Jak? …czyli “jestę kołczem życia“
Chciałbym na początku przytoczyć taką anegdotkę o musze (chodzi o muchę odmienioną w miejscowniku liczby pojedynczej), która chciała przebić się przez okno. Owa mucha całe swoje życie poświęciła uderzając w szybę mieszkania, gdyż jeden z trenerów osobistych powiedział jej, że jeśli ma się odpowiednią ilość motywacji i robi się coś odpowiednio długo – można wszystko. Otóż życie jest brutalne – nie można wszystkiego, a podstawa to realistyczne cele. Skąd jednak wiedzieć co jest realistyczne? Mistrzem świata w kolarstwie już nie zostanę choćbym nie wiem co zrobił. Udało mi się jednak zrobić kilka rzeczy, które spokojnie mógłbym sobie za cele postawić. Byłem w zeszłym roku zaproszony przez Meridę na Giro d’Italia, na Route du Sud przez Canyona, do Austrii przez Rose i… na Tour de France przez Skodę. Jak to się stało? Jak, zupełnie bez planu znalazłem się w helikopterze VIP na największym wyścigu świata, podczas jednego z najlepszych etapów? Co sprawiło, że jechałem w aucie za Rafałem Majką, który tego dnia wygrał etap?
Wbrew temu co mówią wszyscy dookoła nie trzeba mieć jasnych celów. Można robić to co się lubi i starać się trochę pomóc swojemu szczęściu. Mi się udało, bo spotkałem na swojej drodze SZOSĘ – pewnego dnia zadzwonił telefon z propozycją, a reszta zadziała się sama. Pomógł blog, pomogły znajomości rowerowe. Jeśli więc robicie coś fajnego, nie bójcie się iść z tym do mediów/portali itp. Nie po to żeby zarobić, nie po to żeby być znanym i lubianym, tylko dlatego, że otwiera to wiele drzwi. Moja rada: najpierw robimy, potem piszemy – nawet jeśli okaże się, że nikt tego nie przeczyta albo trafi do śmietnika :-)
Oto historia jednego z najciekawszych dni w moim kolarskim życiu – wizyty na Tour de France.
Tour de France, czyli co?
22 zespoły składające się w sumie z prawie 200 kolarzy i 300 osób z obsługi. 3360km trasy, zabezpieczonej przez 14000 żandarmów i 9000 policjantów, przebiegającej przez 3 kraje, na której znajduję się 2000 dziennikarzy. 4500 osób związanych z wyścigiem, podróżujących każdego dnia za zawodnikami, TRZY I PÓŁ MILIARDA telewidzów. To liczby lekko abstrakcyjne, które ukazują jednak, jak ogromnym wydarzeniem sportowym jest Tour de France. Zobaczenie na żywo któregoś z Wielkich Tourów powinno znaleźć na czołowych miejscach kolarskiej listy “must-do” każdego z nas. Jadąc do Francji, wyobrażenie o wyścigu miałem wyrobione wieloma relacjami w telewizji, relacjami znajomych czy licznymi tekstami obiegającymi co roku internet. Spodziewałem się przeżycia podobnego do Giro d’Italia, które oglądaliśmy w maju, jednak to co zobaczyłem, przerosło moje oczekiwania. Nie bez powodu niektórzy mówią, że “kolarstwo to Tour de France”
Dzień dobry panie Stephen. Czy ciężko jest zostać mistrzem świata?
5.30 rano gdzieś w hotelu na południu Francji. Wkładam białe spodenki kolarskie i zieloną koszulkę i udaję się na parking gdzie czeka na mnie rower. Jest tam też kilkunastu innych dziennikarzy i kilka legend kolarstwa. Ich widok przypomina mi natychmiastowo czemu białe spodenki uważane są za faux pas – dobrze, że w Oloron-Sainte-Marie jest ciemno. Jedziemy wolno i nieskoordynowanie, jak to dziennikarze. Udaje mi się jednak na chwilę załapać do pary ze Stephenem Roche – człowiekiem, który w 1987r. wygrał Tour, Giro i Mistrzostwa Świata (oprócz niego zrobił to tylko Merckx). Problemy z byłymi prosami są dwa: po pierwsze, nie da się ich rozpoznać. Wyglądają dokładnie tak samo jak przeciętny człowiek z brzuszkiem – o czym przekonuję się tego dnia jeszcze nie raz. Po drugie: jeśli masz swoje 3 minuty z legendą kolarstwa, jakie pytanie zadasz? Czy ciężko jest wygrać, czy lubi kolarstwo? Tysiąc pomysłów, każdy bez sensu. Zagajam więc zupełnie bez pomysłu o nadchodzącym etapie, że góry, że Rafał Majka, że jest jeszcze środek nocy, a robi się nieprzyzwoicie ciepło, że na Col du Tourmalet będzie ciężko.
Stephen ma chyba doświadczenie w odpowiadania na retoryczne pytania. Tłumaczy mi, że Le Tour, to Le Tour i nic innego się z nim nie równa. Giro czy Vuelta są dużymi wyścigami, ale mimo wszystko to zupełnie nie ten kaliber wyścigu. Ciężko mi w to uwierzyć, przecież miesiąc wcześniej byłem w różowym San-Remo i ciężko sobie wyobrazić, aby impreza kolarska mogła być większa. O ja naiwny…
Po śniadaniu spotykam Maurice’a, stoi przy Superbie, na którym naklejone jest moje nazwisko. Jedziemy do Pau, na start etapu. Szybko odkrywam, że Tour de France paraliżuje okolice każdego miejsca, do którego się zbliża: objazdy, korki, bezwzględna policja i ogólnie wysoki poziom nerwówki. Ląduję w środku miasteczka zawodów, do którego dostaję się za pomocą magicznej przepustki. Szczerze? Nie robi wrażenia. Poza tym, że jest trochę więcej ekranów i sporo darmowego jedzenia, wygląda jak miasteczka większego wyścigu MTB w Polsce. Im bliżej startu, tym bardziej sytuacja się zmienia. Poza płotem pojawiają się tłumy ludzi – naprawdę duże tłumy. Ja mam już wypchany plecak, bo przez brak asertywności biorą do ręki wszystko, co skąpo ubrane hostessy mi podają. Zjadłem z pół kilo serów – pleśniowych i żółtych, mam kilka czapeczek (jestem chyba liderem każdej możliwej klasyfikacji), jakieś gazety i przypominam sobie, że w zasadzie przyszedłem tu przecież w innej koszulce i bez plecaka, więc je też musiałem dostać. Zgadza się, tak jak wszystko inne, maja na sobie logo TdF. Przez 3 tygodnie wyścigu rozdane zostaje 14 milionów gratisów.
Okoliczne parkingi zaczynają zapełniać się samochodami serwisowymi, autobusami drużyn, dziennikarzami. W oddali pojawia się reklamowa karawana składająca się z ponad 150 aut. Być może słowo “auto” jest tu użyte nico na wyrost, gdyż mijają mnie wielkie bagietki, żelki, 2-metrowe frytki, maskotki, 3 metrowy yeti, dwupiętrowa opona, gigantyczna kaczka do wanny i platformy przewożące ludzi wyglądających jak świeżo zwerbowani z karnawału w Rio. Kolumna ma około 12 kilometrów, co biorąc pod uwagę dość ograniczoną prędkość, blokuje drogę na ponad pół godziny. Przekonuję się o tym na własnej skórze kilka godzin później. Zdaje się, że nikomu to jednak nie przeszkadza. Nie wiem czy powinienem mówić to głośno, ale karawana to najciekawsza część wyścigu.
O kolarzach, których nie spotkamy
W przeciwieństwie do Giro, Wielka Pętla jest mniej przyjazna dla kibiców. Autobusy drużyn są z reguły odgrodzone od publiczności barierą pilnowaną przez żandarmów. Jedyną szansą na autograf jest łut szczęścia, że któryś z zawodników sam do nas podejdzie, dlatego zajęcie dobrego miejsca jest tak ważne. Bez parawanów ustawionych sporo wcześniej, nie ma na to szans. Może to skutek drugiego tygodnia wyścigu, może wyjątkowo wysokiego tempa w tym roku, kolarze jednak w większości zdają się nie zwracać uwagi na fanów. Krótka rozgrzewka, podpisanie listy obecności, słuchawki na uszy i znikają. To zupełnie inne podejście niż to, które poznałem. Na Route du Sud można był spokojnie podejść do Naira Quintany bez przepustki i z nim pogadać (szkoda, że mówi tylko po Hiszpańsku – moja hablanie pozwoliłoby tylko na zamówienie mu 2 dużych piw). Na Giro trochę ciężej, ale spokojnie można ustawić się przy autobusie i nie dość, że dostać podpis, to jeszcze zgarnąć bidony/czapeczki i zwiedzić te jeżdżące hotele. Tu tego nie ma. Zawodnicy to zawodnicy, a kibice to dodatek. Zdarzają się oczywiście wyjątki jak Bryan Couqard, którego jak zwykle widzę rozdającego podpisy oraz pozującego do selfie z fanami wykrzykującymi nieustannie “Bryan!” i celującymi w niego kawałkami wszystkiego, na czym da się zdobyć cenną pamiątkę. Krzyczą z resztą do każdego, jeśli nie znają imienia, rozlega się głośne “Monsieur!”. Atmosfera jest zupełnie inna niż na pozostałych wyścigach. To tak, jakby porównać mecz 2 ligi z meczem reprezentacji. Zupełnie inny poziom zabezpieczenia i nerwów. Nie opuszcza mnie takie nieprzyjemne uczucie, że jeśli przypadkiem znajdę się w złym miejscu, w złym czasie, resztę życia spędzę zamknięty w Fort Boyard.
Wyruszamy około 30 minut przed rozpoczęciem wyścigu. To akurat tyle, aby nie zobaczyć kolarzy ustawiających się na starcie. Wielu z nich czeka do ostatniej chwili w autobusach. Po okrzykach łatwo się jednak zorientować, który z liderów wyścigu akurat ujawnił swą obecność. Jednak nawet Chris Froome nie zbiera takiego aplauzu co kolarze francuscy. Wszystko zaplanowane jest co do minuty. Zaraz przed startem podjeżdżają tylko do namiotu Power Bara zgarnąć jakieś żele i batony i jazda. Całe moje wyobrażenie o magicznym żywieniu i specjalnych odżywkach znika. Biorą suple, które każdy z nas może kupić sobie w sklepie.
O aucie, które cudem z niczym się (poważnie) nie zderza
Przemieszczamy się samochodem VIP Skody – nowym Superbem, który prezentowany jest w ten sposób milionom ludzi. Tour wspierany jest przez Skodę już po raz 12. i oprócz naszego pojazdu, na trasie znajduje się jeszcze 249 innych samochodów tej marki. Jedziemy szybko, bardzo szybko: pod prąd, ścinając zakręty. To ryzykowne, bo grozi mandatem. Tak, kierowcy na Tour de France mogą dostać mandat za szybką jazdę. Zdarza się to dość często, ale jest jednak wpisane w pulę ryzyka. Zatrzymany przez policje samochód, często traci szanse na znalezienie się blisko kolarzy, a co to za przyjemność jechać w 19. rzędzie – trochę jak
w korku. Rano pytam Maurice’a, czy uczy się trasy na pamięć lub wgrywa ją do nawigacji – nie zrozumiałem wtedy jego odpowiedzi, która ograniczyła się do uśmiechu. Zna ją tak, jak przeciętny widz TV: profil i kluczowe momenty. Ewentualnie skróty, podczas których zaoszczędzić można kilometry i ominąć peleton w razie potrzeby. Jak bezsensowne było to pytanie uświadamiam sobie już na pierwszych kilometrach. Trasa jest zabezpieczona w każdym miejscu, oznaczona w każdy możliwy sposób, a ilość kibiców przy drodze powoduje, że ciężko byłoby z niej zboczyć, nawet celowo, bez potrącenia kogokolwiek. Nie jestem pewien, czy na 180 kilometrach był fragment, w którym nie widziałbym kibiców. Ich liczba oczywiście drastycznie rośnie w okolicach miast oraz podjazdów. Jest to dodatkowo zaskakujące, biorąc pod uwagę fakt, iż jest środa – południe. Gdy tylko ruszamy, Maurice ostrzega mnie, aby nie wystawiać aparatu przez okno – publiczność bardzo lubi sobie przywłaszczać sprzęt, a zatrzymanie się na trasie i próba odzyskania go nie wchodzi w grę. Podobno nie jeden aparat i telefon zmieniły w ten sposób właściciela.
Początkowo uciekamy przed peletonen, aby zdążyć na prowizoryczne lądowisko. Nad większością etapów przemieszcza się, oprócz helikoptera telewizyjnego, kilka maszyn prezentujących Tour gościom, którzy otrzymali specjalne zaproszenia. Mamy szansę załapać się do takiej grupy. Przystanek robimy na boisku do rugby, z którego zabierać ma nas pilot, wysadzając jednocześnie poprzednią grupę. Czekamy, aż minie nas przynajmniej kilkunastu zawodników, aby było wiadomo jak lecieć. Przejeżdża pierwszych czterech – ucieczka, na prowadzeniu Michał Kwiatkowski. Że on to on odkrywam dopiero, gdy przeglądam zrobione zdjęcia. Podobnie jak w tym roku w San Remo, mój zmysł rozpoznawania Kwiatka jest jakiś opóźniony, mimo że ma koszulkę, której nie da się przegapić. Moje zdjęcie wychodzi nieostre. Świetnie, pewnie jedyna w życiu szansa na fotkę Polaka prowadzącego TdF, a ja nie trafiam.
Potem jeszcze peleton i niezliczona ilość pojazdów:
O przygodzie w rytmie Lotu Walkirii z Czasu Apokalipsy
Każdego dnia wykonuje się kilka helikopterowych transferów. Jak wygląda największy kolarski wyścig świata widziany z powietrza? Dokładnie tak jak w relacjach, tylko bez teleobiektywów. Widać przepiękny krajobraz i niewielkie kropki poruszające się w linii niczym mrówki. Pozwala jednak dostrzec ogrom tej imprezy, mnogość kibiców i to, jak niewiele miejsca zajmują nasi bohaterowie w stosunku do kolumny samochodów. Widok w połączeniu z panoramą Pirenejów i Col du Tourmalet, do którego zmierzają tego dnia, jest niesamowity. Prawdopodobnie, jeden z tych, które zapamiętuje się do końca życia.
To nie jest tak, że na poniższym zdjęciu słabo widać kolarzy. W porównaniu do “patrzenia oczami” widać ich bardzo dobrze, bo w aparacie mam zoom:
Natomiast odwrócenie wzroku w inne miejsce rekompensuje trochę ten zawód:
Na kolejnej łące wracamy do samochodu i ruszamy pomiędzy kolarzy. Radio wyścigu, którego używa każdy z kierowców podaje, że różnica pomiędzy ucieczką, a główną grupą przekracza już 3 minuty – oznacza to, że możemy wjechać pomiędzy nich. Tylko nieliczne auta mogą wyprzedzać peleton, więc gdybyśmy przypadkiem przegapili lukę, do końca dnia musielibyśmy się ciągnąć z tyłu. Nasz kierowca rozpoczyna manewry, dzięki którym znajdujemy się na chwilę zaraz za kilku osobową ucieczką.
To, co dzieje się poza kamerami telewizyjnymi jest nieopisywalne. Setki samochodów, skuterów i innych pojazdów, które walczą o jak najlepszą pozycję. Przycierki zderzakowe są na porządku dziennym. Sytuacja wygląda mniej więcej tak, jak na ulicy Puławskiej 40 minut przed ważnym meczem Polaków, tylko zamiast korka utrzymywane jest stałe tempo w okolicy 30-50km/h. Ja bym się tam swoim autem nie odważył wjechać – to jest jakiś chaos i masakra.
O dyrektorze, którego nie rozumiem i który zabiera mi zabawki
Większość komunikatów od dyrektora wyścigu podawana jest w języku francuskim. Jeśli chodzi o francuski to dzięki “Cudownym Latom” umiem tylko zapytać czy ktoś potrzebuje trochę masła, rozumiem więc zupełnie nic. Najważniejsze informacje powtarzane są w angielskim, jednak bardzo skrótowo. W sumie to nie wiem nic – internet w górach nie odbiera, więc tablet z relacją ląduje w schowku. Dopiero po chwili łączę fakty, iż powtarzane co chwilę nazwisko “Maszka” to Rafał, który tego dnia ucieka. Przez moment jedziemy bezpośrednio za nim, nie wiedząc jeszcze, że będzie to prawdopodobnie najważniejszy dla Polski dzień tegorocznego Tour de France. Czujniki w samochodzie piszczą, sugerując, że znajdujemy się niebezpiecznie blisko innych pojazdów – z każdej możliwej strony. Ruszamy do przodu, aby zwolnić prawdopodobnie najlepsze miejsce tego dnia. Znowu nic nie wiem. Mamy radio, jednak ciąg osób, które muszą się nim porozumieć, aby otrzymać jakiekolwiek informacje jest na tyle długi, że nie warto próbować (kierowcy nie mają możliwości bezpośredniego kontaktu na głównym kanale).
Chwilę później podjeżdża do nas czerwona Skoda – to dyrektor wyścigu. Prawdopodobnie najważniejsza osoba we Francji w lipcu. Jednoznacznie informuje mnie, że zrobiłem właśnie ostatnie zdjęcie z GoPro podczas tej przejażdżki. Ze względu na sporą ilość wypadków przy selfikach i wszędobylskich kijków z kamerkami, używanie GoPro jest stanowczo zabronione.
Rozpoczyna się podjazd. Przy trasie nie stoi już rząd ludzi – tworzą się ich trzy rzędy, a czasem nawet więcej. Do tego niezliczona ilość kamperów. Przemieszczamy się niczym Mojżesz, podczas gdy kibice rozsuwają się, aby zrobić miejsce na przejazd, a następnie znowu zawężają do minimum trasę. Wszyscy przebrani, kolorowi, wyposażeni w gadżety. W normalnych warunkach uznani byliby za niepoczytalnych. To oni, a nie niebezpieczne zjazdy tworzą największe zagrożenie, lecz są jednak częścią tego sportu. Nie można się im dziwić: spędzają minimum pół dnia stojąc w miejscu, aby dopingować swoich faworytów, których widzą tylko przez krótką chwilę. Wielu z nich przyjechało tam rowerami lub rodzinnymi samochodami, obok których rozstawiają stoliki i organizują pikniki. Bezpieczeństwo jest tutaj kluczowym elementem. Żandarmi mają opinię osób o zerowym poczuciu humoru i każda próba zakłócenia spokoju wiąże się z poważnymi konsekwencjami.
O pierdzeniu w tłum kibiców
Kibice zapewniają niesamowitą atmosferę – to oni tworzą ten wyścig. Mimo że przemieszczamy się autem zupełnie niezwiązanym z żadną z drużyn, machają i pozdrawiają. W aucie odkrywam, że poza jedynym oficjalnie dopuszczonym sygnałem dźwiękowym, zainstalowane jest wiele innych, znacznie ciekawszych. Gdy z głośników wydobywają się kreskówkowe odgłosy “Heey Seeeexy!” lub zawsze śmieszny odgłos pierdnięcia, znudzony już trochę czekaniem tłum zaczyna przypominać nastoletnią publiczność na koncercie swojego idola. Tocząc się w ten sposób z prędkością kilkunastu kilometrów na godzinę dojeżdżamy na szczyt i rozpoczyna się nasza ucieczka.
O kolarzach, którzy pędzą jak rakiety i autach w poślizgu
Tego dnia komputer Marka Cavendisha pokazał ponad 100km/h. Byłoby dużą niezręcznością gdyby któryś z kolarzy złapał nas na zjeździe, w związku z czym znowu przyspieszamy. Jeśli lot helikopterem był przygodą ekstremalną, to nie wiem jak nazwać ten zjazd. Nasz kierowca wyznaje zasadę, że koła powinny na zjeździe już piszczeć, ale jeszcze się nie ślizgać. Na serpentynach niewielu jest kibiców, nie dość że kolarzy widać bardzo krótko, to nie jest to bezpieczne miejsce. Uświadamiają to sobie na pewno, gdy pokonujemy obok nich kolejne wiraże. Widzę, jak niektórzy z nich zaczynają się zastanawiać, w którą stronę uciec. Sam bym w sumie nie wiedział. Zaczynam liczyć poduszki powietrzne i szansę przeżycia upadku z kilkunastometrowej skarpy.
Na metę dojeżdżamy około 40 minut przed zwycięzcą – mogę obejrzeć ostatnie chwile na wielkim telebimie, gdyż najlepsze miejsca przy finiszu są już oczywiście od dawna zajęte.
Wszystko wskazuje, że tego dnia Rafał wygra. Postanawiam zrobić wszystko co się da, aby zobaczyć jak przekracza kreskę. Przechodzę gdzies pomiędzy płotami, gdzieś pomiędzy strefami, do których nie mam przepustek i w ogóle jakoś dookoła. Okazuje się, że mimo tak licznej ochrony – da się. Trafiam do wąskiej zagródki fotografów, których obiektywy wymagają osobnych statywów. Ja i moja małpka oraz patyk z GoPro.
O tłumie jak po Crocksy i korku paraliżującym pół regionu
Za metą próbuję się przebić przez tłum dziennikarzy, ale nie udaje mi się złapać naszego zwycięzcy. Mimo że strefa z metą jest ściśle ograniczona, to mnogość reporterów tworzy ścianę nie do przejścia. Wycieńczeni kolarze starają się resztką sił podsumować krótko to, co działo się przez ostatnie kilka godzin, po czym uciekają do autobusów. Niektórych z nich czeka jeszcze sporo jazdy zanim odpoczną w spokoju przed kolejnym etapem… i jeszcze kolejnym… i jeszcze. W końcu to 3 tygodnie. Nie wiem jak działa ich regeneracja, ale na mecie wyglądają jakby mieli paść.
Maurice sugeruje, że powinniśmy udać się natychmiastowo do auta, nie czekając nawet na dekorację. Przez “sugeruje” mam na myśli bezpośredni rozkaz, że biegniemy do auta, jeszcze zanim zakończy się dekoracja. To jedyna szansa, by załapać się na kolację w hotelu. Przejeżdżamy może z 20 metrów i gdy pokonujemy pierwszy zakręt już rozumiem ten pośpiech. Sznur samochodów serwisowych oraz dziennikarskich ciągnie się po horyzont. Czeka nas półgodzinny postój, podczas którego nie przemieszczamy się ani o centymetr. W wozie Eurosportu, stojącym obok nas, dostrzegam Seana Kelly’ego – widocznie tak musi być, czekają wszyscy. Wychodzę zrobić sobie fotkę i zadać jakieś bezsensowne pytanie. Mimo że 3 minuty wcześniej czytałem właśnie o nim w książce “The Rules”, nie mogę wymyślic nic ciekawego. Muszę chyba wymyślić sobie zestaw uniwersalnych pytań do zadania dowolnej osobie. Spoko koleś, ale nie pamiętam o czym rozmawialiśmy.
Rozpoczyna się proces ewakuacji, ruszamy wszyscy razem. Cała karawana samochodów wraca ze szczytu tą samą drogą (prawdopodobnie jedyną możliwą) pod eskortą policji. Ma to na celu maksymalne skrócenie czasu, który drużyny potrzebują na przedostanie się do kolejnych hoteli, często oddalonych o godziny jazdy od finiszu. Wszystkie drogi dojazdowe na odcinku pierwszych kilkudziesięciu kilometrów zostają ponownie zablokowane, a jakakolwiek próba przebicia się pojazdu nieupoważnionego do kolumny kończy się natychmiastowym zatrzymaniem na poboczu. Jesteśmy świadkami ściągnięcia z trasy motocyklistów, kolarzy, matki z wózkiem – wszystkich. Wszyscy stoczą też niezbyt przyjemną rozmowę z żandarmami.
Jest po 20.00, termometry w dalszym ciągu pokazują sporo ponad 30 stopni, jesteśmy zmęczeni, ale nikt nie odważy się wspomnieć o tym głośno, pamiętając co tego dnia musieli przeżyć zawodnicy. Za 10 godzin kierowcy wyruszą ponownie w drogę i po raz kolejny zmuszeni będą do zachowania maksymalnej koncentracji przez cały dzień. Nie tylko oni pokonują jednak codziennie trasę Touru: setki camperów, które widzieliśmy po drodze również przemieści się na kolejny etap, aby móc znowu dopingować wojowników toczących bój o wymarzoną przez wszystkich żółtą koszulkę. W ten sposób miną 3 tygodnie największego, corocznego, sportowego wydarzenia w roku.
Czy warto było jechaaaać taaak na Tour de France?
Cóż, jeśli mnie zapytacie czy warto dymać te 2000km żeby zobaczyć ścigających się kolarzy, powiem krótko – według mnie: nie. Jest masa innych wyścigów, na których interakcja z zawodnikami jest dużo łatwiejsza. Można wtedy podejść do startujących, porozmawiać, popatrzeć na sprzęt. Kibicowanie im sprowadza się tak czy siak w najlepszym wypadku do kilkudziesięciu sekund.
Na Tour warto się jednak wybrać, aby zobaczyć ogrom tego wydarzenia. Aby zjeść z lokalsami rano bagietkę, ustawić się z setką innych osób na podjeździe 7 godzin wcześniej, pokrzyczeć, pooglądać relację na niewielkim telewizorku, pomachać flagą, obejrzeć niekończącą się paradę dziwnych pojazdów, zobaczyć jak nasz idol pokonuje podjazd, a potem wrócić w korkach do domu. Powiedzmy sobie jednak szczerze: to brzmi trochę jak pomysł na weekend dla nienormalnych… kolejny :->