Ah gówno, tutaj my idziemy znowu – chciałoby się rzec. Mam wrażenie, że niektórymi wycieczkami rowerem jest jak z elektrycznym pastuchem. Stoisz sobie i na niego patrzysz – popieścił Cię już wielokrotnie. Ani to szczególnie przyjemne, ani mądre. A mimo to, w momencie, gdy kumpel mówi „hej, choć go chwycimy”, mimowolnie go chwytasz. Pastucha, nie kumpla. Prąd płynie przez ciało, ręka pachnie spalonym włosem i przypominasz sobie, dlaczego ostatnim razem mówiłeś sobie, że nigdy więcej. Chwilę później czujesz, że żyjesz (chyba że tym razem ten pastuch okazał się nieco zbyt mocny).
Dokładnie tak było i tym razem. Gdy w 2021 po raz pierwszy robiłem z organizatorami objazd trasy Poland Gravel Race, byłem zachwycony – tutaj wpis: „Nie Poland Gravel Race”. Wiele miejsc zobaczyłem po raz pierwszy i mimo że w wiele z nich planowałem wrócić w przyszłości to jechanie tej trasy jeszcze raz wydawało się bezsensowne. Rok później napisałem wpis „O dwóch takich, co nie jeździli, a pojechali” o identycznym objeździe (rozszerzonym o drogi, które i tak nie znalazły się na wyścigu, bo nikt nie lubi butowania). Strategicznie zakończyłem go nawet notatką dla samego siebie, żeby nie pchać się w to 3 raz, bo jest ciężko. I wszystko szło bardzo dobrze, bo jeszcze tydzień temu ustalaliśmy z Michałem, że w tym roku nie powtarzamy tej przygody. Aż do dnia kolejnego, kiedy to się okazało, że powtarzamy, ale tylko pół.
I to jest to cięższe pół. Takie pełne terenu oraz podjazdów, które mimo iż nie są szczególnie długie, nadrabiają swoją liczbą oraz nachyleniem. W zamian za to nie oferują takich widoków, jak te bliżej Tatr. Ale to nie szkodzi, przejeżdżamy bowiem przez tereny, które określić można jednym słowem „remote„. W szczególności przypomina o tym 2. dzień, w którym pierwszy otwarty sklep mijamy koło 100. kilometra. Pierwszy, 170-kilometrowy dzień był pod tym względem dużo bardziej hojny, oferując ze 3 takie.
Nie będę trzeci raz opisywał tego samego, ten wpis ma zupełnie inny cel. Maćku z przyszłości, jeśli czytasz to w 2024, pamiętaj: nie chcesz już tego jechać. A już na pewno nie bez sensownej formy… szczególnie z dwoma ultrasami, z których jeden generuje 500W zanim jeszcze zacznie pedałować. A drugi to chodzące morderstwo, jak widać na zdjęciu. Mina jak Wojciecha H. która będzie patrzył jak płaczemy na podjazdach i wtedy będzie szczęśliwy. Jako jedyny jedzie też w obcisłych spodniach. My z Michałem wiemy, że tym uciskiem to Wietnamczycy chcą nas zabić Chorobą Buergera – tymi uciskami.


Nie wiem jak świat to robi, ale wyczuwa, że człowiek w piątek planuje zdążyć na jakiś pociąg zaraz po pracy. Tak samo wyczuwa każde rozpoczynające się wakacje. Rzuca wtedy swoje siły, które w ciszy oczekiwały przez cały tydzień, ale skumulować się w jedną, dużą kulkę, którą rzuca Ci prosto w twarz. Dokładnie w momencie, gdy planujesz się odchylić na krześle, patrzeć w sufit i oczekiwać godziny zero. Tym razem jest nie inaczej. W związku z tym na weekend wyjeżdżam bez tak niepotrzebnych rzeczy jak np. jakiekolwiek dokumenty, pompka, czy gotówka. Z drugiej strony nie ma to znaczenia. Ludzie w tych czasach jeżdżą przecież całego PGRa od strzała, więc teoretycznie można byłoby nie brać nic poza trzepotką.

Kobieta: To już ostatnia „Kobieta” haczapurka?
Adam (w myślach): I jeszcze jakaś głupia sraka za mną wykrzykuje mi przez ramię nad uchem.
Kobieta: „Kobieta” Haczapurka, to już ostatnia?
Kioskarka: Tak.
Adam (w myślach): No więc ja, choć nie potrzebuję i gówno mnie to obchodzi… (Do kioskarki). Może mi pani tą dorzuci „Kobietkę” haczapurkę tę.
Kobieta: Ojej, może jednak panu niepotrzebna?
Adam: Nie, dlaczego? Chętnie przejrzę! (W myślach): A ja oddalam się wesół, a może pół-wesół…
Tak, długo wyczekiwana piekarnia gruzińska na dworcu w Krakowie tym razem miała ostatnie 4 haczapuri. 4 nie dzieli się na 3. Szczególnie jeśli każdy jest w stanie zjeść kilka. Wspomnienie zeszłorocznego brzucha po wizycie w niej sugeruje, że może to lepiej.
Istnieje w tym całym bikepackingu wiele umiejętności, które pielęgnować i doprowadzać do perfekcji można latami. Lekkie pakowanie się, wyznaczanie trasy, planowanie… ale jest coś, czego osiągnąć się nie da, mimo starań ogromnych. To nieuzasadniony strach przed głodem. Skąd się bierze – nie wiem, choć się domyślam. Od piątkowego do niedzielnego wieczora w sklepach stajemy 4 razy – w tym raz przed jazdą i raz praktycznie po. Obserwując naszą wizytę w Żabce po opuszczeniu pociągu relacji Kraków-Przemyśl można zupełnie uczciwie uznać, że jesteśmy uczestnikami wyścigu Race Around Poland w połowie wyścigu.
Najcięższa walka rozgrywa się zawsze rano. Ile uda się zjeść, ile uda się wydalić. Od tego zależy ile będzie się wiozło w brzuchu, a ile na plecach. Jak to powiedział najsilniejszy Polak na świecie (bo tylko na takich wolno się w tym blogu wzorować), pan Pudzianowski: „Sisi, kupę i będzie dobrze„.

Pierwszy dzień nie jest szczególnie łatwy. Mówiąc językiem słabych: jest nawet bardzo trudny. Przez większość dnia w głowie kołacze mi się piosenka Divines:
Z tego bólu zbuduj sobie pałac,
W tym pałacu zdychaj
Czuć, że wszystkie członki twego ciała
Rozpadną się zaraz
Bo ciągle, po tylu latach, nie jestem pewny, czy to jest przyjemne i po co to robimy. Przecież w tych wszystkich wyjazdach jednym z najlepszych momentów jest ten, w którym przestaje się jechać.
Głównym problemem z jeżdżeniem tras, które zna się na pamięć jest to, że zamiast cieszyć się chwilą, człowiek myśli już o kolejnych, nadchodzących podjazdach. A tych zdecydowanie nie brakuje, mimo że chyba żaden w tej części trasy nie przekracza 300 metrów.

Widoki oczywiście jakieś są, bo to jednak Bieszczady, ale wiadomo – w porównaniu z takim Grandeusem, Wierchomlą, czy Żłobkami są to raczej doznania dla koneserów. Lub po prostu dla ludzi starych duchem, którzy zamiast wielkiego W-O-W wolą ciszę, spokój, zieleń i brak sklepów.

W pokonywaniu tej trasy osiągnęliśmy już poziom najwyższy. Poziom, który można podsumować cytatem: „skup się, za 500 metrów będzie nasze ulubione drzewo”. To również poziom, który pozwala dowolną rozpoczętą anegdotkę z okolicy dokończyć tej drugiej osobie.

Patologia osiąga taki stan, że ani przez chwilę tego dnia nie prowadzimy rozważań nad potencjalnymi przystankami, bo że będzie jeden dłuższy wiadomo od razu. Na stacji benzynowej, na setnym kilometrze, na którym kiedyś łapaliśmy z Sylwią stopa, próbując wrócić z Bromptomami nocą do Ustrzyk Dolnych, które jak się okazało, wcale nie są zaraz obok Górnych. Z perspektywy 16” kół i październikowej nocy Ustrzyki Dolne do Górnych mają się jak koń do koniaka. Ta piękna historia jest tutaj: Bieszczady – dwa oblicza końca świata.

Przyznaję szczerze, nie wiem czy da się napisać coś więcej o jeżdżeniu szutrem przez las w górę i w dół. Szczególnie coś, czego jeszcze na tym blogu nie napisałem. Jakiś tekst jednak musi być, bo same zdjęcia wyglądają nieco głupio. Bo przecież gdyby nas trzech zaproszono do jakiegoś podcastu po większości wyjazdów, większość dialogów wyglądałaby tak:
– W nocy sobie śpię, śpię, śpię.
– Ja też, ja też!
– A w dzień sobie chodzę jadę, chodzę jadę.
– I ja, i ja!
– A w nocy sobie śpię, śpię, śpię.
– Ja też, ja też!
– A w dzień sobie chodzę jadę, chodzę jadę.
– I ja, i ja!
– No, śniadanie jem, jem, jem.
– Tak? Tak?
– A w sklepie kupuję, kupuję.

Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie podtrzymali tradycji łapania kapci na trasie. Ja zadbałem o to wioząc wbity w oponę syf zgarnięty z warszawskich bulwarów, dzięki któremu co kilka godzin dostaję strzała mlekiem w ryj. Sytuacja niekomfortowa o tyle, że jak profesjonalista nie wziąłem ze sobą pompki. Mocne trzymanie kciuków za mleko Momum pomogło za każdym razem. Głęboko jednak wierzę, że ciśnienie pod koniec wycieczki nie było optymalne. Co do dętki Michała powiem tylko tyle: wizyta w wielu dziwnych miejscach mocno ją usprawiedliwia, ale nie wiem czy internet widział pytanie „jak wyciągnąć dętkę ze zdjętej opony”.

Jedno jest za to pewne. O ile da się jakoś zebrać w sobie, w Maćku i jechać po tych górkach bez uprzedniego jeżdżenia rowerem, o tyle schylanie się z każdym rokiem jest coraz trudniejsze i przy każdym szlabanie przypomina mi się, że powinienem znowu zacząć chodzić na siłownie. Jeśli to czytam w przyszłości i dalej nie zacząłem, to niech wiem, że Maciek z przeszłości nie jest ze mnie dumny.
Na pewny plecy bolałyby mniej, gdyby nie „dyndający jak jaja i faja u jamników” półkilogramowy aparat na ramieniu. Szczególnie w terenie ból narasta stopniowo, lecz stabilnie. Po co mi on? Nie wiem, przecież i tak potem przerobię te zdjęcia tak, aby wyglądały jak robione aparatem za sto.

Moim zdecydowanie ulubionym miejscem na pierwszej części trasy jest ławeczka przy Rezerwacie Przyrody Hulskie i trzeba przyznać, że czillowanie idzie nam z każdym rokiem coraz lepiej. Michał podjechał do ławki, usiadł na niej, Krzysiek zrobił mu zdjęcie, ja zrobiłem zdjęcie Krzyśkowi i 20 sekund później jechaliśmy już dalej. Ptaszek przy punkcie „czillowanie” postawiony… jakkolwiek niezręcznie brzmi to w kontekście męskiej wycieczki.

Chciałoby się napisać, że jedziemy przez cały czas przez piękne lasy, bo tak pewnie jest, jednak jest na całej trasie coś niepokojącego. Coś, dzięki czemu moje słownictwo przekleństw zostało za pomocą Krzysztofa rozszerzone z frazy, których sam bym nie wymyślił. Nawet jeśli ich nie wypowiada, widzę je w jego oczach.

Bo mimo, iż głęboko wierzę, iż jest to błąd poznawczy, spowodowany faktem, że w końcu przemieszczamy się głównymi szlakami leśniczymi, to mimo wszystko nie mam do ludzi zaufania. Ilość ciężkiego sprzętu, zebranych drzew oraz na zmianę rozjeżdżonych lub wyautostradowanych dróg jest imponująca. Śpieszmy się jeździć szutrami…

Z plusów jednak, pierwszy raz od dawna docieramy do celu, gdy na dworze jest jeszcze jasno. 9,5 godziny „moving time” to wystarczający wynik – szczególnie w terenie. Potem jeszcze tylko wizyta w Siekierezadzie, sklepie i można i spać… to znaczy martwić się, jak damy radę zjeść rano to wszystko, co przywieźliśmy ze sklepu.

A śpimy oczywiście w jedynym słusznym miejscu – tam gdzie mieszka najbardziej rozpieszczony labrador na świecie. Dokładnie naprzeciwko Oberży Pod Kudłatym Aniołem, które w logo ma pieska ze skrzydełkami. Czy jesteśmy zmęczeni. Ciężko powiedzieć, choć najlepszą „osobą” do tego byłby czajnik w naszym noclegu, który nie chciał zagotować wody. Dopiero, gdy po pół godziny kończy się w nim woda, dochodzimy do wniosku, że prawdopodobnie nie działa w nim gwizdek. A jak kogoś oburza, że nazywam czajnik osobą to niech sobie obejrzy „Dzielny mały toster” i przyjmie moje współczucia, że przegrał dzieciństwo.

Wracając do wycinek: jest tego sporo. Gorąco współczuję każdemu, kto będzie jechał trasą podczas deszczu.

Liczne na trasie brody ratują Skodę Tomka, z którym wracamy do Warszawy. W innym wypadku jego tylne wycieraczki wyglądałyby jak Dolina Gwiazd. Tylko zamiast gwiazd, byłbym ja, a zamiast odcisku rąk, odcisk butów w błocie. Dzięki brodowemu spacerowi odkrywam jak bardzo śliskie są te przejścia. Po raz kolejny przypominam sobie, że po śliskim lepiej rowerem niż nogami.

Trzeba nam przyznać, że jesteśmy bardzo konsekwentni. O ile pierwszego dnia przez kilkanaście godzin unikamy burzy i spoglądając na otaczające nas brunatne niebo, drugiego jest „nieco cieplej”. Jako młodzi, odpowiedzialni ludzie postanawiamy zignorować sklep w Komańczy, jako że jest już na 50. kilometrze i zamiast tego nalać sobie wody z kibla, który jest jakieś 100 metrów obok. Kibel jest zamknięty, a jako że decyzja o ignorowaniu sklepu już zapadła udajemy się do następnego – w Czystogarbie. Nie dość, że nazwa ładna to jest tam piesek. Po drodze mijamy jeszcze lokalną stację benzynową. Spoglądam na nią z pragnieniem, bo w bidonach już mało, a w głowie kołacze się świadomość, że jak nie Czystogarb to śmierć.
Oczywiście, że sklep był zamknięty. Od kilku dni ma przerwę do 13:00, a jest samo południe.

Za Czystogarbem jest mały podjazd, potem duży, potem mały, potem 3 duże. Każdy kolejny łyk z bidonu jest połowę mniejszy niż poprzedni. Nieco przegrzaną głową wyliczam, że w ten sposób jego zawartość się nigdy nie skończy. Powiedzmy, że teoria dobra. Szkoda tylko, że człowiek zna trasę na pamięć, ale nie może sobie przypomnieć za którą górką jest sklep na który czeka. Jak nietrudno się domyślić – za ostatnią.

Trasę kończymy nieco niespodziewanie nieco wcześniej niż planowaliśmy, bo okazało się, że w dalszej części została już objechana i nie mamy żadnej motywacji. Kończymy w sumie zaraz przed tym, gdy zaczyna się mój ulubiony fragment od Magurskiego Parku Narodowego, aż w duże góry.

Na pewno gdzieś podczas promowanie tego wpisu użyłem sformułowania „są cycki”. Żeby nie być gołosłownym, zamieszczam je poniżej. Tu bardzo ważna uwaga – iPhone ma poważne problemy, aby złapać na nie ostrość, więc nasz ostatni przystanek nieco się przeciąga. Było jednak warto!

Na mecie trener sprawdza cyferki na komputerze. Pierwszego dnia jest to 173km i 3312m w pionie, drugiego: 121km i 2026m. Co prawda na zdjęciu z weryfikacji nie ma na rowerze licznika, ale to nie szkodzi, bo trener nie ma nosa. To tak specjalnie – żeby mógł sprawdzać wyniki z minimalnej odległości. Na pewno jest z nas i tak dumny:

Wierzcie lub nie, do domu dojeżdżamy o 21:37. Jest to uzasadnione o tyle, że naszą wycieczkę kończyliśmy rowerami na ulicy Trakt Papieski.
