To był prawdopodobnie najtańszy wyjazd świata. Może się okazać, że wizyta na Malcie, biorąc pod uwagę klasyczne wydatki klasy średniej w Warszawie, jest tańsza niż brak wizyty na Malcie. Szczególnie, gdy zużywa się dużo prądu oraz wody. Bo tak:
Loty na Maltę w grudniu kosztują mniej niż Uber z Pragi do centrum. W zasadzie to lot w dwie strony jest nawet tańszy niż dojazd taksówką z Pragi na Okęcie. Da się trafić połączenie za 44zł w dwie strony Wizzem.
Za 3 doby w Porto Azzurro Aparthotel zapłaciłem niecałe 200zł. Nie był to może wielki luksus, ale całodobowa recepcja, 2 pokoje, w pełni wyposażona, prywatna kuchnia, duży taras z widokiem na morze (nieco zasłonięty, ale na upartego fotka instagramowa z dwiema parówkami na pierwszym planie wyjdzie) to więcej niż potrzeba.
Jeśli jedzie się samemu to można pominąć tak trywialne zajęcia jak jedzenie i skupić się na jeździe rowerem. Dlaczego spędziłem 3 dni na parówkach z mikrofali i zupkach chińskich – nie wiem. Poza tym jest Lidl, a ceny troszkę wyższe niż u nas, więc przeżyjecie. Nic nie grzeje w sercu bardziej, niż gdy na lotnisku słyszysz od obcych ludzi: “to co, najpierw do Lidla?”.
Czy warto czytać tekst o Malcie od gościa, który ani razu nie odwiedził restauracji, nie był w żadnym przybytku publicznym w stylu muzeum i nie wjechał nawet do ścisłego centrum stolicy? Tego też nie wiem, ale się domyślam…
W 3 doby zjechałem sporo dróg. To znaczy liczbowo niby niewiele, ale procentowo całkiem dużo. Normalnie powiedziałbym, że moje nogi mnie nienawidzą po wyjeździe, ale zauważyłem, że od kiedy nie mam formy, nie umiem się zmęczyć tak bardzo, jak gdy ją kiedyś miałem. Profit! Połowy z tych dróg nie polecam, resztę jak najbardziej.
Jadę spakowany ekperymentalnie. Wrzucam rower do legendarnej już w świecie Bromptonów torby DIMPA z IKEA. Okazuje się, że ma idealny rozmiar. Na lotnisku taki bagaż wzbudza pewien niepokój, ale głównie dlatego, że obsługa nie wie jak to nadać. Bezczelne kłamstwo, że latam tak regularnie i zawsze wrzucam taki bagaż normalnie na taśmę, działa doskonale. Rower odjeżdża z walizkami. Strat nie odnotowano, ale mam wrażenie, że siatka wystarczy maksymalnie na kilka lotów jeśli nie zacznę owijać roweru w szmaty. Brompton zrobiony jest tak, że prędzej polegnie luk bagażowy niż jemu coś się stanie. Polecam więc wykupić ubezpieczenie pokrywające naprawę dziury w samolocie jeśli chcecie wieźć go tak, jak ja. Od momentu odebrania roweru z taśmy, do momentu, w którym jadę z całym dobytkiem przed siebie mija kilka minut – wliczając siku. A przyznaję szczerze, zrobienie siku to przylocie było najtrudniejszym logistycznie momentem całej wycieczki. 11 lat doświadczenia w IT pomogło mi jednak znaleźć rozwiązanie w postaci: wyjść z lotniska i wejść do niego jeszcze raz. Wszystko inne na Malcie jest proste, bo ludzie są bardzo mili i mówią po angielsku.
Dokonałem odważnego założenia, że na tak małej wyspie nie jest potrzebna nawigacja, więc Karoo nie biorę (choć pewnie nie biorę go również dlatego, że umarł i nie odżył). To wielki błąd – nawigacja w maltańskich miastach to katorga straszna. Jednokierunkowe drogi, spory ruch, wszędzie pod górkę… Fakt, że morze widać czasami z każdej strony, również nie pomaga.
Tak wygląda 380km zjechanych przeze mnie w 3 doby, wyruszając o świcie, kończąc po zmroku:
Jeśli miałbym polecić trasę, to całość przy wybrzeżu obu wysp, a środek wyciąć i sprawdzić autem lub nogami.
W związku z tym, że są święta i jedni nie mają czasu dużo pisać, a inni nie mają czasu tego wszystkiego czytać, streszczam:
Punkt najważniejszy: Malta jest generalnie niezbyt urodziwą wyspą. Tak jest, dziękuję, zapraszam do hejtowania w komentarzach.
Teraz wyjaśniając: zieleni za bardzo nie ma, krajobraz niezbyt urozmaicony, zwierzątek brak, wszystko z kamienia i jakieś takie nieprzyjemne. Jak się jakaś roślinka trafi to bardziej kłująca niż wyglądająca. Rower polecam tam tylko masochistom lubiącym jeździć bardziej w pionie niż w poziomie, mimo że patrząc z samolotu – żadnych górek nie widać. Wyspa w ogóle wygląda, jakby ktoś grał w Transport Tycoon, zaczynał na planszy pokrytej w 100% przez wodę i zamiast podnieść sobie 9 kafelków, podniósł 3, ale trzykrotnie. Nie wiem czy to zrozumiałe, ale to taka aluzja do wszechobecnych klifów. Rozbitkowie, którzy zobaczyli na horyzoncie Maltę i postanowili do niej dopłynąć resztką sił, na pewno je doceniali. Klify wyglądają jakoś tak:
Można mieć oczywiście trochę szczęścia i z morza trafić na wioskę Popeye’a. Jedną z większych atrakcji wyspy, jeśli chodzi o kategorię “rodzina”. Wejście jest płatne, więc sami rozumiecie – ograniczam się do cebulackiego widoku zza tabliczki “proszę nie wchodzić za tą tabliczkę”. Nie będę głośno mówił ile czekałem, aż słońce podświetli ją na kolorowo, ale jak nietrudno się domyślić, do hotelu przed zmrokiem nie wróciłem.
Ale można też mieć pecha będąc rozbitkiem i trafić na taką pogodę jak ja. Każdego dnia wiatr poniżej 30km/h był uważany przeze mnie za brak wiatru. No i oczywiście dobrze zna zasadę, że wieje się zawsze tak, aby kolarz miał w ryj. Jako że jestem pewnie jedynym kolarzem po horyzont, skupia się na mnie i odpowiednio dostosowuje wektor strzału. Poza tym, że mam dzięki temu wszędzie 2x dalej, to są pewne plusy (zdjęcia niżej). Poza oczywiście takimi, że czasem wjeżdżam pod górkę bez pedałowania, a czasem nie zjeżdżam, mimo bycia na zjeździe.
Tu ważna informacja, Malta jest mała, więc wszędzie jest blisko. Dwa najbardziej oddalone od siebie punkty, które da się połączyć drogą to 36km. Całość dookoła w Komoot wychodziła mi około 80km, ale szybko okazało się, że ani to nie jest 80km, ani nie jest to mało. Bo po pierwsze: wbrew temu, co mówi mapa, nie ma czegoś takiego jak droga dookoła, a po drugie, moja średnia prędkość netto nie przekracza 15km/h. Ja wiem, że składak i małe kółka, ale uwierzcie mi – normalnie jeżdżę trochę szybciej. Wytyczając trasę krajobrazową, należy liczyć około 1500-2000m na każde 100 kilometrów, a to już brzmi jak normalne góry. Nie umiem pokazać zdjęciowo słowa “stromo”, ale mogę spróbować. Kto wie, ten wie.
To warto dodać, że jeśli sprawdzacie nawierzchnię na Google Street View to ma się to nijak do rzeczywistości. Asfalty są zazwyczaj bardzo dobre, z krótkimi przerwami na złe. Szedłbym w 32mm i więcej, aby nie tracić najlepszego.
Ścieżki rowerowe to patologia i wyglądają jakby ktoś przejechał farbą po wybranych fragmentach ulic, które nie nadawały się dla samochodów: śmieci, szkło, studzienki kanalizacyjne, krawężniki. Ruch samochodowy na północy to patologia, na południu i polnych drogach jest za to zupełnie zerowy. Jakby tego mało, wszyscy jeżdżą pod prąd i mają kierownicę po złej stronie. Mówimy o wyspie, która ma 500 000 mieszkańców i ponad 400 000 samochodów. Niebezpiecznych sytuacji miałem dokładnie zero i tyle samo razy na mnie zatrąbiono.
Trzeba jednak przyznać, że po oswojeniu się z prędkościami osiąganymi przez przeciętnego, korporacyjnego biegacza, można bardziej lub mniej przypadkiem znaleźć wyjątkowo ładne drogi:
A teraz na poważnie: czy warto wyskoczyć z rowerem na Maltę.
Odpowiadam: Można.
Może niekoniecznie po to, aby jeździć po wyspie, ale pętlę dookoła (na tyle, na ile jest możliwa), zrobić jak najbardziej można. Szczególnie, gdy rozbije się ją na 2 dni, dołączy Gozo i od czasu do czasu zjazd na jakąś plażę. To da tak akurat ze 200km. Doliczając dwa promy, czasem jakiś postój, nocleg po drodze, pionowe ścianki oraz losowe atrakcje, powinno dać optymalny weekend. Trzeci dzień należy spędzić spacerując po okolicach Valetty. Bez roweru jednak wiele nie stracicie.
Bo:
Sam nie wierzę w to, co piszę – na Maltę warto wyskoczyć choćby po to, aby pochodzić po tej północnej części. Jak to jest, że o takim Dubrowniku słyszeli wszyscy, w takiej Lizbonie byli wszyscy, a o mieście Valetta nikt nie mówi? Jak dla mnie to miasto muzeum. Spacer promenadą wzdłuż wybrzeża, a potem połazić pomiędzy karykaturalnie wielkimi kościołami – całkiem spoko. Mówię to świadomy, iż brzmię jak stary człowiek. Ale warto, naprawdę jest ładnie. Może niekoniecznie latem, gdy jest tam pewnie nieskończenie wiele stopni oraz ludzi, ale warto.
Co jeszcze zobaczyć? Wyspa jest tak mała, że w zasadzie wszystko to, co opisują w przewodnikach. Żadne z tych miejsc nie jest niezapomnianym ewenementem, ale jako całość składa się na przyjemną wycieczkę. Dokładnie taką, jaką robi tu 93% turystów. Od klifu do klifu, od plaży do plaży, od miasteczka do miasteczka, od kościoła do kościoła.
Moje polecenia? Najpopularniejszą miejscówką jest pewnie Blue Grotto. Mówiąc jak prostak: dziura w skale, którą możne przepłynąć łódeczką:
Potem jadąc zgodnie ze wskazówkami zegara są różne klify. Klify, jak klify – nie jest to Orzechowo, Orłowo, czy Darłowo, ale też całkiem nieźle. Szkoda tylko, że nigdzie na wyspie nie ma drzew. Jakoś drętwo bez nich. Gdzieś tam pod koniec dojeżdża się do największych klasyków do oglądania zachodzącego słońca i całkiem niezłych tras specerowych wzdłuż morza, po których chodzenie ze składakiem na ramieniu nie jest zbyt komfortowe: Golden Beach i Riviera Beach.
A dalej wyspa się kończy i można skoczyć promem na Gozo. Czy warto? Jak się ma jeden dzień to niekoniecznie, jeśli więcej – można. Jeśli przyjechaliście na 3 lub więcej dni, to nawet trzeba. Gozo jest jeszcze mniejsze i nieco bardziej skompresowane. Jako wyspa, powiedziałbym że ładniejsze, bo bardziej zielone. No i oczywiście górki są bliżej siebie. Z miejsc wartych polecenia? Na pewno “baseny” solne na północy. Ale nie ma znaczenia co powiem, bo jeśli będziesz na Gozo dłużej niż 3 godziny, pewnie i tak zobaczysz wystarczająco dużo ładnego. Zarówno w miejscu, które obierzesz sobie za cel, jak i po drodze. Rowerem można, jeśli pierwszego dnia okrążyliśmy główną wyspę lub jeśli mamy 2-dniową wycieczkę z noclegiem po drodze. Czy da się to wszystko łyknąć na raz? Cóż, gdyby się nie dało, pewnie Bóg stworzyłby je inaczej, ale raczej nie polecam. No i mają pomnik (domyślnego) papieża przy przystanku autobusowym “Papa”.
Fajnym patentem jest, że płynąc promem z Malty na Gozo (20 minut), płaci się tylko w drodze powrotnej. Oznacza to, że jeśli popłyniesz bez portfela i telefonu to nie wrócisz.
Więc podsumowując: tak, Maltę zdecydowanie polecam. Szczególnie osobom, które lubią łazić po starych, ładnych miastach. Na rower niekoniecznie, chyba że powolna przygoda, z licznymi przystankami by połazić wąskimi uliczkami i być może rozbić sobie namiot na klifie. Myślę, że Instagram będzie lubił zdjęcia biwaku ze wschodem i zachodem słońca nad Morzem Śródziemnym w tle. Dopuszczam możliwość weekendowego powrotu, aby poprzemieszczać się bez celu. W kategorii miast do połażenia, północ Malty ląduje u mnie przed Lizboną, Barceloną, Dubrownikiem i innymi klasykami.
Polecam. Na dwudniowy bikepacking rozszerzony o jeden dzień chodzenia. Albo bez roweru, też można.
Maciej Hop