Z pizzą Quattro Formaggi jest coś nie tak. Nie chodzi tu nawet o fakt, że przez wiele ostatnich lat byłem pewny, że to fromaggi. Bo przecież fromaż to ser. To raczej kwestia powszechnego stosunku do niej – nigdy obojętnego. Bardziej pasuje pewnie określenie “ambiwalentny”, a to i tak tylko tym szczególnie wymagającym.
Quattro From Formaggi na pewno nie jest pizzą, którą wybierzesz na swojej pierwszej randce. Choć z drugiej strony, jeśli wybierzesz, a druga strona zacznie Ci ją podkradać, możesz krzyknąć bingo i skasować Tindera. Nikt normalny nie odpowie też czterema serami na pytanie “jaka jest najlepsza pizza świata?”. Wyobrażasz sobie może imprezę firmową, na którą zamówiono 15 pizz picc opakowań z pizzą tylko i wyłącznie serową?
A jednak jest w niej coś, co sprawia, że zawsze, gdy planuję zgrzeszyć w dyskoncie, biorę właśnie ją. I nie dość, że wybór pada na nią, to mimo wrodzonego cebulactwa, nie dokupuję sobie prywatnie żadnego dodatkowego składnika. A zdarza się w przypadku często w przypadku “Margherita z zamrażarki i szyneczka z lodówki”. Gdybym coś dodał, nie byłaby to już Quattro Formaggi. Gdybym z kolei coś odjął, byłoby to Triplo Formaggio. Quatro Formaggi jest idealna taka, jaka jest – prosta i wspaniała. Mimo zapachu, który pojawia się na sali szybciej niż ona sama.
I dlaczego o tym piszę? Ponieważ nasza ulubiona Kotlina Kłodzka jest właśnie tą pizzą, spójrzcie:
Jest w niej coś świetnego i coś strasznego. Coś dzięki czemu nawet w długi majowy weekend nie ma tam tłumów. To doskonałe asfalty i tragiczne asfalty jednocześnie. Genialna zabudowa, która mogłaby zagrać w niejednym hollywoodzkim horrorze dziejącym się w dalekiej Europie Wschodniej. Są też już nawet nowoczesne stodoły próbujące się wpisać w krajobraz, lecz wyglądające tak naturalnie, jak pomalowany na czarno Jacek Hugo-Bader w zespole Harlem Globetrotters.
O samej Kotlinie nie napiszę nic nowego. Szczególnie że tym razem byliśmy tam raptem tydzień. W czasie początków pandemii również pojechaliśmy na tydzień, ale przypadkiem zaszyliśmy się na 3 miesiące. Powstał wtedy na blogu wpis, który według mnie temat wyczerpuje. Przynajmniej z moimi umiejętnościach, bo gdyby lokalne historie odpalił Paweł, u którego mieszkamy, okazałoby się, że do Warszawy wrócilibyśmy na emeryturę. To mocny kontrast np. z Męcikałem, w którym spędzamy lato, a w którym jedną z większych atrakcji jest przejazd jakiegoś samochodu pod oknami. Jeśli więc przyszliście tu po merytorykę, odsyłam do tamtego wpisu. Choć szanuję oczekiwania merytoryki po wpisie, który w tytule ma pizzę.
Zacznijmy od tego, że to pierwszy wyjazd na dłużej “w gości” z Racuchem (Shiba – pieseł z piekła). Nie dość, że wszyscy przeżyli, to jeszcze okazało się, że dość dobrze komponuje się z okolicą. Choć psy mieszkające w Waliszowie szczekają pewnie do teraz.
Temat ciężki o tyle, że to właśnie w Kotlinie zdecydowaliśmy się na psa. Po 3 miesiącach spędzonych z Wilczakiem Czechosłowackim do domu trafił nam miś wilk na skalę naszych możliwości:
Zorka w tym roku nie dała rady nas przywitać. Mimo że wilczaki to maszyny zrodzone z czechosłowackiego przemysłu zbrojeniowego (powiedzmy, bo ze Straży Granicznej), starzeją się jak wszystkie inne zwierzęta. Podczas naszych pierwszych spacerów z Racuchem, dało się wyczuć wśród okolicznych zwierząt przerażenie w oczach mówiące “o nie, nowy wilczy szajbus na dzielni”. Wpis ten dedykowany jest więc Zorce, jako prekursorowi naszych niekoniecznie najlepszych decyzji życiowych. Choć może i najlepszych, sam nie wiem. Kto z wilkiem mieszkał, wie o co chodzi.
We wpisie tym, nie pojawi się więc nic nowego, poza kilkoma przypomnieniami opatrzonymi nowymi zdjęciami. Bo jak pewnie zauważyliście, cały ten blog służy do tego, abym mógł wrzucać zdjęcia. Przynajmniej od czasu, gdy na social media się obraziłem.
Zacznijmy o tego, że tym razem Paweł przygotował nam pokój, który wygląda jak z filmu porno (jeśli poznajecie, dajcie znać). Jego wielkość (tego pokoju he he he) zdaje się być większa, niż nasze nowe mieszkanie, które będziemy spłacać do końca życia. Z tego miejsca chciałbym przy okazji pozdrowić każdą osobę, która mówiła 3 lata temu “jeszcze jakiś czas, stopy stabilnie niskie” – dziękuję.
Dzięki temu jednak każdy materiał, który powstał przez ten tydzień w firmie montażowej Sylwia Obrycka – Kobieta Rakieta, opatrzony jest niesamowitym klimatem, zainspirowanym otoczeniem. Przy okazji, polecam również lampkę typu lightbar – taki przyczepiany pasek led nad ekran:
Wracając do rowerów (choć miękko), bo podobno o tym jest ten blog – mam dla Was pewną radę. Jeśli piesek stara się Wam przekazać, że wyjście na szosie w deszcz nie jest dobrym pomysłem, radzę go posłuchać. Tu rzadki widok Racucha tłumaczącego Krzyśkowi za pomocą upuszczanego pingwina, co może się wydarzyć na zakrętach pełnych żwiru. Krzysztof nie posłuchał. Jak się skończyło? Boleśnie.
Jest też teoria, że jako pies z piekła rodem, Racuch udzielił Krzysztofowi kilku bardzo niecelnych porad. Lub cennych, ze swojego, złośliwego, psiego punktu widzenia. Prawdy nigdy się nie dowiemy, jest jednak dowód na wprowadzone tą wymianą zdań zwątpienie:
Z rzeczy niezmiennych – podjazd Przełęczą Spalona do Schroniska Jagodna dalej jest wspaniały – z każdej strony:
A Schronisku Jagodna należy się tutaj szczególnie uznanie, bo to właśnie przez słynne tamtejsze danie Racuch jest Racuchem. Aby to uczcić odstaliśmy w kolejce ze 40 minut, aby dokopać się do jedzenia – długi, majowy weekend nie jest najlepszym dnie na takie imprezy. Jeśli gdzieś w rejonie jest tłok, to właśnie tam.
Nie zmienia to jednak faktu, że moim ulubionym miejscem jest Skowronia Góra. Nieco ukryta, bo można się tam rowerem dostać albo odbijając od jednego z okolicznych singli, albo nieprzyzwoicie stromym podjazdem. Góra dobra jest o każdej porze dnia i nocy, a przy dobrej widoczności zobaczyć można Śnieżkę w Karkonoszach po jednej stronie i Śnieżnik po drugiej.
Nie ma takiej pory, która byłaby tam zła, uwierzcie mi. Niewiele znam też dróg gravelowych w tym kraju, które byłby tak dobre… choć sensowne jest zaledwie kilkaset metrów. To wystarczy.
Jeśli chodzi o single Glacensis, pamiętam co pisałem o jeżdzeniu po nich gravelem.
teraz jestem starszy i poważniejszy
i lektury mam trochę mądrzejsze
z kamienną twarzą siedzę przy stole
i delikatnie wycofuję się z tych słów. Cóż, da się i gdy się nie ma, czego się nie ma, trzeba lubić co się ma. Jest przynajmniej kilka singli, które na gravelu dają dużo radości. Jedną z nich bez wątpienia jest pętla Międzygórze:
Jest na niej wszystko, co być na pętli powinno: od widoków, po możliwość kupienia sobie pamiątkowego kubka w lokalnym Zakopanem, czyli Międzygórzu. Oczywiście porównywanie Międzygórza do Zakopanego to jak porównywanie Gór Bystrzyckich do Tatr.
Obawiam się, że kwestią czasu jest dołączenie Międzygórza do krainy nowoczesnej stodoły, automatów do gry i outletów 4F. Póki co, jest to miejsce, które dobrze wpasowuje się w okolicę, zarówno od dobrej, jak i złej strony. W dalszym ciągu można tam kręcić horrory o zombie.
Międzygórze zdradza się tylko zawalonym (jak na tutejsze standardy) parkingiem, z którego wyruszyć można na niezbyt długi spacer na Śnieżnik. Szczególnie, że pozazdrościliśmy chyba naszym południowym sąsiadom ich konstrukcji jak Ścieżka w Obłokach i mamy teraz na szczycie wielki blender lub młynek do pieprzu. Powiedzmy, że wygląda, jakby koncepcja zmieniła się w pewnym momencie
Plus jest taki, jak w Multipli. Jak jesteś w środku to jej nie widzisz i życie jest całkiem spoko, bo widoki wiele wynagradzają. To znaczy, może nie zawsze:
Ale jak to w górach bywa, jeśli czekasz odpowiednio długo to albo zamarzniesz, albo wszystko dookoła się odsłoni. Choć czy to lepiej, to nie wiem, bo widok jest 360° i denerwuje mnie, że nie mogę się zdecydować, w którą stronę patrzeć.
Wracając do singli Glacensis, są mistrz. Ciężko mi sobie wyobrazić, aby jeżdżenie po lesie mogło być lepsze. Mamy lasy, góry, zwierzątka, panoramy i często nawierzchnię dobrą jak asfalt.
Tu na przykład spotkany po drodze lisek. Takich zdjęć byłoby pewnie więcej, gdyby nie to, że może i mój aparat jest ciężki, ale za to stałoogniskowy – czyli zoom mam tylko w nogach. A rozum i godność człowieka nie pozwalają mi ich używać w celu zrobienia zdjęcia, które zostało w historii ludzkości wykonane pewnie już 7-cyfrową liczbę razy. Nie dlatego, że nie chcę, ale dlatego, że szkoda stresować zwierzęta biegając za nimi. Mógłbym za to z tym zdjęciem wyprowadzać Racucha i pokazywać je za każdym razem, gdy ktoś powie “o jaki lisek”. Czyli codziennie. W celu zademonstrowania różnic.
Anyway, jak już pisałem, single mistrz. Pętla Międzygórze mistrz, ale też mistrzem jest po odbiciu na Skowronią górę zjazd trasą Stronie Śląskie Niebieska… tylko nie do samej miejscowości, bo baranek wypadnie Wam z rąk. W odpowiednim momencie, należy odbić Głównym Szlakiem Sudeckim na Lądek. Szybko zauważycie lub raczej poczujecie, jeśli odbicie zostanie przegapione. No i pętla Orłowiec mistrz również, choć mniejszy. Skala tych tras jest nieprzyzwoita, a stan, w jakim są utrzymane mocno zaskakujący.
Asfalty też mistrz, choć nie wszystkie. Niektóre mogłoby śmiało konkurować z Tucholską Drogą Wstydu. Ale wiadomo, jak ktoś takich nie lubi, a nie umie znaleźć dobrych, to zawsze może jechać do Czech lub udać się na rodzinny klasyk, czyli Dolinę Orlicy.
Mistrzem jest też chodzenie po okolicy Waliszowa
Choć istnieje duża szansa, że świat jako karę za udeptywanie komuś pola pieskiem, zemści się chowając tam wiele, jakże aromatycznych, zwierzęcych stolców. Które to takiemu japońskiemu samurajowi podobają się wybitnie i sytuację będzie w stanie uratować tylko okoliczny strumyk. Ciekawe czy instagramowe rzepiary też mają takie problemy.
Tym miłym i jakże pachnącym akcentem, wpisującym się zarazem w tematykę wpisu, dziękuję Państwu za uwagę. Wracam przekonywać Sylwię, że wcale nie musimy posiadać tam domku.