Po takim tytule mogę być pewny, że Łódzka Agencja Rozwoju Regionalnego nigdy nie zaprosi mnie w tamte rejony, aby promować okoliczne kolarstwo. Łowicz kojarzy mi się z dwiema rzeczami: Łodzią (znaną głównie ze słynnego monologu w filmie “Nic Śmiesznego”) i z dżemów (chociaż wolę te z Biedronki). Tak naprawdę to chciałem znaleźć jakąś ciekawostkę o tym mieście w ramach wstępu, ale internet mi się skończył wcześniej, niż cokolwiek udało się wygrzebać. Strach myśleć, co wydarzy się, jeśli ten tekst dobrze się spozycjonuje w googlach na frazę “Kolarstwo Łowicz“. Czuję, że mógłbym się tu pokusić o żart, po którym cały Klub Kolarski Łowicz mnie odfollowuje, więc go nie powiem:
– Co jest najlepszego w Łowiczu?
– Pociąg, który z Warszawy dojeżdża tam za 20zł w 50 minut lub droga, którą z centrum miasta dojeżdżam tam w tym samym czasie (zgodnie z przepisami).
O trasie ciężko napisać jest wiele liter, dlatego wpis ma charakter lekko eksperymentalny. Rzadko zdarza się, abym we wpisie większą powierzchnię zajmowały zdjęcia niż tekst – tym razem inaczej się nie da. Jakby nie patrzeć, jest to jednodniowa (a technicznie to nawet półdniowa) przejażdżka pod Warszawą, podczas której nie widzimy nic ciekawego. Czy warto? Cóż, już dla samego faktu, że robi się okrąglutkie 1024 metry w pionie, można domyślić się, że tak. Propozycję możecie potraktować jako alternatywę dla tras do Warki i dookoła Kampinosu.
Wstęp mamy już za sobą, teraz konkrety. Kolega ze wspomnianego powyżej klubu kolarskiego podesłał mi pętlę w swojej okolicy, która na Stravie nazywała się “crem de la creme” – sprawdziliśmy na mapie gdzie jest start i jak się tam dostać. Godzina jazdy autem to minimalnie więcej, niż rowerem zajmuje nam wyjechanie z miasta w jakieś sensowne miejsce (Jabłonna, Gassy, Babice itp). Mieliśmy jechać pociągiem, bo czasowo podobnie, ale 20zł razy 5 osób razy dwie strony = 200zł, więc wybór jest prosty. Zamiast kolejny raz tłuc tą samą pętlę, ruszamy eksplorować lokalne piekarnie, sprzedające nieoszukane drożdżówki oraz bagiety z szynką parmeńską pod pretekstem jeżdżenia na rowerze.
Zjeżdżamy z głównej!
Ciężko o trasie napisać coś ciekawego. Zaczynamy na łowickim rynku i wyjeżdżamy drogami, które nie rokują dobrze. Ruch w sobotni poranek jest spory, wpływ na to mają pewnie przedświąteczne zakupy na okolicznym bazarku. Początek to jakaś główna droga dojazdowa do miasta, potem krajówka. Pobocze spore, nawierzchnia dobra, generalnie nie ma się do czego przyczepić, ale nie przyjechaliśmy po to, żeby jeździć krajówkami pomiędzy tirami. Przez cały dzień towarzyszą nam od czasu do czasu bardzo długie proste, widziane po horyzont. Podobnie jak tydzień wcześniej w okolicach Sandomierza. To drogi w stylu: porzuć wszelką nadzieję. Po 10 kilometrach zjeżdżamy z głównej. Po kolejnych 10 znowu zjeżdżamy na mniejsza, potem znowu i znowu. Tego dnia zjechaliśmy z głównej drogi kilkadziesiąt razy. Na każdej z nich byłem pewny, że nie da się już bardziej boczną drogą jechać. Nawet jeśli trasa idzie szosą szerokości jednego samochodu, gdzieś w środku lasu, gdzie człowieka widziano ostatnio w 1978 roku, w dalszym ciągu dojeżdżamy do znaku, który sugeruje wjazd na drogę podporządkowaną. Jeździmy jakimś końcem świata.
Człowiekowi, który układał trasę (a patrząc na ślad, nie było to proste) należą się ogromne gratulacje. Zdecydowana większość wiedzie po doskonałych asfaltach, z niewielkimi przerwami na kiepski, który pozwala docenić doskonałość tych doskonałych. Ma to też wadę.
Po co ja to jadę?!
Nie przykładamy dużej wagi do przygotowywania posiłków na drogę. Nawet jeśli trasa ma 160 kilometrów. Mało tego, bardziej niż samodzielnie sklejone ryżoklejki cieszą nas wizyty w sklepach po wafelki, których u nas nie sprzedają już od 15 lat i czerstwe wypieki z piekarni przyodziane dodatkami z Biedronki. Jak już wspomniałem, trasa poprowadzona jest tak, że omija wszystko. Między 10, a 140 kilometrem mijamy jeden, może dwa miejsca ze sklepami. Możliwe, że jakiś przegapiłem, ale przez większość czasu byłoby to raczej trudne. Chyba że chowają się między drzewami lub w polu. Jeśli ktoś złapie bombę w połowie to szczerze mu współczuję, nawet Uber go nie uratuje. Na mecie w Łowiczu kupujemy milion kalorii i tyle wody, że przypadkowo rozlana, napędzałaby Zaporę Hoovera przez tydzień. A propos pól, przez które jedziemy:
Świnki lepiej pachną w kotlecie
Nie chciałbym tym nagłówkiem obrazić wegetarian. Lubię zwierzęta i nie jem jakoś bardzo dużo mięsa. Świnki mają jedną zasadniczą wadę: robią kupę. To pożyteczna kupa, dzięki której na polach rośnie jedzenie. W sumie, jako miastowy, nie jestem pewien czy to świnki, ale drogą dedukcji dochodzimy do wniosku, że zapachy niosące się po polach są bardziej intensywne niż te, które znamy. Jeśli świnki też obrażam, bo jest to wina krów – przepraszam. W każdym razie, rozsypywany przez rolników nawóz pachnie dość intensywnie… delikatnie mówiąc. Pociesza tylko fakt, że jest to i tak zdrowsze dla moich płuc niż dym kłębiący z kominów w gospodarstwach przy EC Siekierki. Jak ktoś lubi być nieprzyzwoicie blisko natury, odnajdzie się w tych polach doskonale. Gospodarstw mijamy wiele, zwierzęta gdzieś się jednak pochowały… za wyjątkiem:
Psy. Psy to największa zakała polskich wsi i miasteczek. Wiejskie psy dzielą się na takie, które trzymane są cały czas w klatce 2×3 metry (mimo, że pole rozciąga się po horyzont) oraz te z wolnego wybiegu. Wolny wybieg zamienia się w bardzo szybki wybieg, gdy tylko gdzieś w okolicy pojawia się kolarz. Nie wiem, czy większość z nich przez całą młodość oglądała filmy o II Wojnie Światowej, ale niewątpliwie ich idolami musieli być japońscy Kamikaze. Sposoby na spowodowanie szkód finansowych mają dwa: rozpędzają się po kątem prostym i gdy znajdą się w odpowiedniej odległości od przedniego koła, próbują wyhamować co udaje się albo się nie udaje lub biegną obok kolarza, czekając na odpowiedni moment, na rzucenie się pod tylne koło. Tak jakby próbowały po grzbiecie podrapać się blatem. Kto nigdy nie zatrzymał koła w miejscu podczas jazdy dzięki temu psu, może nazywać się szczęściarzem. Każdy skid oponki pozostawianej na asfalcie sprawa, że słyszymy jak z kieszonki wylatują nam monety.
Kto to panu tak nazwał?!
Okoliczne miejscowości nazywał człowiek o bujnej wyobraźnie. Po drodze zwiedzamy: Moskwę, Syberię, Wódkę, Jaroszki, Boginię, Tworzyjanki, Kresy, Koziołki, Kolonię przy Szosie, Parmę, Szwaby i Kwiatek.
Im bliżej Łodzi jesteśmy, tym bardziej abstrakcyjnie się robi. W zasadzie, gdyby nie mapa nie wiedzielibyśmy, że jesteśmy pod Łodzią. Zabudowa w Parku Krajobrazowym Wzniesień Łódzkich (i nie chodzi tu o wzniesienia emocjonalne) jest… różna. Na przemian pojawiają się domki, które wyglądają jak z konkursu “zbuduj swoje gospodarstwo za 100zł” i posiadłościami państwa Gates. Naprawdę, ilość ogromnych, wypasionych domów jest bardzo duża. Powiedziałbym nawet, że karykaturalna i zastanawiamy się, czy przypadkiem nie przejechaliśmy naszej zachodniej granicy. Jeśli ktoś Wam opowiada, że za granicą jest lepiej, bo drogi równe, ruch mały, we wsiach czysto i ładnie – zapraszam właśnie tam w celu weryfikacji swoich przekonań o naszym kraju.
Nie byłbym sobą gdybym czegoś nie popsuł. Podjazdy bywają strome – trzeba użyć nawet przedniej przerzutki. Zazwyczaj robię to tylko, gdy przekładam rower na trenażer. Moja przerzutka tak bardzo zdziwiła się podczas redukcji, że coś poszło jej nie tak, zakleszczyła łańcuch i się przekręciła przy mocowaniu. Zanim odkryłem, że nie jadę włoskim rowerem i nic nie powinno stukać podczas pedałowania, chwilę zajęło. To ramię korby obcierało o wspomnianą przerzutkę pozostawiając trwały ślad zarówno na sobie, jak i na niej. Brawo eTAP! (albo raczej brawo ten, kto skręcał rower ;) )
Pokonanie całej pętli zajmuje nam niecałe 6 godzin, głównie dlatego, że jedziemy jak dziady pod wiatr. Doliczając do tego wyjazd z Warszawy i powrót – daje to łącznie jakieś 8 godzin. Sporo, ale zakładając, że zwykła wycieczka do Warki to minimum 5h – warto dołożyć. Jak wyjedziecie o 8, powinniście zdążyć do domu na obiad (albo cztery obiady).