Ten wpis jest z założenia nieco głupi i oczywisty. To co dla nas oczywiste jednak nie zawsze oczywiste jest dla każdego. Dla mnie przez wiele lat nie było. Wiele lat się starałem. Potem przestałem i zacząłem po prostu jeździć.

Największym obecnie kłamstwem jest dla mnie stwierdzenie, że:

 

 

Życie jest za krótkie, by jeździć kiepskim rowerem

 

Bo wystarczy przejechać się na dowolne wakacje kolarskie, aby zrozumieć, że życie jest za krótkie, aby jeździć dobrym rowerem dookoła komina. Wystarczy poznać tych wszystkich ultrasów i długodystansowych podróżników, jadących na przeciętnym sprzęcie i zestawić ich z ludźmi na bardzo ładnych rowerach.

 

W czasie jazdy robimy sobie przerwę, żeby przeczytać co ludzie piszą w internecie i się tym przejąć.

 

Dlatego też, jeśli zakup niekiepskiego roweru poważnie wpływa na Twoje możliwości finansowe, to z doświadczenia podpowiem: lepiej jeździć kiepskim rowerem w pięknych i nowych miejscach niż pięknym i nowym rowerem w kiepskich miejscach. Życie jest zbyt krótkie, aby zbyt długo się zastanawiać nad wyborami materialnymi. Rower to rower, jedzie to jedzie. Ludzie hadrony zderzają i kwarki obserwują, a my się jaramy, że przerzutka zmienia się bez kabla. Technologia jak pilot od telewizora.

 

Z tego wynika też, że:

 

 

Wpychanie roweru pod górkę to obciach

 

Wpychanie faktycznie jest śmieszne, ale z obciachem według mnie dużo wspólnego nie ma. Obciachem jest strach przed wpychaniem. Jak widzę, że ktoś “robi po gaciach” na trzy dni przed wjechaniem Mortirolo, bo “nie wie czy da radę”, to wyjątkowo mnie to śmieszy. Bo jak nie da rady to co? Albo jak wcale tam nie pojedzie, bo pewnie “nie da rady”. Nie danie rady to nic złego. Trzeba do tego podejść z humorem i dystansem, a nawet wpychanie robi się śmieszne. Przypomina to stwierdzenie, że:

 

 

Nie wolno się poddawać

 

Bo właśnie wolno i nie ma w tym nic złego. Czasami, według mnie, więcej odwagi wymaga decyzja o wycofaniu się, niż o kończeniu za wszelką cenę. Często widzę zawodników, którzy kończą zawody (szczególnie triathlon) w stanie, w którym zdecydowanie nie powinni go już kończyć. Dają z siebie wszystko, te wspomniane wcześniej 110%, potem zbierają oklaski w internecie, że ukończyli “mimo wszystko”. Coraz częściej widzimy tragiczne skutki kończenia “mimo wszystko”. Odpuść, wyciągnij wnioski, ukończ zmęczony/wyczerpany, ale bez narażania się na długotrwałe uszczerbki na zdrowiu (lub życiu). A jak już jesteśmy przy zawodach:

 

 

Na wszystko trzeba zasłużyć.

 

Ale hej, nie trzeba! ;-)

 

 

Dzień w którym odkryłem, że nie trzeba z siebie dawać wszystkiego zawsze i że nie trzeba wcale “zasłużyć” na dużą pizze i lody, był doskonałym dniem. Po roku bez treningu, bez trenażera i bez mentalnych ograniczeń moje FTP spadło z nieco ponad 4,5W/kg do niecałych 4W/kg. Podejrzewam, że trasę, którą pokonywałem w 6h, teraz pokonałbym w 6,5h. Nie zmieniło mi to jakoś szczególnie życia i nie planuję jutro być lepszą wersją siebie, bo to się nigdy nie kończy. Moja lepsza wersja mnie je bezstresowo lody i pizzę.

 

 

Zasady są fajne, bo dzięki nim wszyscy jesteśmy tacy sami i mamy tak samo niewygodnie

 

 

Kiedyś na stronie Velominati ukazał się zestaw reguł jazdy szosowej (wersję polską znajdziecie tutaj). To taki kodeks zasad, który kieruje kolarstwo nieco w stronę golfa. Definicja długości skarpetek, doborów kolorystycznych, poziomu cierpienia i generalnie wielu BARDZO POWAŻNYCH SPRAW. Kupiłem nawet książkę Velominati, bo była doskonała – był to październik 2013 roku. Od tego czasu wiele się zmieniło. Tak, jak kiedyś w drodze na Gassy (choć wiele lat temu jeździło się raczej w stronę Czosnowa), znałem praktycznie każdego mijanego kolarza szosowego, tak dzisiaj nie rozpoznaję już prawie nikogo. Pewnie dlatego, że liczba ta urosła wielokrotnie (bo na pewno nie jest to związane z faktem, że na Gassach przez ostatnie pół roku byłem z 10 razy).

Kolarstwo szosowe zmierza nieszczęśliwie w kierunku sportu masowego, przynajmniej w Warszawie. Dlaczego nieszczęśliwie? Bo ani infrastruktura nie jest na to gotowa, ani też nie uważam, aby był to optymalny sport do uprawiania w miastach. Cytując doskonałą pastę: “coraz więcej amatorów pcha się do zabawy“. To z kolei budzi coraz więcej pytań… tzn.pytania są niezmienne, ale powtarzane są coraz częściej.

 

Szukam sensu.

 

Prawie codziennie pisze do mnie jakiś człowiek z pytaniem “czy można / czy wypada…”. Czujecie? Obcy człowiek, pyta obcego człowieka w internecie, czy może w ramach hobby pojeździć rowerem z przyczepioną dużą podsiodłówką, bo mu się rzeczy do kieszonek nie mieszczą, a inny obcy człowiek, napisał na jakiejś stronie, że tak się nie robi. Albo: czy skarpetki może krótkie, bo długich nie lubi. Cienka linia bycia golifistą została przekroczona. Dlatego postuluję o zmianę zasad. Owszem, można czasem się z kogoś pośmiać, że jest trzepem, ale branie tego na poważnie to według mnie poważne nadużycie.

 

Weźmy kilka zupełnie losowych:

 

Kolor siodełka, kierownicy i owijki muszą być dobrane według standardu… chyba, że nie chcesz wyglądać jak wszyscy inni, albo po prostu podoba Ci się inaczej.

Tanlajny muszą być ostre jak brzytwa… szczególnie, jeśli lubisz mieć raka (zdjęcia ręki w czerwono-białą flagę sprzedają się na Instagramie jak nic innego).

Jest tylko jedna, prawilna długość skarpetek… chyba, że Ci w takich niewygodnie, wtedy nie.

Na rower szosowy nie wsadza się podsiodłówek… chyba, że jest dzięki temu wygodnie, wtedy się wsadza. Albo na przykład jedziesz daleko i masz dużo bagażu.

Pompki wozi się w kieszonce, a nie przy ramie… szczególnie jeśli lubisz mieć połamane żebra przy upadku.

Nogi musza być ogolone… chyba, że czujesz się wtedy niekomfortowo, wtedy nie muszą.

Ramiona okularków zawsze na paskach, a nie pod… chyba że Ci wtedy spadają, to nie.

Że nie wolno łączyć roweru z pływaniem i bieganiem… chyba że lubisz, to możesz.

Mostek zawsze z ujemnym nachyleniem… chyba że jest Ci przez to niewygodnie, to nie.

 

i tak dalej…

 

Bo w życiu należy sobie zadać jedno, bardzo ważne pytanie: czy bardziej zależy Ci na tym, by przestrzegać zasad wymyślonych przez innych, czy aby było Ci wygodnie i aby hobby dalej było hobby (a yeti yeti, a zombie zombie).

 

“Pa! W internecie piszą, że z rowerem w autobusie to przypał”

 

Nic nie śmieszy mnie bardziej, niż komentarz pod dowolnym zdjęciem człowieka jadącego w pięknych okolicznościach przyrody brzmiący “hehe, ale trzepackie skarpetki”. Chyba że to dowcip, tylko że w internecie ciężko obecnie poznać co jest dowcipem, a co nie.

 

 

Czego robić nie należy, a myślałem że należy?

 

Nie będę tu pisał o śmieceniu, pomaganiu, niepokazywaniu dziur i tak dalej. Każdy z odrobiną RiGCZu o tym wie. To punkt o czymś dużo bardziej dyskusyjnym.

 

Wydaje mi się, że tu Was nieco zaskoczę, ale i podpadnę wielu osobom (tak jakbym po poprzednim punkcie nie podpadł wystarczająco). Przyjęło się, że kolarstwo to sport grupowy. Na wyścigu jedzie się w grupie, na przejażdżki jeździ się w grupie, czasem nawet trenuje się grupowo. Generalnie kolarstwo w dużej mierze polega na tym, że jedzie się za kimś.

 

 

To powoduje taką patologiczną sytuację, że jak idę na szosę, niezależnie czy sam, czy z kumplem, czy z Pandą, już kilka kilometrów za miastem jedzie za nami człowiek… albo kilku człowieków. Zazwyczaj, jak prawdziwy profesjonalista, kilka centymetrów za nami, aby nie tracić zbędnie mocy. Ostatnio widziałem nawet takiego znanego vlogera, który tłumaczy, że w ramach treningu siada na koło mocniejszym i stara się utrzymać.

Gdzie leży problem? Jak byłem mały, trener tłumaczył mi, że nieudanemu podaniu piłki zawsze winny jest podający, a nie łapiący. W kolarstwie ten z przodu odpowiedzialny jest za tego z tyłu. Chodzi tu o pokazywanie niebezpieczeństw, obieranie toru jazdy, smarkanie, wstawanie (i wyrzucanie roweru do tyłu). Jak akurat nie masz ochoty tego robić (dlatego wyszedłeś sam) albo nie wiesz, że ktoś jedzie za Tobą, sytuacja nieco się komplikuje. Dlatego też ZAWSZE przed podłączeniem się do człowieka lub grupy przywitaj się i zapytaj, czy można. Nie bądź dupkiem (że z tyłu).

 

 

Chyba że nie spełniając powyższych zasad nie jestem kolarzem. Wtedy być nim nie chcę i mogę być rowerzystą ;-)

 

PS I ja też Was okłamałem na tym blogu niezliczoną ilość razy, lecz nie zrobiłem tego celowo. Kłamałem mówiąc, że przełaj to najbardziej uniwersalny rower na świecie, że Wahoo jest lepsze od Garmina, że elektryka jest lepsza od mechaniki, że trenowanie jest lepsze od nietrenowania i odwrotnie… odpowiedź na wszelkie pytania powinna brzmieć: TO ZALEŻy, ale to już temat na zupełnie osobny wpis.

 

*zdjęcia we wpisie: Mateusz