– dzień dobry, są jakieś Garminy do roweru?
 – tak jest, mamy Garmina, Mio, Wahoo, Polara…

Dialog trochę śmieszny, ale jednak prawdziwy. Tak jak na dowolne buty sportowe mówimy adidasy, na tablety mówimy iPady, a na odtwarzacze mp3 – iPody, tak wśród liczników, a raczej komputerków rowerowych, niepodzielnie króluje Garmin. Powodów jest pewnie wiele: duża i znana firma, popularne i sprawdzone rozwiązanie, wszystkie potrzebne funkcje, doskonały serwis reklamacyjny (polityka: wymieniamy zamiast pytać). Właśnie, a propos serwisu – prawie każdy zna kilka osób, które zwróciły swój licznik na gwarancji. Z niezawodnością bywa różnie, ale może to po prostu efekt skali. Dość długo używałem modeli 500, 520, 810, 1000 – to chyba dobry czas, aby spróbować czegoś nowego. Tu pojawia się ELEMNT!

Nie ukrywam, jestem fanboy’em firmy Wahoo. Mam ich poprzedni licznik RFLKT+ (który służy tylko do wyświetlania danych z aplikacji odpalonej na telefonie i zamianie sygnału z czujników ANT+ na BT), mam też trenażer KICKR i pasek tętna (a w zasadzie pasek wszystkiego, bo zapisuje on sam w sobie wszystkie potrzebne oraz zupełnie niepotrzebne dane). Z żadnym z tych urządzeń nie było nigdy problemu. Jak spisze się Wahoo Element?

 

 

3 akapity wstępu

Alternatywną recenzję, bardziej dokładną z technicznego punktu widzenia, znajdziecie u el Kapitano (link).

Niedawno Wahoo wypuściło nowe urządzenie, a w zasadzie wariację na temat ELEMNTa – Wahoo Bolt. Najbardziej aerodynamiczny licznik świata, który różni się tylko tym, że jest mniejszy – funkcjonalnie jest to dokładnie to samo.

Recenzowanie urządzeń Wahoo mija się z celem. To firma, która rozwija i wspiera swoje rozwiązania przez nieprzyzwoicie długi czas. Taki ELEMNT wychodząc, mógłby zostać oceniony na 5/10, miesiąc później na 6, potem na 7 i tak dalej, bo nowa wersja oprogramowania potrafi wnieść rewolucję. Nowe funkcje (np. nawigacja, segmenty Stravy, wyznaczanie trasy z telefonu), czy poprawianie błędów (czas pracy na baterii) sprawiają, że problemy, o których piszę teraz, mogą być już dawno nieaktualne, gdy to czytacie. Tekst jednak kiedyś napisać trzeba, a że minął już ponad rok od premiery, jest to chyba odpowiedni czas.

Po co to?

Czego oczekuję od licznika? Po pierwsze bezawaryjności i bezobsługowości. Wyrosłem już z czasów, gdy w telefonie modowałem sobie oprogramowanie, kradłem aplikacje i odblokowywałem funkcje, których oryginalnie nie ma. Teraz wyciągam urządzenie z pudełka i chciałbym żeby po prostu działało, a najlepiej żeby samo znało od razu mój profil i się do niego dostosowało. Co chciałbym na nim widzieć w czasie jazdy? Prędkość, dystans i czas (chociaż umiem to sobie z grubsza oszacować i nie wiem w zasadzie, po co mi to wiedzieć) – czy fakt, że jadę 39km/h świadczy o tym, że jestem szybki, czy że jadę z wiatrem? Czy w grupie ma to jakieś znaczenie? Dane z czujników – tętno i pomiar mocy, chociaż znowu, to interesuje mnie w zasadzie tylko przy treningach na trenażerze. Mapę i ślad, który wgrałem – bo gubienie się jest fajne, ale tylko jeśli robisz to celowo. Dodatkowo, chciałbym obsługiwać tym właśnie trenażer.

Nie oszukujmy się – to funkcje dość podstawowe i ma je każdy sensowniejszy komputerek… a nawet smartfon… a w zasadzie to nawet zegarek, czy opaska na nadgarstek. Kwestia podejścia do rozwiązań i wygody użytkowania.

 

 

Konfiguracja, czyli pierwsza rewolucja licznikowa

Nie jestem pewny jakie są konotacje firmy Wahoo z Apple, poza tym że produkty te możemy kupić w Apple Store. Widzę natomiast pewne inspiracje dotyczące wyglądu i rozwiązań. Tak jest z konfiguracją licznika, która przypomina słynne applowskie odejście od CD-ROMa, USB, czy mini-jacka. Urządzenie nie jest konfigurowalne z poziomu samego urządzenia… jakkolwiek głupio to brzmi. Za pomocą przycisków możemy w zasadzie tylko zmienić ekran, przybliżyć go lub oddalić, przełączyć tryb indoor/outdoor oraz wifi/światełka i jakieś inne pierdołki. Jakakolwiek zmiana ustawień możliwa jest tylko z poziomu aplikacji w telefonie.

Samo parowanie z telefonem trwa jakieś 10 sekund i sprowadza się do zeskanowania kodu QR. Dla mnie to plus, ale rozumiem ludzi, którym się to nie spodoba (analogicznie: „jak to nie ma CD-ROMa?! Gdzie my będziemy wkładać płyty?!”). Kto kiedykolwiek próbował znaleźć potrzebną opcję na ekraniku Garmina 500/520 wie o czym piszę. W aplikacji wszystko jest łatwe, szybkie i intuicyjne. Tak naprawdę intuicyjne nie marketingowo.

 

 

Kolorowy świat, kiedy ja dotykam Ciebie

 

Rewolucja druga: monochromatyczny (czarno-biały) wyświetlacz. W 21 wieku, czarno biały wyświetlacz. CZARNO – BIAŁY. Sam nie wiem. Z jednej strony, kolorki do wyświetlania cyferek mi niepotrzebne, a w dużym słońcu i ciemnych okularach faktycznie wszystko widać trochę lepiej. Że bateria dzięki temu dłużej trzyma? Ciężko powiedzieć. Przy włączonej mapie i nawigacji urządzenie działa około 15 godzin (sprawdzone), dokładnie tyle samo co Garmin 520 z nawigacją (sprawdzone). Niby ekran większy, ale przecież i pudełko większe, więc i bateria się zmieści większa. Monochrom doskonale wpasowuje się w ogólny wygląd urządzenia, które przypomina spory klocek (he, he, he)… Duplo. Tu dochodzimy powoli do najważniejszego punktu recenzji.

 

Wiem gdzie jadę, ale nie wiem gdzie jestem.

W urządzeniu standardowo są mapy prawie całego świata. Te same, które ręcznie ściągamy na Garmina 520 – OpenStreetMap – do ich dokładności nie można się przyczepić. Całość zajmuje chyba ze 30GB! No to, to jest fajne. Nawigacja po śladzie działa bez zarzutu. Najpiękniejszą sprawą świata jest bezpośrednia synchronizacja tras pomiędzy Stravą, a urządzeniem. W skrócie: zapisujemy sobie trasę na Stravie (lub innym wspieranym portalu) i automatycznie pojawia się ona na ELEMNTcie (po włączeniu wifi i kliknięciu synchronize). Gdy usuwamy – usuwa się. Koniec z tymi beznadziejnymi kabelkami podpinanymi do komputera.

Wszystko super, tylko że akurat w trybie mapy, dużo lepiej sprawdza się wyświetlacz kolorowy. Wyobraź sobie, że chcesz zaprezentować na ekranie: las, rzekę, drogę główną, drogi poboczne, ślad po którym jedziesz i który zostawiasz – no nie da rady sensownie. Jakby tego było mało – mapy nie da się w żaden sposób przesuwać. To jednak w dalszym ciągu nie jest główny problem. Mapa całkowicie nie sprawdza się w skali makro. To znaczy, w sytuacji, gdy chcemy wiedzieć, w którą stronę jechać, by wrócić do domu. Jest jakiś problem z rysowaniem dróg po zmniejszeniu skali. Jeśli żadna z nich nie jest wystarczająco główna – po oddaleniu do około 1 kilometra, nie widzimy nic, a potem jest już tylko gorzej. Szarość i gdzieś porozrzucane nazwy miejscowości, które zajmują taki fragment ekranu, że i tak nie wiadomo, że są. Trochę jakbyśmy byli w kosmosie i nawigowali pomiędzy konstelacjami – sens taki sam.

Sprawia to, że w chwili obecnej, dla mnie MAPA JEST NIEUŻYWALNA, przynajmniej ta, którą chcielibyśmy przeglądać. To jest minus, który potrafi może przeważyć przy wyborze urządzenia za blisko 1400zł. Ja wiem, że nie każdy musi patrzeć na mapę bez śladu, ale bez przesady. Podobnie jest, gdy chcemy podejrzeć długą trasę na wiele kilometrów do przodu – nie dowiemy się niczego.

 

 

ELEMT-arne plusy:

Dla mnie kluczowa jest obsługa trenażera Wahoo Kickr (dopóki sąsiedzi nie każą mi go sprzedać, bo im się tynk sypie w mieszkaniach). Urządzenia znajdują się same, ELEMNT włącza tryb sterowania i za pomocą dwóch przycisków mogę natychmiastowo zwiększać obciążenie o zadane waty/procenty/poziomy. Proste i wygodne.

Na ekranie komputerka wyskakuje powiadomienie o nowym mailu albo SMSie (nawet z treścią) lub o nadchodzącym połączeniu. Migające diodki i dźwięki sprawiają wtedy, że lądujemy w latach 90. Niby fajnie, ale kto dzisiaj używa SMSów do czegokolwiek innego niż spamowanie reklamami? Gdyby była integracja z Messengerem… pewnie już nigdy bym się nie skupił na jeździe – może to lepiej. Brakuje mi za to odrzucenia połączenia lub odpisania na wiadomość za pomocą jakiegoś szablonu.

Właśnie, bo jeśli chodzi o diodki i światełka, to mamy tu nowe, śmieszne rozwiązanie. U góry są diodki i z boku są diodki. Możemy je sobie konfigurować – np. różna ilość świeci w zależności od strefy tętna/mocy, w której jedziemy. Fajne zarówno nocą, jak i gdy na głównym ekranie mamy mapę zamiast liczb… bo np. śledzimy jak idzie segment, a chcemy jechać zgodnie z założeniem wysiłkowym (cokolwiek to znaczy).

Jeśli chodzi o wygląd – rzecz gustu. Myślę, że do czarnych rowerów, gołych karbonów, kanciastych rur – pasuje idealnie. W końcu nie jedziemy z mydelniczką przed kierownicą. ELEMNT położony obok Garminów, wygląda jak kamień pomiędzy zabawkami.

Niekompatybilny uchwyt. Tak, uchwyty Garminów nie pasują do tego urządzenia. To duży ból, bo te uchwyty ma już pewnie każdy z nas. Plus jest taki, że w zestawie są 3: standardowy – przed kierownicę, taki na mostek (tylko zamiast gumek są 3 mega-grube trytytki: WTF?) i jakiś nieznany mi – może do czegoś aero. Początkowo byłem oburzony, że uchwyty nie są kompatybilne, mimo że wyglądają prawie identycznie (podobno da się je ukompatybilnić pilniczkiem), ale wyjaśnienie jest proste. Typowo applowskie: mimo że coś jest dobre, możemy to poprawić i wszystkich wkurzać. Element wkłada i wyciąga się przekręcając tylko w jedną stronę. Czemu? Otóż, boczne guziki są tak umiejscowione, że naciskając je, możemy być pewni, że nie wykręcimy przypadkowo urządzenia. W Garminach to się zdarzała. Z tego też powodu, do Element’a nie trzeba montować trzepackiego sznureczka, który ratował nam życie, gdy uchwyt zawodził.

Jeśli chodzi o niezawodność to na około 1500km urządzenie straciło sygnał GPS raz na jakąś minutę. Z parowaniem nie było problemu i w sumie nie mam się niestety do czego przyczepić. Bezproblemowo łączył się z Red eTAPEM (tu test) i pokazuje zarówno aktualne przełożenie, jak i stan baterii poszczególnych elementów.

 

 

Brak dotykowego wyświetlacza to znowu plus i minus. Dotyk przydaje się tylko przy przesuwaniu mapy, we wszystkich pozostałych momentach tylko mnie denerwuje. Obsługa w rękawiczkach, zmarzniętymi rękami, na wybojach itp – wolę klikać analogowo, rozumiem jednak tych, którzy lubią miziać ekran.

Dla mnie plusem jest fakt, że ELEMNT nie jest Garminem. Nie to żebym był jakiś przeciwnikiem firmy, wręcz przeciwnie. Chodzi o to, że monopol na rynku jest niebezpieczny – to raz. Dwa, że fajnie mieć coś innego niż wszyscy dookoła.

Ciekawym rozwiązaniem jest konfiguracja pól widocznych na ekranie. Poza kolejnymi, modyfikowanymi ekranami, mamy możliwość ułożenia do 11 wyświetlanych wartości w kolejności od najważniejszej do najmniej interesującej. Z poziomu urządzenia możemy przybliżać lub oddalać ekran, dzięki czemu pola najważniejsze staną się większe, kosztem tych mniej ważnych (które znikają).

Jak już pisałem, nawet jeśli są jakieś niedogodności, pewnie za chwilę zostaną poprawione. Wspomniałem w tekście o tym, że urządzenie domyślnie włącza się w takim trybie, w jakim je wyłączamy. Jeśli skończyliśmy trenażerować i wyłączyliśmy w indoor, w takim też zaczniemy następnym razem. To wyjątkowo denerwujące. Zanim zdążyłem kliknąć „opublikuj”, zostało to zmienione dzięki licznym prośbom na forach Wahoo:

How much is the fish?

ELEMNT kosztuje jakieś 1400zł. Bolt, który jest mniejszy i ma to samo – troszkę mniej. Czy jest warte swojej ceny? Według mnie… oczywiście nie. Tak samo jak Garminy nie są jej warte i wszystko inne. 1400zł może kosztować wypaśny telefon, który jest równie wszystkoodporny i ma miliard funkcji więcej. Problem w tym, że używanie telefonu na rowerze jest jak używanie niezbyt wygodnej protezy (chyba, że mamy Wahoo RFLK+, ale w dalszym ciągu zostaje problem baterii). Z braku sensownych alternatyw, nie mamy więc wyjścia. Co lepsze – Garmin czy Wahoo? Nie wiem.

 

Jeśli znaleźliście ten tekst w Googalch, duża szansa, że jest już nieaktualny – witam w świecie Wahoo – firmy, która nie przestaje rozwijać swoich starych produktów i chwała im za to!