Wpis miałem zacząć tak: Tatra Road Race jest głupie, bo 4. rok z rzędu nie wygrałem nic w tomboli (losowaniu). Mój plan legł niestety w gruzach.
Tatra Road Race jest bardzo fajnym wyścigiem, bo wygrałem (brzmi lepiej niż wylosowałem) bon na 100zł do jednej z moich ulubionych, zakopiańskich pizzerii – Villa Toscana. To ważne, bo podobno w okolicach połowy lipca zużycie pizzy, makaronów i deserów wzrasta w Zakopanem kilkunastokrotnie.
Tatra Road Race jest też bardzo prostym wyścigiem, bo praktycznie przez połowę dystansu jedzie się w dół. Bardziej lub mniej, ale jednak w dół. Poza tym, jest tutaj pół Warszawy, a drugie pół to znajomi z różnych miejsc Polski, więc jest z kim pracować w grupie. Anonimowi ludzie z internetu twierdzą również, że długi dystans jest prosty, bo na krótkim jest ogień od startu do mety, a na długim ludzie się czaruja. Dorzućmy do tego równe asfalty i jak co roku świetną organizację – co może pójść nie tak?
Czy Tatra Road Race jest najtrudniejszym wyścigiem w Polsce?
Na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Bo jak porównać 130 kilometrów wyścigu po górkach na przykład z wyścigiem dookoła Polski? Tak szczerze, najtrudniejszy wyścig to ten, w którym łapiemy bombę i jedyne na co mamy ochotę, to spuścić sobie powietrze z kół i zadzwonić po pomoc. Tatra ma jednak ogromny potencjał na udzielenie skutecznej lekcji pokory oraz wypompowanie każdego. To jedna z bardzo niewielu wyścigowych tras w kraju, której samo pokonanie, jest już poważnym wyzwaniem. Dlatego też byliśmy na każdej z 4 edycji. Może nie zawsze jako dzielni kolarze, ale byliśmy.
Tym razem mój udział był splotem mniej lub bardziej szczęśliwych wypadków, które decyzję podjęły za mnie, bo przyznam szczerze – na ten weekend mieliśmy już zarezerwowany domek w Karkonoszach.
W Zakopanem bez zmian.
Mówi się, że jest to najbardziej wysunięta na południe dzielnica Warszawy.
W dalszym ciągu mówię sobie na Zakopiance, że już nigdy więcej. To trochę kiepskie biorąc pod uwagę, że za 2 tygodnie startuje Tatry Tour. Maćku z przyszłości: nie jedź tam, ten dojazd jest zbyt kiepski.
W dalszym ciągu na Krupówkach panuje ogólnopolski zlot Januszy. Plus taki, że w przeciwieństwie do północnej części kraju, są oni w ubraniach. No i plus też za to, że to wszystko zasłonięte jest wszędobylskimi billboardami.
W dalszym też ciągu, kwatery w mieście nie przestają nas zadziwiać.
Pech chce, że niestety okolice Zakopca to (nie licząc powyższych patologii) jedne z najładniejszych scenerii do jazdy rowerem szosowym. Podczas piątkowej przejażdżki wygląda to jakoś tak:
Poza tym, jeśli czytacie tego bloga nieco dłużej, możecie pamiętać inne wpisy z tych okolic, na przykład:
CANYON ENDURACE I AEROAD NA TATRZAŃSKICH ŚCIANKACH
TATRA ROAD RACE, WPIS JAK WSZYSTKIE (ALE DŁUŻSZY)
TATRA ROAD RACE, CZYLI POJECHALIŚMY ODPOCZĄĆ W GÓRY
TATRY I OKOLICE: ZIMOWE KOLARSTWO
i 8 wpisów o słowackiej stronie, które możecie sobie znaleźć na mapie wpisów, o tutaj: https://hopcycling.pl/mapa/
A Ty? Po ilu kropelkach się uśmiechniesz?
Sobotni poranek to ściana deszczu. O godzinie 6.30 byłem praktycznie pewny, że w wyścigu udziału nie wezmę. Jeśli jest coś, czego w kolarstwie nie lubię to są to kręte i strome zjazdy, na których liczba kolarzy przekracza jeden. Chciałbym umieć je pokonywać, ale nie umiem. Strach na zjeździe to samonakręcająca się machina, bo im jest większy, tym większa szansa, że faktycznie człowiek się położy. Zeszłoroczna ucieczka samochodem przed zwycięzcą wyścigu tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że dobrze zjeżdżać potrafią nieliczni. Gorzej, że jeszcze bardziej nieliczni są tego świadomi…
Chwilę później padać przestaje i mogę w spokoju udać się na porannego sika. Pewnie zastanawiacie się teraz, co to ma wspólnego? Otóż, na listę noclegów nietypowych dopisać możemy Apartameny Taterka, które z zewnątrz może i wyglądały normalnie, ale w środku miały układ pociągu. Szereg pokoi ułożonych w jednej linii, rozdzielonych przesuwanymi drzwiami. Oznacza to, że jeśli chciałoby się z tarasu przejść do lodówki a następnie do sedesu, minąć w odległości ~30cm należałoby każde z łóżek znajdujących się domu. Dodając do tego fakt, że sedesik w linii prostej znajdował się jakieś 1,5 metra od łóżka, resztę dopowiedzcie sobie sami. Wszystko było pięknie do czasu, gdy nasi znajomi nie zaparkowali pod domem swojego campera burząc mój cały plan.
Od 2 tygodni siedzę nad wpisem o nazwie: “czemu przestałem ścigać się na szosie?”. Fakt, że zamiast wyścigu opisuję właśnie swoje problemy z porannym wypróżnianiem może Wam nieco pomóc w domyśleniu się odpowiedzi. Tatra jest super, ale wpis o niej piszę 4. rok z rzędu. Z czasem nawet najlepsze rzeczy mogą nieco spowszednieć, tracąc nieco swój urok. Gdyby nie kolega Tomek z Ośki (któremu życzymy zdrowia) i jego wypadek, po którym jeden z pakietów został bezpański, pewnie bym nie wystartował i pojechał z Pandą na wycieczkę. Czy decyzji żałuję? Absolutnie nie, było świetnie jak zwykle. Nawet jeśli wyniki mówią, że pojechałem jak trąbka.
Byłem w miejscach czarnych jak… te kamienice?
Niezależnie, czy jesteś gościem z czuba i próbujesz wyrwać panu Tomanie 4. z rzędu zwycięstwo, gościem ze środka peletonu, który walczy o 150. miejsce, czy startujesz gdzieś z tyłu, aby poprawić czas z ubiegłych lat lub chciałbyś po prostu przeżyć – Tatra potrafi zabić zarówno psychicznie, jak i fizycznie.
Na starcie spotykam kupę znajomych. To ludzie dziwni, nierozumiani przez społeczeństwo. Ludzie, którzy z uśmiechem mówią: “stary, ale się zniszczyłem, myślałem, że umrę. Było super”. Nie zrozumiesz tego. Oni sami nie rozumieją.
Startuję z czwartego sektora – ostatniego. Nie ma to dla mnie dużego znaczenia. Może to nawet lepiej, bo:
Największym błędem, który możesz jako przeciętniak popełnić na TRR to pojechać ten wyścig jak klasyczny, szosowy start wspólny.
A to nie jest klasyczny, szosowy start wspólny. To jest tatrzański morderca i porywanie się na walkę od startu, jest jak trzymanie się za Kenijczykiem na Maratonie Warszawskim licząc na to, że jakoś to będzie. Na Salamandrze (podjeździe pod Butorowy Wierch) linia pomiędzy “kurde, ale jestem mocny”, a “kurde, rezerwa mi się zaświeciła już na starcie?!” jest bardzo cienka. Jest takie trzepackie powiedzenie w świecie IT, wykorzystywane w młodzieżowych filmach o hakerach: “mess with the best, die like the rest”. Tu jest dokładnie tak samo. Magii nie ma – jeśli jedziesz z czołówką, a czołówką nie jesteś, prędzej czy później spotkasz tych, którzy wiedzieli, że nie są czołówką już na starcie. Cudowne podniesienie FTP o 30% z dnia na dzień nie jest znane nawet najlepszym, rosyjskim lekarzom.
Plan jest prosty: jadę swoje. Przede mną ze 200 osób (wśród nich kilka, których jednak chciałbym dogonić), za mną pewnie też z 200. Okolica 6 kilometra to miejsce, w którym wiem już, że i u mnie nie będzie magicznego rozmnożenia watów. To utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że trzymanie się jakiejkolwiek grupy na siłę, nie ma sensu. Niewiele znam tras, na których tak bardzo nie ma płaskiego fragmentu jak tutaj. Jak nie ma płaskiego to towarzystwa nie potrzebuję. Tak przynajmniej mi się wydawało, dopóki nie zaczął dmuchać wiatr.
Widziałem rzeczy
Sam opis wyścigu jest bardzo prosty. Czasem w górę, czasem w dół. Na Bachledówce boli, ale dość krótko, na Pitoniówce boli, ale trochę dłużej i bardziej. Jedni powiedzą, że przez to, że jest dłuższa i bardziej stroma, inni że to przez las i brak punktów odniesienia, ja wiem, że powodem jest brak drożdżówek na jej szczycie. Bachledówka z wizją darmowej wyżerki i bidonu z wodą sprawia, że człowiek na nią czeka.
Gdyby przy każdej, nieudanej próbie zmiany przełożenia na lżejsze (koniec zakresu) ludzie wrzucali do charytatywnej puszczeczki 5zł, problem głodu na świecie zostałby rozwiązany.
Bo bufety jak zwykle były bezbłędne. Woda i izo w kubkach, izo w bidonie, kubki z Red Bullem, po którym odbija się przez kolejne kilkanaście minut, drożdżówy, banany i rzeczy, których nie zauważyłem. To wszystko serwowane przez ludzi, którzy poproszeni, mogliby pewnie przebiec obok nas pół trasy, trzymając tego banana. W tym roku byłem sprytny i żele w kieszonkach umieściłem już w pół otwarte. Nie pomyślałem, że podczas podjazdowych wybigasów otworzą się do końca same. Znacie kogoś, kto podczas jazdy uwalił sobie wszystko, łącznie z przednim hamulcem żelem? To już znacie. Tego dnia rękawiczki nie były mi potrzebne, ręce kleiły się tak, że przyczepność najlepszych owijek świata się chowa.
Poza tym, na drogach w dalszym ciągu stoją te same (prawdopodobnie) dzieci “daj bidona“. Na asfaltach dalej są wymalowane śmieszne teksty, a gdy człowiek ze wzrokiem wklejonym w asfalt resztą sił rozszyfrowuje napis “spójrz w lewo”, patrzy w lewo, a tam taki widok, że “o ja pierdziu” to myśli sobie, że to nawet zabawne wszystko i mimo sporego zmęczenia, jest fajnie.
Tego dnia widziałem też rzeczy, których nie widziałem od dawna i byłem w miejscach, w których nie byłem od czasu wiosennych wizyt na trenażerze. To miejsca, w których przed oczami robi się ciemno, w gardle robi się pełno, a w głowie robi się pusto. Z przełożeniem 36/28 (które traktuję tu jako rozsądne minimum) albo jedziesz sztajfę sprawnie, albo leżysz. Chciałbym powiedzieć, że w nagrodę dostajesz widoki, które zapierają dech, ale tego dechu już dawno nie ma. Widoki obejrzysz sobie w inny dzień.
Brawa dla dzielnych kolarzy
Gdyby wpłacać 5zł za każde pomyślane lub wypowiedziane przekleństwo na trasie na konto Greenpeace, większość zwierząt jeździłaby dziś na Cipollinich. .
Ułożenie kolarzy w okolicach połowy stawki jest niespotykane w szosowym ściganiu. Dużo częściej niż grupki, widzi się pojedynczych kolarzy w odległości kilkudziesięciu metrów od siebie. Im bliżej do mety, tym dziwniejsze pozy przyjmują. Bolą nogi, bolą plecy – zastanawiamy się jak najefektywniej pedałować rękami, ale po pewnym czasie nawet one już bolą. To dziwny rodzaj zmęczenia, którego nie spotykamy zbyt często. Płuca mówią, że jest luz i możesz cisnąć, ale nogi nie bardzo mają już z czego. Są kwaśne, jakkolwiek dziwnie to brzmi. To taki stan, że niby kręcą pedałami, ale w każdej chwili mogą złapać je skurcze i zaczną wtedy żyć własnym życiem. Gdy postanowią się wyprostować – wyprostują się, niezależnie od tego, jak bardzo nieodpowiedni będzie to moment.
W ciągu tych nieszczęsnych 130 kilometrów wielokrotnie jadę z kimś. Okazuje się, że w bliższej lub dalszej przeszłości z większością osób miałem już jakiś kontakt. To nieco kłopotliwe, bo człowiek chciałby trochę porozmawiać (w miasteczku nigdy już nie ma na to czasu, bo albo jemy, albo bijemy brawo, albo trzymamy kciuki, aby być wylosowanym do nagrody), a jednak nie może. Moje ciało nie ma tyle krwi, aby zasilić jednocześnie mięśnie i mózg. Przynajmniej nie na tak stromych podjazdach. Przepraszam więc wszystkich, z którymi chciałem podtrzymać rozmowę inteligentnymi stwierdzeniami, że “dobrze, że nie pada, bo byłoby ślisko” albo “jak tak wieje w ryło, to ciężko się samotnie jedzie, co?”. A wiało tego dnia nieprzyzwoicie i jestem przeszczęśliwy, że jeżdżę na niskich, aluminiowych kołach.
Tego dnia zdarzył się cud. Ściana deszczu nad Zakopanem była rano i wieczorem. W ciągu dnia widzieliśmy ciemnogranatowe chmury, które działały niczym prysznic gdzieś na niedalekim horyzoncie. Mimo to, w ciągu dnia nie spadała na mnie ani jedna kropla. Czołówka nie ma tyle szczęścia – dobrze im tak, po co jechali tak szybko?
Gdyby nie słupek, gdyby nie poprzeczka
Dystans krótki ukończyło 475 osób, długi 377.
Na mecie melduję się z czasem w okolicach 4:40 na równiutkim setnym miejscu. To mniej więcej 3x gorzej niż w poprzednich latach. Może ludzie, którzy mówią, że kolarze nie biegają mają rację? A może potwierdza się to, co mówię od dawna – poziom szosowych amatorów w kraju pnie się do góry niesamowicie szybko.
Na metę nie wjeżdżam jako fighter, ani zwycięzca. Jakieś 1,5 godziny wcześniej spotkałem kumpla, którego nie widziałem od lat. Z jednej strony staramy się resztkami sił obgadać wszystkie zaległe tematy, z drugiej dobrze wiem, że sam jechałbym dużo wolniej. Na kreskę wjeżdżamy w stylu “na geja” – równolegle. W kolarskim świecie wypadałoby to skomentować tekstem “to chyba całkiem nieźle biorąc pod uwagę, że….” i tu padają różne wytłumaczenia. Mi też się to zdarzało, ale wiem, że to super słabe. Dokładnie na tyle było mnie tego dnia stać. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy:
Jesteśmy zbyt słabi, aby ścigać się w Tatra Road Race.
To nie jest trasa, na której przeciętniak może się ścigać. Możemy ją co najwyżej przejechać minimalizując straty. To trasa, która uczy inteligentnej jazdy po górach, regeneracji w każdym możliwym momencie, odpowiedniego odżywiania, rozsądnego zjeżdżania i ekonomicznego podjeżdżania. Nasza moc w nogach nie szła w parze z wydolnością płuc – to najlepszy dowód, że coś było nie halo.
W życiu trzeba sobie odpowiedzieć na jedno bardzo ważne pytanie: czy bardziej lubisz jeść ciastka, czy wygrywać szosowe wyścigi. Ja niestety bardziej lubię jeść ciastka.
Idę tam gdzie idę
W niedzielę poszliśmy sprawdzić, ile to tak naprawdę było te 3000 metrów w pionie, które zrobiliśmy dzień wcześniej. Nie mamy niestety odpowiednich nóg, aby sprawdzić to na tyle szybko, by w poniedziałek rano zdążyć się zameldować w pracy. Robimy więc połowę tego, ale w wersji nieco krótszej – 18km. Po 18km z buta po górach, nasze nogi mogą udać się na zasłużony spoczynek w nieskończenie długiej podróży z Zakopca do Warszawy. Ruszamy z Kuźnic, przez Czerwone Wierchy, do Doliny Kościeliskiej. Pogoda jest mocno zmienna, a nasz ekwipunek nieco nieodpowiedni, dlatego nie będę go opisywał. Powiem tylko, że buty biegowe to nie jest najlepszy wybór na spacery po kamieniach powyżej 2000 m.n.p.m. Trasa męczy, ale widoki rekompensują, przynajmniej tak twierdzi internet. My przez 97% czasu widzimy głównie mgłę i pozostaje nam użyć naszej bujnej wyobraźni.
Na szczytach jest bardzo zimno, bardzo wieje i bardzo nic nie widać. Dobrze, że jesteśmy dziwni, bo zwykły człowiek mógłby stwierdzić, że było przez to głupio.
Zdjęć nie ma, bo karta też jest Hop
Pozostałe 3% to momenty, w których odsłaniają się chwilowo świetne panoramy. Uwieczniłem je swoim aparatem, lecz nikt tego nigdy nie zobaczy. Wpis klepię w samochodzie i pomyślałem, że zrobię od razu przegląd fotek. Wiecie jak robi karta Micro SD pstryknięta palcem w aparacie? Robi “siuuuup, stuk, stuk” i ląduje gdzieś na podłodze. Gdyby nie to, że jedziemy samochodem, który może pomieścić średniej wielkości meksykańskie miasteczko, migrujące akurat nielegalnie za północną granicę, pewnie bym ją znalazł. Ale nie znalazłem, zdjęcia z aparatu przepadły, zostało kilka z GoPro. Jest to o tyle śmieszne, że po tę kartę szliśmy specjalnie do zakopiańskiego Euro RTV, gdyż poprzednia w niewyjaśnionych okolicznościach złamała mi się w podróży.
Wikipedia mówi, że: “Tereny te są stosunkowo łatwo dostępne i w sezonie letnim nie stwarzają dla turysty problemów technicznych. Już Eugeniusz Janota polecał Czerwone Wierchy jako właściwy cel wycieczek dla osób niedoświadczonych lub słabych fizycznie”. To tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że jak człowiek ogranicza się do uprawiania jednego sportu, to zazwyczaj we wszystkich innych zalicza się do grupy dziadów.
O ile po Tatrze moje nogi były jak kłody drewna, tak na spacerze konsystencją przypominały bardziej galaretkę. Człowiek może biegać, startować w Karkonoszmenach, nieważne – góry wyciągają z nóg wszystko. Po raz kolejny przypomina nam się, że nie samym sportem człowiek żyje i trzeba zacząć częściej organizować takie spacerniaki.
Niedzielę spędzamy więc wstając przed 7 rano. Odbywamy spacer, ruszamy do stolicy z przystankiem na obiad gdzieś pod Krakowem w restauracji Kojot. Przyznam, że nie wiedziałem, że w standardowych menu istnieją hamburgery, które byłyby w stanie mnie pokonać – tutaj było blisko. Na szczęście się udało i ostatnie wolne miejsce zostało zakorkowane resztką schabowego Pandy. Przyzwoicie smakowo, przyzwoicie cenowo, bardzo dobrze ilościowo – w sam raz po takim weekendzie. W domu meldujemy się jakoś przed 23, czyli 8 godzin przed rozpoczęciem pracy. Wspominałem już, że Zakopane jest za daleko, szczególnie w wakacje?
Polecam. Społecznie, kolarsko, turystycznie.
Tatra Road Race jest spoko, nawet jeśli nie lubi się ścigania. Mam nieodparte wrażenie, że ściganie się rowerem szosowym, jakiś czas temu mi się znudziło. Ta impreza przypomniała mi jednak, że z odpowiednim nastawieniem, w odpowiednim towarzystwie i przy odpowiednio przygotowanej i wymagającej trasie, w dalszym ciągu można odnaleźć z tym przyjemność. Nawet jeśli trasa zmieniona jest minimalnie, a cały wyścig potoczył się tak, że równie dobrze, mógłbym skopiować któryś ze wpisów z lat poprzednich. No bo kurde – czy może być coś lepszego, niż kolarski festyn połączony z przejażdżką po (prawie) zamkniętej dla ruchu trasie z widokami, które nadają się na rozkładówki w magazynach kolarskich? Raczej nie… no dobra, może tak. Ale przecież darmowe drożdżówki i ciasta oraz owoce w niekończących się ilościach były na mecie.
O samym Tatra Road jest w tekście jest niewiele, ale to głównie dlatego, że na blogu były już o nim 3 wpisy i w dalszym ciągu jest spoko. Ta impreza jest zorganizowana tak dobrze, że nawet wchodząc do Toi-Toi’a można mieć pewność, że w środku będzie papier. Nie bez powodu jest to póki co jedyny wyścig szosowy, w którym wziąłem w tym roku udział. Duży kciuk polecenia zostaje jak zwykle w Zakopanem..