Poniższy wpis ma jedynie dwa cele. Ten oficjalny: przypomnieć Wam, który rower jest najlepszy na świecie oraz ten mniej oficjalny: dobrze się wypozycjonować, aby w końcu Brompton mianował mnie na swojego światowego ambasadora.

Choćbym musiał powtarzać frazę “najlepszy rower świata” do znudzenia, zakupić jego customową, terenową wersję, jak również tą wyścigową za >5k euro. No i pisać ciągle: “Brompton“, żeby wpis wyskakiwał w Googlach. Jak kiedyś w sklepie spotkacie przypadkiem pana Andrew Ritchie to udawajcie, że dzwonicie przez telefon z tekstem “hej, czytałeś ostatnio ten super wpis o Bromptonach na hopcycling?!”

-> Brompton <-

(podobno jak w nagłówku jest słowo kluczowe to dobrze)

Bo historia wygląda tak, że ja proszę pana mam z Warszawy do Amsterdamu bardzo dobre połączenie. Podobnie jak w wiele innych miejsc, z tym rowerem, o których tu wielokrotnie pisałem. Nawet o wizycie w Amsterdamie nim już pisałem, choć w nieco innym kontekście. Tym razem:

Koniec fascynującej historii, to powinno Wam wystarczyć jako dowód. Słyszę jednak ten krzyk w oddali, zwracający uwagę, że może i rower spoko, ale na 20km dojazdu z lotniska do hotelu, ale dalej to trzeba być nienormalnym. Pewnie jest w tym nieco racji.

Zacznijmy jednak od tego, że faktycznie – do zwiedzania miasta, nie wyobrażam sobie lepszego środka lokomocji. Może nie każdego, bo Brompton w Hongkongu nie był najlepszym pomysłem, Algarve w sumie też.

Główną zaletą przemieszczania się na dwóch kołach jest to, że zobaczy się miejsca zupełnie inne niż osoby piesze. To pewnie wiecie z doświadczenia.

A uwierzcie mi, w Holandii ich nie brakuje. Mimo że główne wspomnienia, które zazwyczaj z tego kraju przywożę to: przełajowe błoto, wicher w twarz, deszcz, nieskończenie nudny krajobraz i wręcz sterylny porządek, to jednak jest to ewenement na skalę światową pod kątem jazdy oraz jej organizacji.

Jest w tych losowych uliczkach, losowych miasteczek coś magicznego. Coś, co kojarzy mi się z oazą spokoju: Bornholmem.

I tak jak centrum Amsterdamu, mimo że architektonicznie piękne, przepełnione jest turystami, zapachem śmiesznych ciasteczek oraz miejscami zgorszenia, tak kilkanaście minut dalej, jest już inny świat.

Umówmy się jednak, nikt nie wchodzi na tego bloga, aby czytać o tym, że jeżdżenie rowerem jest spoko, ani o tym, że Holandia to rowerowy kraj.

Nie byłbym więc sobą, gdybym nie zastosował tu jednak odpowiednich porównań. W związku z tym, że ostatnimi czasy bloga umiera nieco śmiercią naturalną, skupię się więc na porównaniu z poprzednim wpisem, który dotyczył Rwandy oraz Ugandy. Bo kraje te, proszę państwa mają niepokojąco dużo wspólnego. Zapraszam.

Jak widzicie, zgadza się większość punktów, poza tymi nieszczęsnymi pagórkami. To sprawa dla detektywa Macia! Szybkie googlanie pozwoliło mi zlokalizować najwyższą górę w kraju. To Vaalserberg położony na 322.4 m, co jest niezłym wynikiem, biorąc pod uwagę, że lotnisko położone jest jakieś 5 metrów poniżej zera. Przemilczę oczywiście, że owy najwyższy punkt leży na trójstyku granic Holandii, Niemiec i Belgii. Warto dodać, że Holandia podzielona jest na 12 prowincji i najwyższym punktem pozostałych 11 jest wysoki na 110m Rozendaalse.

Nie byłbym sobą, gdybym nie postanowił poświęcić wolnego weekendu tylko i wyłącznie po to, aby tam wjechać. Punkt ten z kolei nie byłby sobą, gdyby nie postanowił leżeć najdalej od Amsterdamu, jak to tylko możliwe. Czy to jednak przeszkoda?

Na pewno pomocnikiem nie jest tu wiatr. Gdy planujesz 2-3 dniową wyprawę na południe, wiatr wiejący z tego kierunku nie jest sprzymierzeńcem. Sensownym wydawałoby się więc dojechać tam pociągiem i wrócić rowerem, ale w mojej głowie brzmiało to źle. Pytanie “dlaczego” pojawiło jeszcze wiele razy podczas kolejnych 400km.

Jeżdżenie po Holandii ma w sobie coś wspaniałego, ale i strasznego jednocześnie. Nie byłem jeszcze w tym kraju tak, aby nie zmoknąć i aby mnie nie przewiało na wylot. Jest tak wspaniale nudno, bezpiecznie i sielsko, że po kilkunastu godzinach jazdy człowiek zaczyna marzyć o jakimś ruchu, billboardach, niepasujących do siebie budynkach i Żabce. Oczywiście tylko do momentu, gdy do nich wróci. Rekompensatą są niezliczone rzesze krów, koni oraz owiec.

No i oczywiście te zupełnie niespodziewane miasteczka, które wyglądają jak makieta w Holywoodzie.

Tego dnia przejeżdżam 136km. Wynik nie brzmi imponująco, jednak całość jadę w jednym kierunku, więc dzięki jakże sprzyjającemu wiatru walącemu mi prosto w twarza, moja prędkość spada czasami do nieprzyzwoitych wartości, graniczących z autopauzą. A przypominam, że mówimy o łącznym wzniesieniu się o jakieś 250 metrów. Do niezatrzymywania się motywuje jednak nadciągający cały czas z horyzontu deszcz.

Jeśli w Holandii coś jest trudne, to znalezienie taniego noclegu. Przez “tani” mam na myśli dowolny, niehostelowy pokój w cenie niższej niż 1000zł za noc. Nie wiem czy gdziekolwiek, kiedykolwiek, było tak drogo jak tam. Oddalenie się od stolicy nieszczególnie ułatwia sprawę, ale udaje mi się znaleźć coś za 110 euro kawałek za Eindhoven.

Plan był na nocleg dopiero w Belgii, aby uciec z tego obrzydliwie drogiego miejsca, ale okazuje się, że Belgowie zamykają sklepy tak minimum z godzinę wcześniej. To akurat ta godzina, która sprawia, że ale wpadnę do Lidla dokładnie o godzinie zamknięcia używając wszystkich dostępnych w moich nogach watów, albo pójdę spać głodny, co nie wróży zbyt dobrze na kolejny dzień. Dobrze się jednak stało, bo jakieś 10 minut po zameldowaniu się w Boutique Hotel de Valk (470zł) w Valkenswaard, walnęło deszczem i po zakupy szedłem już mokry.

To znaczy dobrze, z perspektywy mojej, niekoniecznie pani z recepcji. Bo cud tylko jakiś chciał, że rezerwacji dokonałem o 18:57, a na bookingu jak byk widniał napis, że check-in tylko do 19:00. Pod hotelem byłem 19:15 i spotkałem recepcjonistkę wychodzącą już z pracy. Nie była specjalnie szczęśliwa, gdyż jako nie-przodownik pracy, nie sprawdziła maila w ostatnich minutach przed opuszczeniem stanowiska. Ze smutkiem potwierdziła, iż faktycznie zdążyłem dobrze zarezerwować i dzień został uratowany, bo alternatyw nie było. Szczególnie na moment przed zmrokiem i ulewą.

W kategorii “najpiękniejsze hotelowe widoki przez okno podczas bikepackingu” przyznaję temu miejscu mocne 10/10. Czy istnieje coś lepszego niż świecące logo Lidla? Według mnie nie. A na pewno nie tamtego dnia. Klątwa recepcjonistki mnie jednak nie opuściła, gdyż kupiłem sobie 4 sałatki, 2 jogury i kilka innych uciech, a okazało się, że nie mam żadnego sztućca.

Kolejnego dnia wjeżdżam do Belgii. Nieszczególnie się ona różni. Kolarzy może nieco więcej, bo przecież zbliżam się do regionu, w którym dzień później odbywa się Liege-Bastogne-Liege, a z tydzień wcześniej w okolicy jechał Amstel Gold Race. Przypominam sobie wtedy, że przecież byłem już w Valkenburgu na MŚ w CX i śmiesznie będzie zahaczyć o to miejsce. Głównie dlatego, że podjadę słynny Col du Cauberg – legendarny podjazd, wysoki na 134 metry.

W drodze do niego nie mijam szczególnie wiele atrakcji. Może poza faktem, że granicę holendersko-belgijską pokonuję promem. Trochę wiatraków, trochę zwierzątek, dużo jazdy wzdłuż kanałków wodnych, przy których pędzą ludzie na czasówkach, bo to sobotni poranek. Jeśli zaś chodzi o sam Cauberg to cóż, jedyne co ten podjazd zdradza, to ilość kolarzy dumnych z wjechania na szczyt. W warunkach niewyścigowych nie jest to jakiś specjalny wyczyn, oceniałbym go na jakieś 2 Agrykole. No i może asfalt wymalowany w “King Mathieu”.

Zaczynam swoje bezsensowne kalkulacje, gdyż okazuje się, że słynny szczyt-szczytów wypadnie mi jakoś na setnym kilometrze. Teoretycznie mógłbym podjechać potem ze 30km do Maastricht i wrócić pociągiem, ale co zrobię z zaoszczędzonym czasem? Boli mnie również fakt, że oznaczało to będzie, iż cała trasa przebiegała pod wiatr – 15 godzin pedałowania z wiatrem w ryj. Postanawiam być dla siebie dobry i wynagrodzić się wracając z wiatrem. Jestem za to prawie pewny, że przegapiłem trójstyk granic… albo turyści mi go zasłonili. Zdążyłem się za to pokręcić przy wieży, która jak założyłem, była na szczycie. Można pokusić się o stwierdzenie, że dookoła były nawet jakieś widoki.

Może niespecjalnie imponujące w skali tego bloga, ale w skali Holandii już tak. Fota i bez większego planu rozpoczynam podróż na północ. Wiatr, ku memu zaskoczeniu nie odwraca kierunku (ani nawet zwrotu, co ważniejsze) i faktycznie wieje w plecy. Zaczyna za to padać. Potem kończy i zaczyna ponownie. Taka sytuacja trwa przez kilka godzin, aby ostatecznie lunąć jakieś 10 minut przed tym, gdy docieram do noclegu. Wizytę w apartamencie rozpoczynam więc od wylania wody z butów i wyciśnięcia ubrań.

A jak pewnie się domyślacie, sytuacja noclegowa prosta nie jest, szczególnie gdy jest się takim cebulakiem jak ja. Odbijam więc nieco na wschód (dzięki czemu wiatr przestaje wiać mi w plecy) i ląduję na niemieckiej wsi, gdzie za luksusowy apartament z kuchnią w Niederkrüchten płacę 294zł: Hotel-Pension Haus Andrea, czyli ze 3 razy mniej, niż za oddaloną o 20km granicą. Dzień kończę z nieco ponad 170 kilometrami na liczniku, co biorąc pod uwagę dość ciężkie warunki atmosferyczne i, jakby nie patrzeć, trochę górek, jest dość dużym wyczynem dla moich nóg.

Świat znowu karze mnie za wizytę w Lidlu, bo okazuje się, że Niemcy nie mają koszyków do noszenia, a ja z rozpędu wchodzę bez wózka. Jest już na tyle późno, że do sklepu nikt nie wchodzi, więc nawet cofnąć się nie mam jak. Robię więc zakupy w kartonie, którego potem z kolei nie mam gdzie wyrzucić, więc wiozę go ze sobą kilka kilometrów rowerem. Piękny kraj.

W niedzielę, w skali od 1 do 10, chce mi się jechać na jakieś 0. Nie mam jednak szczególnie wyboru, bo koło 19 mam wylot z lotniska Schiphol, a jestem na Niemieckiej wsi pod Dusseldorfem. Google Mapsy mówią, że komunikacją publiczną mam tam tyle przesiadek, że równie dobrze mogę kierować się prosto do Warszawy. Sprawdzam więc w którym kierunku wieje wiatr i razem z nim udaję się do najbliższej dużej miejscowości, którą jest Nijmegen. Brompton patrzy na mnie ze smutkiem, bo składa się głównie z błota, mimo że prysznic wzięliśmy wspólnie.

Tu następuje drobne przekłamanie, ponieważ na pewno dało się sensownie wrócić licząc jedną przesiadkę więcej w którejś holenderskiej wsi, ale Nijmegen ma specjalne miejsce w moim sercu, szczególnie jego dworzec. Spędziłem bowiem na nim kiedyś wiele smutnych godzin podczas wyjazdu na “Międzynarodową Konferencję Młodych Naukowców” (true story), oczekując aż ktoś mnie z niego odbierze. Okazało się wtedy bowiem, że większa delegacja z Polski przyjeżdża 6 godzin później i mili Holendrzy postanowili nas odebrać grupowo, tylko o tym nie uprzedzili. Zrekompensowałem się odkryciem, że na konferencję przyjeżdża się prezentować swoje odkrycia, a nie słuchać wykładów. Nigdy w życiu nie nauczyliśmy się nigdy tak szybko, tak trudnego tematu. Mówiąc delikatnie, nasza prezentacja dot. sieci neuronowych miała w sobie coś ze złodziejstwa, coś z plagiatu i coś z “nie ma takiej nocy, w której nie da się wymyślić czegoś super”.

ta długa prosta to oczywiście pociąg powrotny

Do Nijmegen docieram po około 80 kilometrach i z nikomu nieznanych przyczyn (poza mną i moim strachem przed marnowaniem czasu) wysiadam na Amsterdamie Centralnym. Pomysł żeby ostatnie godziny przed wylotem dokręcić po mieście wydawał się dobry, do momentu, gdy na 3km do celu walnęło deszczem, który nie chciał przestać lać. Na lotnisku znalazłem się przemoczony na wylot. Z perspektywy czasu to w sumie i tak niezły wynik, bo jednak na samolot zdążyłem i wrócę do domu.

Na lotnisku spotykam kolegów z wyjazdu, którzy opowiadają sobie które z galerii odwiedzili, jakie dzieła widzieli i co ciekawego zrobili. Mi na pytanie “co robiłeś ostatnie 2,5 dnia?” pozostało jedynie odpowiedzieć: “wjechałem na najwyższą górkę w kraju”.

Przed oczami widzę dialog z “Dnia Świra”:

– Co ci się stało?
– Przypieprzyłem się w skrzynkę
– Jaa, zajebiście