O czym to nie jest.

Ten wpis miał się nigdy nie pojawić. Nie miałem ani specjalnie dobrych zdjęć z wyjazdu, ani wyjątkowo imponującej trasy, ani szczególnie ciekawych historii. Pojechaliśmy po prostu do Czech, trochę z nudów, a trochę z desperacji – przynajmniej mojej.

Ten wpis mógłby być o czymś innym.

Na przykład o tym, że w tych niezbyt komfortowych czasach odechciało mi się prowadzić trochę bloga. Każda chwila, która pozwala na niesiedzenie przed komputerem jest skutecznie na to niesiedzenie przeznaczana. Oto rok, w którym dla wielu osób wyjście z pracy i pójście do domu ogranicza się do kliknięcia alt+Tab. No i prowadzenie bloga ma jedna zasadniczą wadę. Tworzysz sobie ten swój content i nie z tego ni z owego pewnego dnia okazuje się, że jacyś obcy ludzie mają co do Ciebie wymagania. Na co to komu? Pewnego dnia orientujesz się też, że w sumie to wcale nie jesteś na wakacjach, tylko jesteś na misji “stworzyć wpis”. Hobby zaczyna być wtedy pracą.

Mógłby być też o tym, że po raz pierwszy w historii pojawiło się delikatne zwątpienie… lub nawet znudzenie, czy też przesyt. To odwieczne pytanie “a te rowery to Wam się nie znudziły jeszcze?” po raz pierwszy mogło generować inną odpowiedź. Z Dolomitów wróciliśmy przerażającym wrażeniem, że rower nie daje już tyle radości co kiedyś, a jeżdżenie dookoła komina (dosłownie – pozdrawiam Siekierki) zaczęło wydawać się lekko upośledzone. W ciągu ostatnich 12 miesięcy moja dziewczyna dojechała do Góry Kalwarii ze dwa razy. Ja nie trenując do żadnych zawodów nie bardzo wiem po co miałbym jechać gdzieś szybko

Piotr Klin w moim ulubionym (kolarskim) podcaście powiedział ostatnio, że każdy ma w życiu skończoną liczbę czasówek, które może przejechać. Wydaje mi się, że każdy ma też skończona liczbę pętli pod blokiem, które może przejechać i niebezpiecznie się do tego limitu zbliżyłem.

i żeby dalej nie narzekać, ucinam tu tekst poradą:

To są Czechy. Tak naprawdę mogłaby być to też Polska przy granicy z Czechami.

Jeśli mieszkasz w Warszawie i dojdziesz do podobnych covid-owych wniosków, rzeczy przestaną cieszyć, a rower zacznie nudzić, oto rozwiązanie: Czechy.

Bo to powiedzenie, że u sąsiada trawa jest zawsze bardziej zielona, wzięła się właśnie z tego, że graniczymy z Czechami.

Dzięki Czechom i bikepackingowi, ten wpis nie jest co we wstępie. Okazuje się bowiem, że bikepacking bawi zawsze.

Logistyka.

Cała logistyka wyjazdu wygląda jakoś tak:

Transport. Wchodzisz na pkp.pl, kupujesz sobie bilet na piątek po pracy do Chałupek i powrotny na niedzielę wieczorem. Tak naprawdę kupiłbyś bilet do czeskiej Ostravy, ale jest to na tyle skomplikowana operacja z rowerem, że łatwiej wysiąść kawałek wcześniej. Szczególnie że dojazd rowerem jest super komfortowy. Wracać też wcale nie musisz z Chałupek, bo możesz łapać swój pociąg gdzieś po drodze, na przykład w Katowicach.

Bagaż. Pakowanie na 2-nocny bikepacking jest bardzo proste. Gdyby nie to, że jesień i zimno, byłoby proste jeszcze bardziej. Zabieram to co mam na sobie (czyli ciuchy rowerowe na lato) + ładowarkę, bluzę, ultralighta, nogawki i jakieś narzędzia – tyle. Zamiast nogawek lepsze byłyby pewnie długie rękawiczki. Wszystko mieści się w małej torbie na kierownicy.

Trasa. Z Ostravy tras masz sto milionów, nieważne gdzie pojedziesz, będzie dobrze. Na tym blogu było już pewnie z 5 tekstów zawierających to miasto na trasie. To jest idealny miejsce zarówno na 2 dniowy wypad, jak i na nieco dłuższy: do Pragi, w Tatry, w Jesioniki itp.

My jedziemy trasą, którą niekoniecznie mogę polecić jako obowiązkową. Staramy się po prostu odwiedzić nowe drogi.


Trasa.

341km / ~5000m

Dzień I: https://www.strava.com/activities/4079135950
Dzień II: https://www.strava.com/activities/4083122334
Dzień III: https://www.strava.com/activities/4088898678

Trasa przejezdna jest w 100% na oponie 35mm jeśli jesteś bardzo dobry lub w 99,99% w przypadku przeciętnego, lecz ambitnego człowieka. Jest sporo dobrych asfaltów, sporo szutrów (raczej gruboziarnistych), sporo leśnych ścieżek. Denerwujących rzeczy jak piach i korzenie brak. Jeśli jedziesz drogim, wymuskanym gravelem, raczej warto pogodzić się z faktem, że na obręczach pojawi się trochę rys, a może nawet ubytków.

Jeśli chodzi o klasyfikację trudności: w naszej wersji jest ciężko. Głównie dlatego, że większość przewyższeń upchniętych jest w drugim dniu. Na 150km można spokojnie spodziewać się około 4000m przewyższeń, z czego część terenem przez co zjazdy nie dają wystarczającego odpoczynku. Jest też stromo, a sklepów jest mało.

Trasę polecam zakończyć jakieś 70km wcześniej, na przykład w Tychach lub Katowicach… a może nawet kierować się na Rybnik. My, przez nieumiejętność optymalnego zarządzania czasem, na dworcu w Katowicach bylibyśmy jak zwykle wiele godzin za wcześnie, więc kierujemy się aż do Zawiercia przeciskając się przez aglomerację śląską. Jak jedziesz składakiem, może jest to fajne. Na takiej wycieczce – umiarkowane. Może gdyby wszystkie ścieżki wyglądały jak te w Sosnowcu to i spoko, ale takie Tychy to jakiś dramat.

Samą trasę wytyczyć można też pewnie nieco ciekawiej jadąc na przykład przez samą Ostravę, wzdłuż rzeki

 

pobierz .gpx

Rzeczy warte wspomnienia

Jestem mega fanem dworca w Chałupkach, szczególnie gdy przypomnę sobie, że stawał na nim pociąg Moska-Nicea.

Na miejscu meldujemy się o 21.38 (prawie! ;) )

Można meldować się 3 godziny wcześniej, ale wtedy trzeba byłoby uciekać z pracy, a przecież jesteśmy porządnymi pracownikami. Nieco zaskakuje nas fakt, że temperatura oscyluje w granicach 7 stopni.

Tego dnia w całkowitych ciemnościach pokonujemy 17km i warto dodać, że nigdzie w okolicy nie ma otwartego sklepu. Śpimy w Hotel Garni Orlova – 162zł za noc za dwie osoby. Miejsce bardzo dobre, bo po pierwsze recepcja jest nieczynna, więc odbieramy klucz ze skrzyneczki i idziemy z rowerami do pokoju, a po drugie – jest to nocleg w obiekcie, który jest jednocześnie lodowiskiem. Tu niespodzianka – nie wiedziałem, że krążek uderzający w bandy jest ta głośny, Czesi krzyczą tak donośnie, a w piątki potrafią grać do północy.

O czeskich asfaltach nie ma co tu pisać. Fakt, że większość dróg, którymi jedziemy to co prawda normalne, publiczne drogi z samochodami, ale dzięki faktowi, że Czesi starają się wytyczać trasy rowerowe wszędzie gdzie to możliwe, samochody widzimy rzadko. No i jazda po ulicy, na której wytyczony jest trasa rowerowa sprawia, że nie czujemy się jak intruzi. Poza asfaltami ludzi widujemy tylko w okolicach szczytów, siedzą tłumnie i piją piwo – jak to Czesi.

Jedną z największych atrakcji jest wjazd na Lysą Horę. W naszym wydaniu jest to jakieś 30km ciągłego podjazdu (według profilu), choć sama prawilna część to 8,5km ze średnią powyżej 8%. Może i nie wygląda to super imponująco, należy wspomnieć, że na wlicza się w to również kawałek zjazdu. Podjazd jest więc trudny. Być może, w skali odległość czasowa od Warszawy do trudności podjazdu, jest to najlepszy współczynnik jaki kolarz mazowiecki może osiągnąć. Jest dość ciężko nawet na przełożeniach 1:1. No i jakby na to nie patrzeć (a widać to ze szczytu dość dobrze), prawie wszystko co na północ od Łysej to płaskość.

Warto wspomnieć, że te ostatnie 8,5km to praktycznie same rowery, bo ruch samochodowy jest zamknięty. Według mnie, to jedna z tych gór, które warto mieć w swoim portfolio.

Może i Lysa Hora jest ciężka, ale potem też jest ciężko. Może i nie tak długo, ale za to bardziej. Jedziemy czasem asfaltami, a czasem szutrami. Bez jakiegoś większego zrozumienia dlaczego np. w połowie lasu nawierzchnia zmienia się diametralnie. Pod pierwszą górę po Łysej proponowałbym podjechać inaczej – zamiast super stromego podjazdu po kamieniach (tu miałem jakieś 10 metrów pchania przez brak techniki), zjechać nad zalew i tamę i atakować Biely Kríž od wschodu. Od terenów, które pokonywaliśmy jadąc tędy w wakacje z Tarnowa.

Zdaje się, też łamiemy na chwilę prawo, choć nie jesteśmy pewni, gdyż przypadkowo wjeżdżamy na Słowację (na siku), co w aktualnej sytuacji było zabronione… choć może tylko dla Czechów, nie wiem. Żeby było śmieszniej, udajemy się później na słynny trójstyk granic, który według naszego wyobrażenia, pokonywać można tylko zgodnie ze wskazówkami zegara: no bo z Polski do Słowacji można, ale z Czech do Słowacji nie można ;-) Trójstyk jest spoko, bo bardzo bolą na nim nogi.

Dalej są już klasyczne, polskie Beskidy.

Śpimy w miejscu, w którym nie spodziewaliśmy się wcale zastać noclegu – w Pizzeria u Kruka. Stanęliśmy tam tylko na pizzę, ale okazało się, że można w niej też przenocować. Jeśli chodzi o plusy: jest tanio, bo 80zł za dwie osoby. Nie polecam natomiast dla osób, które lubią mieć zamykane drzwi od kibla (będącego bezpośrednio przy łóżku), mieć ręczniki, mydło, papier toaletowy, którego nie trzeba kraść z innych pokoi i tego typu luksusów. Sobie w sumie też bym nie polecał. Od kiedy nie chodzę do fryzjera suszenie włosów bez ręcznika jest dość trudne. No i mycie się bez mydła po całym dniu jazdy też jest dość trudne. Na szczęście jesteśmy na tyle śpiący, że nawet chrzciny trwające pół nocy nam nie przeszkadzają.

Szczególnie, że rano jest bardzo dobrze, bo jedziemy terenem aż na szczyt Salmopolu przez Czarną Wisełkę i Przysłop. Bardzo fajnie jest, nigdy w Beskidach poza asfaltami nie byłem i być może będę musiał kiedyś zweryfikować swoje nieco negatywne zdanie o okolicy (związane głównie z ruchem samochodowym i kierowcami).

Dalej to już słynny zjazd z Salmopola, jeszcze bardziej słynne wyprzedzanie radiowozu na podwójnej ciągłej – 200zł, trochę Wiślanej Trasy Rowerowej i miasto. Niekończące się miasto. Nie zrozumcie mnie źle, wcale nie jest nudno, bo chcący i ambitni wypatrzą wiele perełek. No bo jak inaczej nazwać na przykład blok, który widzimy w Tychach (OSIEDLE U – Urszula)?

Ale cały temat aglomeracji to sprawa na zupełnie osobny wpis. Dodam tylko, że nie warto pchać się aż do Zawiercia – przynajmniej nie drogami, którymi my jedziemy. Nawet świetne hamburgery w Pizza z Ognia nie są chyba tego warte… choć pewny nie jestem.

Taki szybki wyskok do Czech zawsze pozwala przemyśleć pewne rzeczy. Ja przemyślałem i wiem to, co już chyba kiedyś stwierdziłem, ale o czym zapomniałem. Otóż:

Jeśli ktoś mnie zapyta, czy wolę wyskoczyć na weekendowy bikepacking w Czechy (albo gdziekolwiek indziej), czy wyskoczyć na najpiękniejszą 50-kilometrową pętlę świata w Dolomitach: Sella Ronde, odpowiadam: raczej bikepacking

A powód jest prosty. Może i faktycznie jeżdżenie rowerem się znudziło, ale przygody, które są dzięki niemu możliwe – niekoniecznie.