusa to stracę chyba w niego wiarę. To też tłumaczy te dziesiątki fotografów na pobliskiej górce, z którymi czekaliśmy wspólnie na zachód słońca, który okazał się po zupełnie innej stronie. Po prostu ja z nimi czekałem na zachód słońca, a oni czekali na pokaz fajerwerków.
Tu warto dodać, że wbrew temu co słyszeliśmy o Tajlandii: wszędzie gdzie jesteśmy, jest nieprzyzwoicie czysto. Nawet na deptaku z milionem ludzi jedzącym dziwne rzeczy z plastiku, na ziemi nie ma ani jednego śmiecia. Gdy przemierzamy tę samą, całkowicie pustą ulicę następnego dnia, jej stan jest dalej idealny. Może to jednak nie lokalsi syfią, a turyści, których aktualnie jest wyjątkowo mało? Daje do myślenia, gdy skonfrontujemy to z bulwarami wiślanymi w niedzielny, sierpniowy poranek.
Korzystając z okazji po raz pierwszy przychodzi nam jeść robaki: jakieś koniki polne, larwy, żaby i nie wiadomo co jeszcze. W smaku trochę jak czipsy o smaku tłuszczu. Myślę, że raz w życiu wystarczy.
Śpimy w OYO 1027 Patumnak Beach Guesthouse za 74zł – jest blisko plaży, przyjemnie i ma swoją, niezłą restaurację.
Sobota.
Sobotnie przedpołudnie spędzamy plażując. Plażowanie jest jedną z najtrudniejszych aktywności sportowych. Zazwyczaj poddajemy się po kilku minutach, tutaj morze jest na tyle ciepłe, że wytrzymujemy nieco dłużej.
Potem to już standard – wycieczka trzypasmówką do przystanku autobusowego i 2,5-godzinna przejażdżka do Bangkoku. Potem wizyta w hotelu żeby odebrać walizkę, przeprowadzka do hotelu obok, trochę gubienia się po mieście i jeżdżenia składakiem po drodze ekspresowej, bo w dalszym ciągu nie opanowałem przemieszczania się rowerem po tym mieście i jesteśmy w sky train, który wiezie nas na lotnisko.
A na lotnisko jedziemy oczywiście nie dlatego, że mamy wylot, a że znajduje się tam miejsce, które ciekawi mnie chyba podczas tego wyjazdu najbardziej: Happy and Healthy Bike Lane. To oto miejsce odpowiada dlaczego podczas całego naszego wyjazdu, nie widzieliśmy ani jednego szosowca (tudzież składakowca). To właśnie ta szczęśliwa i zdrowa ścieżka rowerowa jest miejsce, w którym są wszyscy. Od dzieciaków na małych rowerkach, przez zwykłych trekkingowców po bardzo drogie rowery z kolarzami w PASie i Raphie oraz te Azjatyckie wymysły, których nazw nawet nie znam. Tuningowane składaki, szosy na 18” kołach i tak dalej.
Oni wszyscy są na tej 23-kilometrowej ścieżce przeznaczonej tylko i wyłącznie dla rowerów. Trasa ma 4 pasy (2 dla szybkich i 2 niby dla wolnych, ale jednak dla normalnych) i ani jednego skrzyżowania po drodze. Oznacza to też, że jak wjedziesz na pętlę to już nie zawrócisz, bo całość jest puszczona dookoła lotniska i ogrodzona z każdej strony. Co kilka kilometrów rozrzucone są parkingi z kibelkami oraz automatami z jedzeniem/izo. Do tego oczywiście na starcie (a ruszyć można tylko wchodząc przez specjalne bramki z czipem) miasteczko rowerowe składające się ze sklepów kolarskich, knajp i placów tras z przeszkodami dla dzieciaków.
Z jednej strony bajka, z drugiej niewyobrażalna nuda. Biorąc pod uwagę brak górek, zakrętów i jakichkolwiek widoków, można spokojnie traktować to jak rower stacjonarny w siłowni lub po prostu Zwifta z możliwością przewrócenia się. Do tego oczywiście wszystko to jest darmowe, można wypożyczyć rower, kask i co tam się jeszcze chce, jest pomoc medyczna i darmowe zajęcia dla dzieciaków na pump trackach i BMXach. No i jeszcze osobna trasa dla rolek, deskorolek i biegaczy.
Dla mnie jest to ewenement wart zobaczenia, bo tak abstrakcyjnego pomysłu nigdzie na świecie jeszcze nie widziałem. Szkoda, że docieramy tam dopiero po zmroku.
Śpimy w Citrus Sukhumvit 11 by Compass Hospitality za 132zł – po co w takim drogim? Nie wiem, ale jest jakby luksusowo. Rano śmigamy taksóweczką na lotnisko i w niedzielę wieczorem meldujemy się w domu. 6 dni urlopu, a człowiek czuje jakby nie było go miesiąc.
Jeśli czytasz tylko podsumowania to informuję: Tajowie są super mili i pomocni, ceny są raczej niskie, trafiliśmy w czas, gdy nie ma turystów, pociągów, zorganizowanych wycieczek, otwartych miejsc, które planowaliśmy odwiedzić i wielu innych rzeczy. Poza tym, jest całkiem OK i jestem prawie pewny, że nigdy już tam nie wrócimy, bo czuję, że kraje ościenne są dla niestandardowego (nieplażowego) turysty dużo ciekawsze. Choć oczywiście warto choćby po to, aby przez tydzień siedzieć na plaży u jeść mango sticky rice.