Górskie Szosowe Mistrzostwa Polski, nazwa proporcjonalna do drogi
W Tatrach jest pięknie. Jeśli nie wierzycie, przypominam te galerie z czasów, gdy za bardzo lubiłem suwaki (jedna, druga). Staram się wykorzystać każdą szansę, gdy mogę się tam znaleźć. Szczególnie, jeśli nie ja prowadzę samochód. Prawie zawsze potem tego żałuję.
W tym roku jesteśmy dziadami. Pogoda też jest dziadem. Droga w Tatry jest dziadem. Wszystko się zgadza.
Zamiast startować w Tatry Tour (relacja z 2016, 2014 i film z 2013), które w tym roku są wyjątkowo dłuższe przez remont ronda w Poroninie, postanowiliśmy wybrać się na Górskie Szosowe Mistrzostwa Polski Masters. Nie wiem skąd pomysł, że kibicowanie znajomym kolarzom na deszczu i w 10 stopniach jest lepsze, niż jeżdżenie w tych warunkach. Decyzja jednak zapadła i pojechaliśmy do Szaflar tylko po to. W jedną stronę to jakieś 7 godzin lekko. Wiele razy padło pytanie czemu?. Podobnie wiele razy pewnie padło to pytanie z ust startujących w obu wyścigach.
Przy okazji Szosowych Mistrzostw Polski wspominałem, że mistrzów mamy bardzo wielu. Ostatnio doszło trochę nowych. Na przykład tydzień temu, zarówno wśród elity, jak i amatorów, też w górach. Bo wiecie – kolarstwo szosowe w górach to inny sport niż kolarstwo szosowe pod Warszawą. To wszystko ma sens i teraz dodajmy do tego jeszcze fakt, który wprowadza taką szarą strefę: Mastersi.
Kolarski świat działa tak: są zawodowcy, zwani elitą. Ludzie, którzy przynajmniej w teorii zajmują się kolarstwem zawodowo. Obok nich są amatorzy, którzy sport uprawiają hobbystycznie. PZKOL nie zajmuje się amatorami, więc teoretycznie nie mają swoich, regulaminowych mistrzostw, a tym bardziej koszulki z orzełkiem. Rzeczywistość oczywiście rządzi się swoimi prawami i amator też może orzełka z flagą mieć. Ostatnio mieliśmy nawet Górskie Szosowe Mistrzostwa Polski w Sosnówce i takie same w Wysowie-Zdroju. To samo, w tym samym dniu, gdzieś indziej. Whaaat?! Pośrodku upchnięto jeszcze Mastersów i kategorię cyklosport, czyli ludzi, którzy wyrobili licencje.
Górskie Szosowe Mistrzostwa Polski, nazwa odwrotnie proporcjonalna do ilości ludzi
Ich epickość dla kibica była wprost przeciwna do długości nazwy. Wyobraźcie sobie najlepszych Polskich zawodników (bez elity)- tacy przyjechali. Wyobraźcie sobie doskonałe miejsce- takim niewątpliwie są Szaflary. Do tego świetna i widowiskowa trasa, bo taka była – 15 kilometrowa pętla sprawiała, że co chwile ktoś nas mija, a ze szczytu w Skrzypnej (?) widać jakichś zawodników przez jakieś 65% czasu. Żeby było bardziej widowiskowo, dorzućmy lekki deszczyk, co daje sporo wywrotek i nieszczęść. Do tego świetna, jak z wykle u Cezarego Szafrańca, organizacja: zabezpieczenie, wozy techniczne, bidony na bufetach itp – jednym słowem PRO. Maluje się w głowie już jakaś wizja, całkiem przyjemna. A teraz wygumkujmy wszystkich kibiców. Połowę zawodników też wygumkujmy.
Widzieliście kiedyś mecz piłkarski bez kibiców? Okazuje się, że imprezę sportową tworzą głównie ludzie. Teraz pokuszę się o odważną tezę. Wydaje mi się, że byliśmy jedynymi kibicami na trasie, którzy byli tam w innym celu niż: podawanie bidonów, robienie zdjęć oraz organizowanie tej imprezy. No dobra, może było jeszcze kilku zawodników, którzy startowali wcześniej albo później. Impreza rangi mistrzostw kraju bez ani jednego zewnętrznego kibica to prawdopodobnie ewenement w skali świata. To nawet trochę śmieszne, bo wszystko przygotowane było bardzo dobrze.
Z mojego punktu widzenia, emocje u kibiców na wyścigu najlepiej obrazuje powyższe zdjęcie.
Coś Wam szczerze powiem: trzeba być niezłym zboczeńcem rowerowym, żeby jako kibic jechać dłużej niż godzinę na takie wydarzenie. My jesteśmy. Żeby zwiększyć frekwencję dokupiliśmy w Pepco dwa gumowe kurczaki, którymi Panda piszczała cały dzień (z góry przepraszam za nią).

Tu chciałbym podziękować wszystkim, którzy z nami podróżują, bo typowy sobotni dzień wygląda jakoś tak: rano lecimy na trasę pokibicować, potem szybko kilka górek rowerem, przeskoczenie na trasę Tatry Tour, żeby podać znajomym bidony, potem Panda zauważa, że jeden kurczaka to za mało, więc ktoś musi ją szybko zawieźć do oddalonego o 15km Nowego Targu, żeby mogła dokupić jeszcze 2, kilka godzin trąbienia kolarzom w ucho, wizyta w sklepie, w którym nic nie ma i koniec dnia w restauracji. Żeby innym udzielić trochę tego szalonego dnia, zamawiamy pucharki lodów na 5 minut przed zamknięciem i siedzimy w niej jakieś 30 minut dłużej, niż jest otwarta, dzięki czemu zyskujemy na pewno dozgonną wdzięczność obsługi.
Mieszkamy doskonale, bo przy trasie. Trasie odpowiednio zabezpieczonej, wymagającej, ładnej. Mieszkamy przy niej tak bardzo, że siedząc na porannym sedesie, mogę obserwować zawodników. Piękna sprawa. Za 8 osób w 3 pokojach, z kuchnią i 2 łazienkami na dwa dni płacimy 920zł (link: Domki u Marii).
Jeśli jesteśmy na wyścigu, polecam zawsze ustawić się przy osobach, które zabezpieczają trasę oraz obok karetki. Karetka jest zawsze blisko najciekawszych miejsc. Oczekiwanie na nieszczęście to oczywiście buractwo, ale z dwojga złego, jak już ktoś się rozbija, pewnie wolałby mieć z tego zdjęcie. Pogoda tego dnia sprzyjała wypadkom. Lekkie deszcze są najgorsze. Jak leje to wszyscy wiedzą, że jest ślisko. Poza tym, potoki wodne zmywają syf. Przy mżawce można zapomnieć chwilowo o braku przyczepności, aby nagle i boleśnie sobie o niej przypomnieć. Na jedynej patelni na trasie stało kilka osób z obsługi. Każdy z nich krzyczał, że jest ślisko, wcześniej były znaki ostrzegawcze, gość z flagą, gość krzyczący, że za szybko no i karetka. Z trasy wyleciało tam minimum kilkanaście osób. Minimum drugie tyle pokonało go z jedną nogą na asfalcie.
Po 30 minutach w tym miejscu, potrafiłem już na słuch ocenić kto wyleci. Jeśli z pobliskiego lasku, w którym nachylenie drogi było całkiem pokaźne, nie dochodził odgłos hamowania, a dało się słyszeć charakterystyczny szum stożka tnącego powietrze, było pewne – będzie przestrzelone. Większość gleb skutkowała śmiechem, ale nie obyło się bez poważniejszych przypadków: wybite zęby, złamane palce, przycierki na skórze.

“Debile, debile, debile”, to moja ulubiona historia. Podobno lekarz odbierający kaskaderów, powtarzał to non stop. W sumie, nie dziwię mu się. Jak kiedyś przestrzeliłem zakręt na Tour de Rybnik (filmik z czasów młodości) i trafiłem do kolejki na SOR, jako kolejny gość w lajkrze, personel minę miał podobną. Nie mówił tego jednak na głos.
Aby dodać trochę emocji, jakiś uprzejmy człowiek na trasie zrobił dwie plamy oleju. Można było sądzić, że to jakiś nieszczęsny wypadek, dopóki nie okazało się, że ktoś wykazał się jeszcze większą kreatywnością. W asfalcie zostały umieszczone dwa wkręty, oba zaostrzone i profesjonalnie zabezpieczone przed wyjęciem. Nie ma jednak takiej pułapki, która pokona strażaka. Czyżby wyścigów w tych okolicach było już trochę za dużo dla lokalnej ludności?
Jeśli chodzi o wyniki, M40 bez zaskoczeń, M20 w sumie nikogo chyba nie interesuje, bo ani zwycięzca nie cieszył się jakoś specjalnie, ani spiker nie okazywał jakichś szczególnych emocji. Przynajmniej w M30 niespodzianka po finiszu z grupy. W kuluarach słyszymy jakieś narzekania na temat tego zwycięstwa, ale nie ma to znaczenia. To znaczy ma takie, że znowu czeka nas z Pandą poważna rozmowa, powracająca jak bumerang, czy wypada się wieźć i na końcu wygrać. Reprezentujemy tutaj przeciwne strony barykady, ale jako człowiek, który nic nie wygrywa, pozostaje mi tylko sobie gdybać. Tak czy siak, w tym akurat przypadku, pretensje do osoby, która nie była oczywistym pretendentem do zwycięstwa, że się wiozła walcząc o życie, a na finiszu wygrała, mogą być oznaczone według mnie hasztagiem #bólzupy.
Dekoracja jest 18.00. Zostają na niej w zasadzie tylko osoby dekorowane i dekorujące. Mokre sny o wkładaniu na pierś biało-czerwonej koszulki z orzełkiem na pewno tak tego nie przedstawiały.
PS Gdy kończę ten tekst mija 8. godzina jazdy samochodem Szaflary -> Warszawa. Sezon ścigancki skończył się. Jaram się, że na przełaje jest zazwyczaj bliżej, bo Tatry są za daleko na wyjazd krótszy niż kilka dni. Piszę to po raz 5. na tym blogu – nigdy więcej Tatr na weekend.
Cieszę się wizją poniedziałku, w którym siądę sobie w pracy przed komputerem i odpocznę restartując losowe serwery. Być może coś to naprawi, a w najgorszym wypadku zepsuje na tak krótko, aby ktoś zdążył to zauważyć i mi zgłosić, a po paru minutach będę wybawcą, który aplikacji przywraca do życia w 3 minuty.
Galeria z wypadkami, nieszczęściami, walką i krajobrazami
Już służę pomocą jako lokales ;) Odmienia się „w Skrzypnem” ;) czyli dokładnie jak Zakopane ;)
Co do kibiców, to masz rację. Nawet ja tam byłam w interesie zawodnika m30. Zmarzłam strasznie. W pogodę to miszczowie nie trafili :) GMP ma bardzo słabą reklamę w internecie czy lokalnych mediach. Tym razem bandera Tatra Cycling Events nie pomogła, a może kapryśność Mastersów? Po doświadczeniach z nimi na bufecie powiedziałam, że nigdy więcej nie będę pracować z Mastersami.
Z tym bufetem to ciekawe: do „obcych” też się tak uprzejmie odzywają jak do rodziny, która niepoprawnie podaje, albo stoi w niewłaściwym miejscu? ;-)
Widzę, że nie muszę tłumaczyć ;)
Kto był chociaż raz w strefie amatorskiego bufetu, ten wie…
Amatorskiego? Masterskiego!
Sorry za pytanie z tzw. dupy – na jednym z ostatnich zdjęć przedstawiających rowery na bagażniku – ten na pierwszym planie (Rose) – jaki to jest model i szerokość tego siodełka Selle Italia?
dokładnie ten:
https://www.rosebikes.pl/bike/rose-x-lite-team-8810-etap-888073/aid:888075
pisałem o nim tutaj:
http://hopcycling.pl/zakup-szosy-cena-gra-roli/
jeśli chodzi o siodło, jest to: Selle Italia SLR Lite Flow black/black – szerokości niestety nie pamiętam, ale mogę sprawdzić jak wrócę do domu
Odkupię jednego kurczaka :)