Sytuacja wygląda tak: niedzielny poranek, budzę się obok łysego, nieżywego gościa z różową opaską “Helsinki Death Fest”. Patrzysz w lewo: ściana pełna winyli, z których najprzyjemniejszy jest wciąż cięższym metalem niż Iryd. Kolana kiwają się na boki, a z pięt odpadło tyle skóry, że gdyby zjawił się książę z butem szukający Kopciuszka, mógłbym spędzić z nim resztę życia. Waga Garmina pokazałaby, że składam się obecnie w 47% z lasagne, a 33% z owsianki – pozostałe części składowe to głównie ból i bąble. Już za chwilę czeka mnie pojedynek na planszówki z trójjęzycznym Jankiem, po którym kolejne godziny dnia spędzi z głową w poduszce, krzycząc głośno: “NIEE!”. Cóż, mógł nie przegrywać… Kim jestem i co się stało? Czy to dalej ten człowiek prowadzący bloga rowerowego?

Aby po przeczytaniu tego wpisu można było czuć się choć trochę lepszym człowiekiem, mam ciekawostkę:

Finlandia to nie Skandynawia*

*a jeśli jest to skandynawia, to islandia, wyspy owcze i grenlandia też są skandynawią

Przydatne linki:

Przydatne zwroty:

Jakiekolwiek fińskie słowa prawdopodobnie Ci się nie przydadzą, bo na północy nie ma ludzi, a na południu i tak wszyscy mówią po angielsku. Poza tym fiński w Helsinkach to inny fiński niż gdzie indziej. Mało tego, mam pewną teorię, że język fiński nie istnieje i wszystkie odgłosy wydawane przez finów są wymyślone. Dlatego też tak mało ze sobą rozmawiają, a ich domy są od siebie tak bardzo oddalone. Podobnie z jakimikolwiek napisami: to zlepek losowych liter – najczęściej zdublowanych oraz z długą sekwencją “tu”, “lu” oraz “ku”, można pomiędzy nie wrzucić jeszcze wymyśloną literę “ö” albo “ä”, aby turyści nie mogli przepisać słowa do Googli (i odkryć, że ono nie istnieje). Jeśli jednak koniecznie chcesz coś znać to:

Perkele! - w sytuacji, gdy okazuje się, że Twoje opony są o połowę zbyt wąskie, lub gdy widzisz rachunek w sklepie
Kalsarikännit - w sytuacji, gdy siedzisz w samych gaciach samotnie pijąc w domu piwo
huivi - niby oznacza szalik, ale działa dobrze jako odpowiedź dla napotkanych przypadkowo rodaków pytających o najbliższy sklep
sukka - niby oznacza skarpetkę, ale znowu - całkiem przydatne

Do tego jest trochę wyrazów przydatnych przy bikepackingu, na przykład:

huimausta – zawroty głowy
huilata – odpoczywać
iso kakka - wielkie odchody
pussi - torba
ripuli - biegunka

poza tym, język w którym “appelsini” oznacza pomarańczę, a nie jabłko, nie ma szans się przyjąć. Większość napisów tłumaczona jest więc na Szwedzki. Nawet Google Translate nie radzi sobie z tym językiem.

Na liście krajów, które chciałem odwiedzić, Finlandia znajduje się na miejscu żadnym, bo przez większość życia nie pamiętam o jej istnieniu

Podczas poszukiwań “co zobaczyć w Finlandii” lub “najlepsze miejsca Finlandii” w internecie ciężko znaleźć jest choć jedno dobre miejsce. Te rowerowe ograniczają się do kawki, namiotu i czillu nad jeziorem lub niekończącymi się prostymi pokonywanymi podczas wypraw na Nordkapp. Wyznaczenie trasy nie było więc szczególnie proste. Jak się później okazało, nasza trasa to w dużej mierze przypadkowy mix Eurovelo 11, The Santa’s Western Gravel Loop oraz The Arctic Post Road Gravel Route. Czy warto? Jeśli zapytalibyście mnie podczas 80% czasu jazdy trasą, odpowiedziałbym: “NIE” i zacytował Michała mówiącego “wkurwia mnie ta trasa“. Podczas pozostałych 20% i z perspektywy czasu, mówię jednak “TAK, zdecydowanie”.

Biuro podróży Hop Cycling Travel zaprasza na kolejną podróż doskonale opracowaną trasą:


Dzień 0: Helsinki -> Rovaniemi -> Sirrka

Strava.
dystans 186.18 km
czas ruchu 7:34:10
w górę 1120 m

Do Helsinek lecimy Ryanairem z Modlina. Modlin jest super, bo dojazd do niego jest dużo bardziej skomplikowany i uciążliwy niż na Okęcie. Ryanair też jest super, bo w przypadku lotu z rowerami, bardzo często wychodzi drożej niż “normalnymi” liniami. Aby komplet był pełny, Helsinki oczywiście też są super – szczególnie jeśli lubi się świrów, narkotyki, wysokie ceny i Somalijskich kolegów. Tylko z toaletami trzeba uważać jeśli planujesz zażywać opioidy. Owszem, w wielu miejskich toaletach jest specjalna dziurka do utylizacji zużytych strzykawek, ale w wielu jest też specjalne światło UV, przez które nie widać żył. Z mefedronem na szczęście nie ma tych problemów.

Ucieczka z lotniska jest prosta, wystarczy użyć windy, która na oko zjeżdża jakieś 20 pięter do pociągu. Pół godziny później, biedniejsi o 4,1 euro, jesteśmy na dworcu centralnym, gdzie linia kolejowa się urywa. Ciekawe czy wiele stolic na świecie jest również zakończeniem linii kolejowej.

Przy okazji, tutaj moja ulubiona strona kolejowa, pokazująca gdzie możemy się z Helsinek bezpośrednio dostać: https://direkt.bahn.guru/?origin=1000094.

Pamiętacie jak mówiłem, że piękny język? No więc Helsinki Główne to po fińsku: Helsingin päärautatieasema, w związku z tym, że nikt tego nie umie wymówić, komunikaty również są po szwedzku: Helsingfors centralstation.

Z centralnego musimy udać się nieco ponad 2km do znajomych, którzy przetrzymają nam walizki (a później i nas). Aby zaoszczędzić postanawiamy iść z buta, co wydaje się w tamtym momencie pomysłem całkiem niezłym. Jakieś 30 minut i kilka bąbli później nie jest już tak dobry. Pod koniec spaceru uświadamiamy sobie, że bilety komunikacji i tak są czasowe, więc zaoszczędziliśmy nic. Dochodzimy do celu z naszymi nowymi przyjaciółmi: odciskami i bólem.

Warto dodać, że peron, na którym pociąg nas wysadził jest prawdopodobnie najdłuższym peronem, po jakim szedłem w życiu.

Na miejscu wita nas klasyczna, fińska gościnność: w bloku od strony ulicy nie ma domofonu, więc trzeba dzwonić telefonem. To dobrze wpisuje się do tradycji braku zewnętrznych klamek w mieszkaniach. Wieczór spędzamy spacerując po najprzyjemniejszych miejscach w mieście: cmentarzu i terenie zakładu psychiatrycznego.

Jakoś po 23 mamy pociąg do Ravaniemi. To jakieś 1000 kilometrów. Cena pociągu nie przestaje mnie zadziwiać. Dystans w sumie też, bo z południa Finlandii na północ jest w linii prostej dwa razy dalej niż z Warszawy do Helsinek.

Helsinki -> Rovaniemi (516zł / 2 osoby + 2 rowery)

12 godzin podróży pociągiem z rowerem przez Finlandię za ok. 250zł brzmi więcej niż dobrze. Szczególnie, że oszczędzamy w ten sposób na noclegu. Szybko jedno okazuje się, że wagony sypialne są w innym miejscu niż my – jedziemy zwykłym, bezprzedziałowym. Finowie może i nie rozmawiają ze sobą w pociągu, ale za to regularnie wsiadają i wysiadają na przestrzeni całej trasy. Mało tego, jako ludzie przyzwyczajeni do bardzo długich dni (i nocy), nie gaszą nigdy światła, które o 3 w nocy wydaje się świecić jakoś bardziej niż powinno. Świeci tak bardzo, że soczewka w oku pęka mi na pół – sama z siebie. Tu wypada wspomnieć, że jeździmy z soczewkami, których nie trzeba wyciągać z oczu na noc. No ale cóż, warunki warte swojej ceny.

Dworzec w Rovaniemi wydaje się być najbardziej wysuniętym na północ dworcem (nie licząc Kolari, choć nie udaje mi się znaleźć do niego połączenia bezpośredniego) i wysypujemy się na nim raczej połamani i raczej śpiący. Plus jest taki, że mamy zaledwie kilkanaście kilometrów do wioski Świętego Mikołaja.

Cóż, wioska ta w środku lata wygląda, jakby Mikołaj i jego elfy wraz z reniferami udały się na odpoczynek do Ciechocinka. Szału nie ma, jest za to kilka sklepów z asortymentem takim samym, jak w sklepach w Helsinkach. Robimy więc rundkę honorową, zdjęcie z pasem wyznaczającym krąg polarny i możemy ruszać dalej. W ramach tradycji prosimy też przypadkowego turystę o zrobienie nam zdjęcia. Nie wiem co to za dziwne czasy, ale nawet nie ogarnąłem, że typ zrobił je w pionie zamiast w poziomie. Ogarnąłem za to, że ciągle jeździmy w tych samych ciuchach. Zdjęcia w dokładnie tym samym stroju mamy też np. z Rumunii, z Rwandy i z przekraczania równika.

PIERWSZE WRAŻENIA SĄ TAKIE:

PO 20 KILOMETRACH

Omijanie głównych dróg nie ma sensu, są równe, szerokie i praktycznie puste. W ogóle, podczas całego wyjazdu, nie widzieliśmy chyba dróg (nawet krajowych), na których auto mijałoby nas częściej niż co kilka minut. Nie licząc E8 oczywiście, ale to jedna z dwóch dróg północ-południe, więc jest usprawiedliwiona. Poza tym i tak przez większość czasu idzie wzdłuż niej jakaś serwisówka. Nawet reniferów jest tyle samo na asfalcie co na szutrach.

Szutrów jest tu nieskończenie wiele i wiele z nich to słynne “premiumy”, ale i tak poprzeplatane są nieco bardziej kamienistymi, których pokonywanie nie brzmi jak wakacje. Czy jest więc sens na siłę pchać się szutrami, gdy asfalty idą przez dokładnie takie same tereny, a i ruch podobny? Niezmienne śmiesza nas za to znaki “uwaga narciarz/skuter śnieżny/zaprzęg psi”.
Mało tego, mam nieodparte wrażenie, że przy szutrach widzimy więcej zabudowań niż przy asfaltach. Wynika to pewnie z norweskiego podejścia do patrzenia na swoich sąsiadów…

PO 60 KILOMETRACH

PO 90 KILOMETRACH

Nie jest łatwo ze sklepami. Jeździmy od rana do wieczora, dzień w którym udaje nam się znaleźć więcej niż jeden sklep, traktować można jako luksusowy. Im dalej na północ, tym cywilizacji mniej, a ta która jest, wydaje się czekać na sezon zimowy. Tego dnia pierwszy sklep mijamy na setnym kilometrze.

Do Finlandii jedziemy na wakacje: płasko, mało wrażeń, spokój, dzień długi, pełen luz. Dopiero na pierwszych kilometrach dociera do nas, że zaplanowane ponad 5000m w pionie na 650km to wcale nie jest płasko. Ostatecznie wyjdzie 730km w 3,5 dnia, które i tak mniej męczy niż nasza część chodzona.


Nieodgadnioną zagadką pozostają dla nas rowery porozrzucane przy leśnych drogach. Prześmieszne skrzynki pocztowe sugerują, że są to odbicia do domostw, ale skąd te rowery? I gdzie są ludzie? Co tu robią, dlaczego ich nie ma, kiedy będą? Dokąd zmierzały te dzieci? Tyle pytań, tak mało odpowiedzi…


Ogólne wrażenie jest takie, jakby przenieść nasze Kaszuby do Stanów. Krajobraz identyczny jak w Męcikale, ale dodatkowo świadomość, że te lasy ciągną się setkami kilometrów. Widzisz drogę po horyzont, a za horyzontem będzie kolejny horyzont. No i renifery, mijamy dziesiątki reniferów. Z zachowania bardziej przypominają skrzyżowanie krowy, psa i kolarza niż sarny. Nie uciekają przed nami, zamiast tego wydają się ścigać i wykonywać całkowicie nieprzewidywalne i bezsensowne ruchy po drodze.

Jakoś w okolicach 70. kilometra wyjeżdżamy na asfalt i zgodnie stwierdzamy, że nie ma sensu pchać się szutrami, skoro nie oferują niczego lepszego i tak jedziemy sobie na północ. Szczególnie, że odległości pomiędzy czymkolwiek są tu amerykańskie.

W sklepach jest sporo produktów “z renifera” ale zaprzyjaźniliśmy się z nimi w lasach na tyle, że zjedzenie czegokolwiek wywołałoby wyrzuty sumienia zbliżone do zjedzenia przyjaciela podczas katastrofy lotniczej w Andach. Za każdym razem, gdy patrzę na mięso z refiniera w tubcec widzę jego pytającą minę “dlaczego nie weźmiesz serowej lasagne?

Plany mamy piękne, bo jedziemy z materacami, puchówkami i bivvy (taki luksusowy worek na śmieci ludzi) – planujemy spać w ogólnodostępnych chatkach. Zapominamy jednak, że nasze wakacyjne podejście nieco się nie zgrywa z tym planem, przez co każdą noc spędzamy w cywilizacji. Bo chatki może i są, ale co z tego, skoro najpierw trzeba zahaczyć o sklep, by zaopatrzyć się w kolację/śniadanie (czyli nasze jedyne posiłki). Dodatkowa możliwość umycia się, wysuszenia rzeczy, podgrzania jedzenia w mikrofali i relatywnie niskie ceny ostatecznie przeważają.

No i pogadać z lokalsami sobie można. To znaczy można by było, gdyby jacyś istnieli albo się odzywali. Wszystkie wynajmy odbyły się przez “wysyłam Wam kod do drzwi”. Jedyna interakcja to zwrócenie nam uwagi w hostelu, że jesteśmy ułomni w sprawie dopasowywania śmieci do koszów z segregacją. No i w sklepie, gdy próbujemy kupić piwo po 21:00. Po tej godzinie, mimo że alkohol dalej jest na półkach, nie da się go kupić nigdzie. Mówię nawet o Radlerach.

Jakoś zupełnie przypadkowo, każdego dnia kończymy jazdę o podobnej porze – chwilę po 20. Jasno może i jest nieco dłużej, ale co z tego, skoro później sklepy są zamknięte. Pierwszego dnia wpisujemy się w to idealnie, bo jazdę kończymy gdzieś pod 190. kilometrem. Mamy doskonały nocleg, powiedziałbym nawet, że luksusowy. A do tego zaraz obok dużego sklepu i zupełnie niepotrzebnego nam w tym momencie stoku narciarskiego.

Nawet bardzo skomplikowana zagadka: dlaczego nasz domek nie otwiera się kodem uzyskanym przez telefon, nie jest w stanie zmienić mojego zdania o tym noclegu. Zrozumienie, że ktoś może nazwać domki Kira oraz Keira i że są to zupełnie inne budynki nie wydaje nam się do teraz sensowne.

Polar Star Apartments – 290zł (domek czteroosobowy z kuchnią i sauną)


Dzień 1: Sirrka -> Äkäslompolo

Strava.
dystans 146km
czas ruchu 8:41:23
w górę 1822 m

To dzień, po który tu przyjechaliśmy. Esencja całego wyjazdu, jedyne miejsce, które na Google Street View dawało jakieś widokowe nadzieje. Trafiamy jackpot, bo mimo mżawki i chłodu o poranku, dzień jest idealny. Wybieramy się do PallasYllästunturin kansallispuisto, czyli parku narodowego. Nadaje on całemu wyjazdowi cel, który można podsumować prosto:

jedziemy najdalej na północ jak się da pociągiem, potem rowerem do parku, wchodzimy z buta na jedną lub trzy górki i wracamy na jakiś pociąg.

I faktycznie, mimo że PallasYllästunturin pod kątem turystycznym jest zdecydowanie bardziej na buty lub MTB, jest wspaniały. Może niekoniecznie polecam iść w nasze ślady (dosłownie), bo postanowiliśmy zostawić rowery u podnóża jednej z górek (ok 550m n.p.m.) i przejść się na szczyt w butach rowerowych dzięki czemu straciłem większość skóry z pięt, ale Non, je ne regrette rien! Było warto.

Potem próbujemy jeszcze dostać się na wyższe górki, szlakami wzdłuż wyciągów narciarskich, ale lepszym pomysłem wydaje się porzucenie koncepcji i powrót tam w przyszłości z adidasami lub elektrycznymi fatbike’ami, których wypożyczalnie są wszędzie dookoła.

Poniższe zdjęcie to kłamstwo. Tak naprawdę wjeżdżamy kawałek dalej niż zostało wykonane i zawracamy. Punkt naszego podjazdu to mniej więcej końcówka tej drogi po lewej na zdjęciu u góry. Plan, aby przejść się tam z buta był dobry w momencie, gdy moje pięty miały skórę. Wykorzystując fakt, że niewiele osób czyta tekst, dorzucam tę informację. Skanujący zdjęcia pomyślą, że to gravelowy raj.

Gdzieś po drodze odbijamy jeszcze na krótkie spacerniaczki odchodzące od głównej drogi, aby rozejrzeć się z niewielkich, lecz wyraźnie wybijających się w okolicy szczytów. Tym razem są bardziej przejezdne, co cieszy nas niezmiernie.

To także dzień, w którym Michał gubi korbę po raz pierwszy. Od tego momentu, przez kolejne kilkaset kilometrów korba wymaga dokręcania coraz częściej i coraz częściej też odpada. Aż do momentu, w którym nie będzie jej już całkowicie.

Po drodze zastanawiamy się jeszcze chwilę co zrobiłby normalny człowiek w takiej sytuacji. Bo odpadająca korba pośrodku lasów na kole podbiegunowym nie brzmi zbyt komfortowo. My problem ignorujemy zgodnie ze sprawdzającą się póki co strategią “jakoś to będzie”, a rozmowa płynnie przechodzi w “kim są normalni ludzie”.

Jazdę kończymy w pięknie brzmiącym Äkäslompolo, ścigani przez czarne, burzowe chmury, które zostaną z nami przez kolejną dobę. Jak się okazuje, Äkäslompolo to chyba światowa stolica reniferów. Przypominam również, że mówiąc o nim, jako o dużym mieście, należy pamiętać, że to oznacza >400 mieszkańców.

Ramię korby postanawiamy umieścić w szklance fińskiej Coli, aby zmiękła i przestała odpadać… czy jakoś tak. Nie daje to nic poza lepszym snem.

jeśli ktoś kazałby mi wskazać przeciwieństwo Rwandy, byłby to fiński krąg polarny

*nie wiem dlaczego ktoś miałby to zrobić

Tu tutaj, we wrześniu odbywają się ustawki tysięcy reniferów, które robią ze sobą różne, reniferskie rzeczy. Śpimy w hostelu przypominającym nieco górskie schronisko – jest doskonale.

Silver Fox Hostel – 300zł (pokój dwuosobowy, współdzielona kuchnia i łazienki)


Dzień 2: Äkäslompolo -> Övertorneå

Strava.
dystans 174km
czas ruchu 7:02:40
w górę 839m

Rano wyglądamy za okno – przypomina mi się Forrest Gump w Wietnamie, u którego deszcz padał z góry, z dołu i z boku. Czekamy do południa, nic się nie zmienia. Jakiejkolwiek nadziei brak.. W kategorii “radość z jazdy” dzień ten plasuje się dość daleko na mojej liście. Nie ratuje go nawet ulewa, niewyobrażalny wiatr w ryja i odpadająca korba, które starają się urozmaicić jakoś wszędobylski las i nicość.

Jedziemy, nic się nie dzieje, chciałoby się rzec, że i tak lepiej niż w pracy, ale nie jestem tego pewien. Oglądając poniższe zdjęcie ustaw sobie wiatrak prosto na twarz.

Pozwólcie, że naszą sytuację opiszę cytatem z piosenki panów Łony i Webbera oraz zdjęciem:

Napisz tak, "Tu żyć się nie da, tu nie da się mieszkać"
Mało, że syf i bieda, to do tego depresja
Władza nie głaszcze, raczej myśli, jak cię zarżnąć
A na przykład chodnik? Krzywy, proszę bardzo
Deszcz, grad, burze
I nieuprzejmi tubylcy o ludożerczej naturze (...)
Zanim szlag zdąży choćby Cię tknąć, to Ty
Raz, weź pocztówkę, dwa, wyślij ją gdzie bądź
Ślij w dowolnym kierunku, możesz strzelić
Kuala Lumpur, Ułan Bator, Delhi (...)
Niech Ci rozjaśni horyzont to, że
Tam gdzie ją wyślesz prawdopodobnie jest znacznie gorzej

Pod koniec dnia przejeżdżamy jeszcze na Szwedzką stronę, ale niewiele się zmienia, poza tym, że trawa jest bardziej zielona, a domki ładniejsze i bardziej czerwone.

Pewnym wyzwaniem jest znalezienie noclegu, położonego niedaleko jakiegokolwiek otwartego wieczorem sklepu. Jak zwykle rozwiązanie o tytule “to podjedźmy mimo tej wichury i deszczu jeszcze z 70km” wydaje się niezłe. Coraz częściej rozumiemy, dlaczego na wakacje nikt z nami nie jeździ.

Wyzwanie obchodzimy odkrywając, że przekraczając granicę zmienia się też strefa czasowa, robimy więc zakupy w Szwecji, a śpimy w Finlandii, w domku, który bez wątpienia plasuje się w top5 najgorszych miejsc (płatnych), w których kiedykolwiek spaliśmy. Pięknie odnalazłby się w Afryce. To dopełnia doskonałość tego dnia. Jedynym jasnym punktem była pani na kasie w Coopie, która wyglądała jak stworzona za pomocą hasła “wygeneruj mi Szwedkę” wpisanym w Midjourney.

Jokivarren Majatalo ja Mökit – 268zł za pokój


Dzień 3: Övertorneå -> Oulu

Strava.
dystans 224km
czas ruchu 8:49:59
w górę 708m

W głębi duszy jesteśmy dobrymi ludźmi – los się musiał odmienić. Wiatr się obraca, wieje na południe. Stajemy się dwu-osobowym zawodowym peletonem. Jak Filippo Ganna jadący czasówkę w parze z Remco Evenepoelem. A przynajmniej tak się czujemy przekraczając 30km/h. Odróżnia nas od nich tylko ciągle odpadająca korba i bagaże na rowerach. Gdyby na jednym z wielu mijanych przez nas przystanków siedział Patrick Lefevre i oczekiwał na autobus przyjeżdżający o żadnej-piętnaście, mielibyśmy pewny kontrakt zawodowy.

Modyfikujemy nasz plan, zamiast wracać do Rovaniemi, kierujemy się do Oulu, przez które jedzie nasz pociąg powrotny. 

Gdzieś na 70km do “mety” korba odpada ostatecznie. Nie ma już gwintu, nie ma nadziei. Jako młodzi, rozsądni, doświadczeni życiem kolarze rozpatrujemy opcje. Możemy się cofnąć 35km pod wiatr na najbliższą stację lub jechać dalej. Dzięki celowaniu w Oulu zamiast Rovaniemi, do pociągu mamy ze 3 godziny więcej. Dokonujemy chłodnej kalkulacji “nawet gdyby trzeba było bardzo szybko iść kilkadziesiąt kilometrów, powinniśmy zdążyć”. Teraz, gdy czytam sam siebie, nie wydaje się to już tak mądre. Koniec końców, przez te kilka godzin Michał jedzie jednocześnie pedałując i ściskając ramiona korby do wewnątrz, aby się to trzymało w kupie. Panie z siłowni byłby dumne widząc ten trening.

Oczywiście zdążamy. Jest nawet na tyle komfortowo, że wieczór możemy spędzić przy latarni morskiej patrząc jak ludzie obserwują zachód słońca i strzelają selfiki. Jako przed północą ładujemy się do pociągu pełnego fińskiej młodzieży. Michał odstawia rower do wagonu rowerowego (które jest dość daleko od naszych siedzących miejsc) i zabiera ze sobą ramię korby niczym Jaś Fasolka zabierający ze sobą kierownice z Mini Coopera.

Rovaniemi (ale dosiadamy się w Oulu) -> Helsinki (637zł / 2 osoby + 2 rowery)

Tu kończy się nasza kolarska przygoda w Finlandii. Spędzamy jeszcze trochę czasu w Helsinkach, ale nie umiem o nich napisać nic ciekawego. Finlandia dołącza do listy krajów, w których nie chcę zamieszkać, ale do których możliwe, że kiedyś wrócę (choć prawdopodobnie bez roweru).

FIN.