Dobrze – teraz, gdy ten dowcip mamy już za sobą, mogę przejść do wpisu. Trzeba się przyzwyczaić, że jeśli nie sprecyzuje się do której, to każdy dowcipnie zapyta, czy północnej. Dokładnie tak samo jak w przypadku Ugandy, gdy pytano, czy nas tam zjedzą.
Ten wpis jest pełen stereotypów i subiektywnych opinii bazujących na 12-dniowym pobycie. Może się okazać, że nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Podobnie jak reszta wpisów na tym blogu. Przypominam więc, że nie jest to podręcznik.
Korea: wstęp
W czasach, gdy studiowałem, każdy miał jakiegoś znajomego w Samsungu. Niezastąpionym dowcipem było wtedy pytanie: “czy szef poszedł już do domu i możesz kończyć pracę?”. Takie dowcipy nie biorą się znikąd. Koreańskie zamiłowanie do pracy jest legendarne. Czy można sobie wyobrazić lepsze zajęcie na wakacje niż obserwowanie zapracowanych ludzi?
Korea (Południowa) chodziła za mną już od jakiegoś czasu. To jeden z tych fascynujących krajów, w których według Googla nie ma niczego ciekawego. Autentycznie, im bardziej szukałem, co trzeba tam zobaczyć, tym bardziej przekonany byłem, że nic. Nawet w Finlandii znalazłem więcej ciekawych miejsc. Miejsce wydawało się idealne na wywczas od momentu, w którym ujrzałem: The 4 Rivers Path, czyli trasę rowerową wzdłuż rzek. W jej skład wchodzi 600-kilometrowy odcinek po przekątnej kraju: od Seulu, do Busan. Mimo że kraj jest pagórkowaty, ślad poprowadzony jest płaskością. Wydało się to więc idealnym pomysłem na mały rowerek. Jadąc bez zdefiniowanych “punktów do zaliczenia” łatwiej się skupić na tym, co się bieżąco mija. A przecież Korea to w końcu dla nas egzotyka, więc wszystko powinno być ciekawe.
Na trasach rowerowych jest rzecz, której zazdroszczę ogromnie: czerwone budki telefoniczne z pieczątkami. Podobno po zebraniu wszystkich pieczątek z danej trasy dostaje się dyplom. Czad, jak u nas pieczątki w schroniskach. Dobrze, że nie podjęliśmy tej próby, bo z moich obliczeń wynika, że widzieliśmy średnio jedną na 6 mijanych budek.
Korea: rzeczywistość
Plan był wspaniały, a zweryfikowany został zanim jeszcze wyszliśmy z samolotu. Bo gdy lądujesz na docelowym lotnisku w śnieżycy i -2°C, a zamiast nart masz rowerek na 16-calowych kołach, nie brzmi to jak wakacje. Zasadniczym plusem braku przesadnego planowania jest to, że zmiany nanosić bardzo łatwo. Klepnięty mieliśmy tylko hotel na pierwszą noc. Najbliższej stacji kolejowej jak to możliwe – wizja przemoczenia bagaży lub zbytnich kombinacji transportowych już na start, po kilkunastu godzinach podróży, również nie brzmi jak udane wakacje.
Bo faktycznie, bilety kupowałem “na szybko”, jakieś 3 tygodnie przed wylotem i wynik “seul weather” pokazujący wtedy 6°C potraktowałem z niewiadomego mi powodu jako chwilową anomalię pogodową. Każdego kolejnego dnia, gdy temperatura spadała, zastanawiałem się, co mną kierowało. Na szczęście, przyzwyczajony jestem do zadawania sobie tego pytania. To pytanie z kategorii tych zadawanych każdego grudnia: “dlaczego dalej nie kupiłem sobie zimowych butów?”.
Początek: fuck me
Powiem to: Korea jest jak Japonia ogołocona, ze wszystkiego, co czyniło ją fajnym (oprócz 7-Eleven). Oznacza to, że nie ma śmiesznych samochodów, masy abstrakcyjnych, kreskówkowych billboardów, dziwnych ludzi… a do tego wszystko jest jakieś trudniejsze. Pewnie nie byliby zbyt zadowoleni z tego porównania, biorąc pod uwagę, że już w pierwszym pociągu wita nas “reklama” tłumacząca, że Japonia ukradła Korei wyspę Dokdo. Nie szkodzi, nie planuję tam wracać, dopóki nie zaprosi mnie tam pracodawca.
Nawet kupno biletu lub obiadu w centrum Seulu bywa nietrywialne, bo sporo maszyn nie przyjmuje zagranicznych kart, ani gotówki. Ba, nie udało mi zarezerwować ANI JEDNEGO noclegu przez internet poza Agodą (która działa tam zdecydowanie sprawniej niż Booking – to dla mnie ból, bo nie mogę tu wrzucać linków referencyjnych). Mało tego, nawet google maps działa umiarkowanie. Mapy są “jako takie”, ale okrojone z nawigacji innej niż publiczne środki transportu. Fakt, pociągi można sprawdzić, ale już godziny odjazdów jawnie kłamią – praktycznie wszystkie sprawdzone pociągi odjeżdżały o innym czasie. Alternatywami są “Naver Map” (powodzenia z obsługą po koreańsku), lub “Kakao map”.
Według mnie, Koree (nawet nazwa kraju jest trudna w odmianie) Południowe są dwie: ta weekendowy i ta w tygodniu. W weekendy ceny hoteli lecą w kosmos, a do tego wszystko jest zajęte. Myślisz, że skoro szybki pociąg pomiędzy dwoma głównymi miastami kraju (leżącymi oczywiście po przekątnej, bo jakby inaczej) kursuje co 10 minut to sobie kupisz w sobotę lub niedzielę bilet z marszu? Powodzenia. Gdy w piątek wieczorem chcę kupić miejsce w dowolnej klasie, na dowolny pociąg pomiędzy Seulem a Busan w weekend – WSZYSTKO jest zajęte. Tak samo loty Jeju-Busa. W taki wtorek na przykład przelecisz z bagażem za 50zł, w weekend 250zł, a i tak tylko wtedy, gdy cudem kupisz bilet.
Jakby tego było mało, robiąc rezerwację w hotelu trzeba koniecznie sprawdzić godzinę zameldowania. Okazuje się bowiem, że WIĘKSZOŚĆ sprawdzanych hoteli ma “check-in” od 19 lub 22. Wynika to z faktu, że w ciągu dnia pokoje są również wynajmowane – na godziny. Wcześniejszych meldunków należy szukać w droższych opcjach Agody.
Przeglądanie koreańskiego internetu to jest jakiś dramat. Polecam na przykład przeglądnięcie sobie mapy na obydwu, najpopularniejszych serwisach: https://map.naver.com/ oraz https://map.kakao.com/. Generalnie internet wygląda jakbym go robił ja, w gimnazjum. Mam pewną teorię dlaczego ten kraj ma podobno jeden z najszybszych internetów świata: podejrzewam, że każdy tam idzie do swojego dostawcy i mówi: dajcie szybszy, bo nie wytrzymię!
Ludzie są super, bardzo pomocni w bezpośrednim kontakcie, mimo że próba dogadania się graniczy z cudem. Zrozumiały angielski odnalazłem tylko w “poważnych” hotelach i punktach informacji. Klasyczny dialog wygląda tak, że miła pani pyta mnie o ręczniki, a ja jej tłumaczę, że nie mieliśmy czasu odwiedzić wieży widokowej (tower != towel). Gorzej w kontakcie niebezpośrednim. To podobno najbardziej niewyspany i zapracowany naród świata (powiedzcie to dzieciom z kopalni w Kongo), a odważnie dodam też, że najsmutniejszy, jaki widziałem. Jeśli chcesz być Koreańczykiem ubierz czarną, puchową kurtkę, załóż na nogi Crocsy z białymi skarpetkami i idź być chytrą babą z Radomia podczas walki o miejsce w metrze.
Część druga rzeczy, o których się nie mówi
Alternatywnie możesz sobie pochodzić po ścieżkach rowerowych. Bo ścieżki są, jest ich nawet sporo – te wzdłuż rzek są bardzo przyjemne, podobnie jak w Japonii, Tajwanie itp. Te w miastach służą do wszystkie poza jazdą rowerem. Można na nich stawiać słupy, stragany, uprawiać tai chi lub po prostu stać zapatrzonym w telefon. To również lokalne hobby, rozwinięte do tego stopnia, że światła przed pasami umieszczone są również w formy świecącej listy na chodniku. Nie spotkałem chyba sytuacji, w której idąc na czołówkę, ktoś zszedłby z drogi.
To jednak uzasadnione – ja wiem, że jest listopad i piździ, ale rower nie wydaje się popularnym środkiem komunikacji. W najbardziej obfite w kolarzy, weekendowe dni spotykamy 3-4 osoby na składanych elektrykach i kilku-kilkunastu MAMILów.
A to wszystko i tak nic, biorąc pod uwagę, jakie inne problemy na Was czekają. Przypominam, że mówimy o kraju, w którym je się głównie wodorosty, kapustę i rzeczy kiszone na sto sposobów. Na przykład sracze, które prawie natychmiast się zatykają, gdy odwiedza je klasyczny bikepacker. Moda na odtykaczki albo szczotki kiblowe tam jeszcze nie dotarła, więc powodzenia. Sugeruję włączyć sobie na wizyty przypominajkę co 20 sekund o treści: “spuść wodę”. Choć jak incydent kałowy wybije to dramatu nie ma.
Dużo łazienek ma odpływ wody w podłodze – również tej z wanny. Oznacza to, że jak podniesiesz korek po kąpieli to całość leci prosto na podłogę… i tak powstał czokapik. To fajne – szczególnie, gdy jesteś leniem i wskakując do wanny rzucasz ubrania na podłogę.
Ubrania przemoczone od wody z wanny nie byłyby poważnym problemem, gdyby nie to, że moda na kaloryfery chyba jeszcze do Korei nie dotarła. Czy to problem w kraju, w którym w zimie piździ? Może. Grzeją za to często podłogi, o czym należy pamiętać, zostawiając na nich torbę z jedzeniem na noc. Bo tak, do Korei pojechaliśmy z założeniem, że skoro leży obok południa Japonii to i pogoda jest podobna. Faktycznie – podobna jest jak koń do koniaka. Znajomy przesiadujący w tym samym czasie w Tokio, miał jakieś 15 stopni więcej. Ech, marzy mi się Yokohama.
Nie wiem też o chodzi, ale podczas naszego wyjazdu jest niesamowicie pusto (za wyjątkiem krótkich momentów dnia, kiedy jest niesamowicie pełno). Kraj wygląda jakby 10 lat temu wybuchła bomba atomowo i musieli go odbudować “na już” przygotowując się na 80 milionów imigrantów. Wielkie, puste blokowiska porozrzucane pomiędzy pagórki i pola kapusty i szerokie drogi, puste po horyzont.
Planując 10 dni w Korei należy spędzić tam minimum 12 dni. To nie jest kraj dla ludzi niecierpliwych. Czerwone światło (przynajmniej dla pieszych) trwa tam 3 lata, a na ruchomych schodach można się przespać – jadą wolniej niż ja pod Mortirolo. Subiektywnie, czekając na zielone, spędziłem połowę urlopu.
I ja to wszystko proszę państwa rozumiem. To wszystko lokalny koloryt, ALE…
Najpiękniejszą rzeczą Azji jest herbata z mlekiem sprzedawana w 7-Eleven w plastikowych butelkach (od których umierają żółwie). Gdy więc pierwszego dnia wpada do sklepu i ściągam z półki jedyną, która jest dostępna, przeżywam największy zawód od 2016r. (kiedy to za wszystkie pieniądze świata kupiłem sobie w Norwegii żelki, które okazały się być o smaku lukrecji). Różnica jest jednak taka, że wtedy jadłem i płakałem, a teraz nie dałem rady wypić tego, co kupiłem. TO NIE BYŁA HERBATA, A: Makkoli. Cytuję: najbardziej popularny koreański napój alkoholowy robiony z ryżu, zmieszany z koreańskim środkiem fermentacyjnym, zwanym nuruk . Jest mlekiem, o lekko brudnym białym kolorze i słodkim smaku. God damn it!
Ze spraw organizacyjnych to tyle, zapraszam do relacji:
Czy byłeś kiedyś na dworcu w Seulu, jest tak…
Dwa, naprzemiennie puszczane filmiki w godzinnym pociągu pomiędzy lotniskiem, a centrum miasta nastroiły nas bardzo dobrze. Zarówno ten o wrogiej Japonii kradnącej wyspy, jak i bajce, w której pani pierdzi na pana, w ten sposób zdobywając jego przychylność. Co powinien zrobić turysta wysiadający na Seul Centralny, w piątkowe południe, podczas śnieżycy? Nie wiem. Strategia zarezerwowania hotelu oddalonego o jakieś 300 metrów miała pewnie w mojej głowie sens. Nie wzięła jednak pod uwagę możliwości check-inowania się dopiero 4 godziny później.
Jak poważni, dorośli ludzie, latający na drugi koniec świata w celach niewiadomych, udajemy się więc odwiedzić sklep Raphy. Brzmi głupio, ale nie jest tak głupie jak się wydaje. Pomijając fakt, że zbieramy “kawiarniane” czapeczki tej firmy i mamy już większość dostępnych na świecie, sklepy tejże firmy leżą zazwyczaj w najbardziej “fancy” dzielnicach miast. Nie inaczej jest w Seulu – lądujemy w dzielnicy Gangnam. Tak, tej z piosenki, przez którą Youtube musiał przebudować licznik wyświetleń, bo nie wyrobił.
Ulica z najdroższymi sklepami jest dość imponująca. To długi ciąg wielokondygnacyjnych budynków Gucci, Chanel itd – takich jak nasz Vitkac, tylko bardziej. W przeciwieństwie do drugiej jej atrakcji, czyli odpowiednika Alei Sław, ale z zespołami K-Pop. Zamiast odcisków rąk są jednak rzeźby. Najciekawsze z tego wszystkiego są jednak obserwacje młodzieży robiących sobie zdjęcia przy sklepach. Współczuję serwerom Tik Toka.
Powiem tak: jeżdżenie po koreańskich miastach nie ma nic wspólnego z przyjemnością, chyba że ograniczymy się do tras przy rzekach – tych jest sporo. Do hotelu wpadamy już w ciemności, przemarznięci na wylot. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że kaloryfery do Korei nie dojechały. Dojechały za to materace grzewcze – najpiękniejszy, zimowy wynalazek świata. Rozkręcamy więc na maksa i idziemy spać. Jakieś 4 godziny później budzę się w wannie własnego potu, lżejszy o jakieś 6kg.
Czy jest jednak przyjemniejszy moment, niż gdy po kilkunastu godzinach podróży i kilku godzinach w jeżdżenia w mrozie kładziesz się na grzanym materacu? Robię sobie printscreena tego wspomnienia i będę do niego wracał, gdy w przyszłości będę szukał w głowie “przyjemnego miejsca”.
O przepraszam, przed snem włączamy jeszcze telewizję, w której trafiamy akurat na japońską bajkę Gudetama. To jedno z tych odkryć, dla których warto było wyjechać z kraju. Bo czy jest coś lepszego niż główni bohaterowie będący świeżym jajkiem z depresją i opiekującym się nim pisklakiem?
Najbardziej szary dzień w życiu.
Sobota jest dniem, na który nie mam żadnego pomysłu. Piździ niby tak samo, ale prawie nie da się jechać przez wiatr. Jesteśmy pewnie jedynymi ludźmi na świecie, którzy pierwszego dnia w Seulu decydują się na wycieczkę do Korei. Cóż, nasze torby Dimpa z tego sklepu, w których transportujemy rowery, nieco ucierpiały podczas lotu z przesiadką, a sami nie wiemy, ile lotów nas jeszcze czeka, jeśli pogoda się nie poprawi. Wyruszamy więc na północ – Ikea leży zazwyczaj w dokładnie odwrotnych miejscach niż Rapha. Niech Targówek i Janki służą tu za przykład. I faktycznie, docieramy do azjatyckiego Targówka.
Widzieliście kiedyś Ikeę przed którą nie ma ani samochodów, ani ludzi? No to ja już widziałem. To oczywiście sztuczka, tak jak wszędzie w Korei. W tym kraju są dwa stany: zero ludzi i masa ludzi. Nietrudno więc się domyślić, że w środku panował już ten drugi.
Przez cały czas walczą we mnie myśli, czy udać się na wycieczkę do strefy zdemilitaryzowanej. To pewnie najbardziej oczywisty punkt “turystyczny” tego kraju i pierwsza rzecz, o której każdy zapyta Cię po powrocie. Nieco powodów do zrobienia tego zlikwidował nam w tym roku amerykański żołnierz Travis King, który postanowił przebiec przez granicę i przedostać się do północnych sąsiadów. Od tego czasu nie da się już symbolicznie postawić nogi na ich terenie. Decydujemy się więc na kompromis i jedziemy na północ do: Odusan Unification Tower. Decyzja była dość spontaniczna, gdyż byliśmy już w pociągu do DMZ, gdy z moich skomplikowanych w głowie obliczeń wyszło, że i tak nie zdążymy tam nic zobaczyć, a ta wieża jest bliżej. Cóż, poranna jazda pod wiatr zajęła nieco dłużej niż planowałem.
Na wspomnianej wieży, poza oczywiście spotkaniem lokalnych wycieczek zakładowych, które pojawiają się przy każdym, ważnym turystycznym punkcie, oddajemy się tamtejszemu hobby: obserwowaniu przez lornetki Korei Północnej. Na osobistej skali “rzeczy, podczas robienia których czuję się dziwnie”, jest ono dość wysoko. Przy lornetkach są bowiem nawet strzałeczki, jak u nas w górach: tu jest domek, a tu jest urząd…
Cała okolica jest generalnie dość drętwa – nieco jak granica pomiędzy Rwandą i Kongo, ale bardziej. Masa kolczastych drutów, wieżyczek obserwacyjnych i znaków informacyjnych, że jeśli znajdę się po złej stronie drutu lub nieodpowiednio wykadruję zdjęcie to się do końca życia nie wypłacę. Jakby na to nie patrzeć, kraje te są cały czas w formalnym stanie wojny.
Do najbliższego pociągu docieramy już po zmroku. Rozpoczynam poszukiwania noclegu i okazuje się to zajęciem niezbyt trywialnym. Nie udaje mi się w centrum Seulu znaleźć niczego, co wpisywałoby się w nasz budżet. Mówiąc dosadniej: jest obrzydliwie drogo, a to co jest, wpuszcza i tak dopiero po 21:00. Najlepszy nocleg udaje mi się znaleźć przy stacji, którą właśnie minęliśmy – gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie.
Wieczorem udaję się na internetowe poszukiwania pociągu w kierunku słońca (czyli zakładam, że na południe), bo dłużej w tej pizgawicy siedzieć nie zamierzamy. Znalezienie jakiegokolwiek połączenia z wolnymi miejscami w niedzielny poranek jest naprawdę trudne – podobnie zresztą jak kupno biletu przez internet. Coś tam się jednak udaje.
Bardziej najbardziej szary dzień w życiu.
Masz tak czasem, że jadąc rowerem na wakacjach myślisz sobie: “wolałbym teraz jechać na Gassy, mimo że jest listopad”? Ja wcześniej też nigdy. Oto jednak nastąpił cud, przez większość dnia jechaliśmy przez miejsca, które przypominają okolice Starych Babic skrzyżowanych z Targówkiem, a następnie obcięte ze wszystkich rzeczy, które mogłyby być pozytywne – łącznie z pogodą i kierunkiem wichury. Jednak od początku:
Rano jedziemy na dworzec w Seulu, potem przesiadka do szybkiego pociągu i meldujemy się w położonym 200 kilometrów niżej Iksan. Tu ważna uwaga: jeśli używacie Google Maps to stacja kolejowa leży na nich zazwyczaj w nieco innym miejscu niż samo miasto – czasami nawet o kilkanaście kilometrów. Plan jest prosty: jakieś 50km po płaskim, a potem piękno, relaks na wyspach, plaże, mosty, nocleg w SPA i w ogóle wakacje. Pierwsza lampka zapala się, gdy na rowery wsiadamy o 12:20, a telefon przypomina mi, że ciemno jest po 17:00.
Pierwsze 20 kilometrów jedziemy prawie dwie godziny – głównie przez pola kapusty i czegoś, co wygląda jak szczypiorek. Potem wcale nie jest lepiej, bo kolejne 20km nie dość, że wiatr piździ tak samo, to jeszcze przebijamy się przez miasto: oznacza to więcej stania na światłach niż jechania.
Kolejne 10km to jakieś fabryki, magazyny i coś, co wygląda na odpowiednik meksykańskiej dzielnicy w Stanach, ale jednak w Azji.
Potem następuje to, po co tu przyjechaliśmy. Największa abstrakcja drogowa, jaką widziałem. 30 kilometrów nasypu przez Morze Czerwone z przerwą na mały kompleks wysepek. Jakby tego było, równolegle do nasypu buduje się most, a to wszystko połączone jest jeszcze jednym, kilkunastu kilometrowym mostem. What the fcuk?!
Z punktu widzenia roweru, jest to niekończąca się po horyzont prosta z widokiem na morze po obu stronach. Mija nieco czasu zanim orientujemy się, że jedziemy boczną drogą techniczną zamiast dedykowaną drogą rowerową z dużo lepszym widokiem (bo wyżej). Nie byłoby w tym może nic złego, bo widzimy i tak głównie wiatr, ale pod koniec drogi okazuje się, że niekoniecznie da się z niej uciec. Wyjaśnienie jest bardzo proste: nigdy nie powinniśmy się na niej znaleźć, bo jest to droga do testowania autonomicznych samochodów i wjazd jest ściśle zabroniony.
W remach rekompensaty dostajemy całkiem przyjemny zachód słońca i do końca dnia będziemy już jechali infrastruktura z założenia dedykowaną rowerom.
Infrastruktura niezła, ale nie można tracić skupienia – szczególnie ciemnością. Nawierzchnia tylko czeka, aby czymś zaskoczyć i ten “głupi ryj rozwalić”. Dobrze wiemy już, że z najlepszej krajobrazowo części nie zobaczymy tego dnia nic. Dobrze, że jutro powtarzamy te 10km, bo jakoś trzeba powrócić na niekończący się nasyp.
Nocleg mamy na wspomnianych wysepkach, a oczekiwania co do niego są co najmniej wysokie. Podobnie zresztą jak do samych wysepek. I faktycznie, zarówno okolica jest super, jak i sam “hotel SPA”. Mamy nawet wannę na balkonie, na którą możemy bezsilnie patrzeć z łóżka. Ewentualnie zrobić sobie zdjęcie do internetu, aby sprawić wrażenie, że wypoczywamy w luksusie. To był ciężki dzień, choć mam wrażenie, że trafiliśmy do miejsca, w którym mógłbym spędzić wakacyjny tydzień. Nie mamy jednak na to czasu, musimy wypoczywać!
Gdy nie jedziesz najbrzydszym, nie zasługujesz na najlepsze
Odważnie powiem, że trasa tego dnia jest prawie w całości jedną z najprzyjemniejszych, jakie w życiu przejechałem. Nie to, że są jakieś unikalne widoki, ale jest po prostu bardzo ładnie: od samego startu, po samą metę. Dopuszczam jednak możliwość, że to po prostu przez kontrast z dniem poprzedzającym.
Zaczynamy go od spaceru, na górę, która znajduje się zaraz za hotelem. Jest doskonała, a klimat plaży, morza i wakacji towarzyszy nam przez wiele kolejnych kilometrów. Takich górek jest tu masa.
Zderzenie pustki i infrastruktury hotelowej przywodzi na myśl nasze R10 jesienią. Zameldowalibyśmy się w tej okolicy dzień wcześniej, ale znalezienie noclegu w weekend graniczyło tu z cudem – był weekend. Teraz nie ma nikogo, nigdzie. Jedyny człowiek, które spotykamy wisi na linie pod niebem:
Nawet kolejne kilkanaście kilometrów jazdy po “nasypie” przez morze jest przyjemne. Jednak kolarstwo w wietrze i kolarstwo bez wiatru to dwa, zupełnie inne sporty. To pierwsze cieszyło mnie tylko w przeszłości, gdy moc była wielka, a ja widziałem, jak osoby jadące za mną płaczą.
Nie wiemy do końca, gdzie się kierujemy, poza tym, że w planie jest objazd półwyspu z Parkiem Narodowym Byeonsanbando. Z pespektywy czasu, można było rozważyć pozostanie tam na dzień dłużej i włączenie trasy spacerowej przez bambusowe lasy.
Gdzieś koło 80. kilometra (czyli też 8. godziny od opuszczenia pokoju hotelowego). Rozpoczynam internetowe poszukiwania pomysłów i okazuje się, że mamy kilkanaście kilometrów do dworca kolejowego, z którego można udać się dalej na południe, pociągiem który odjeżdża jakoś tak w-sam-raz-czasowo.
Docieramy na niego z zapasem czasowym, który oczywiście okazuje się koreański. Pamiętacie jak wspominałem, że Google Maps rzetelnie pokazuje komunikację zbiorową ale godziny już średnio? W kasie biletowej melduję się 7 minut przed odjazdem, zamiast 20. Aby ułatwić sprawę – automat biletowy nie działa, a kolejkę do okienka oceniam na 5 minut.
Tu następuje prawdziwy cud, bowiem okazuje się, że kilka minut później jedzie taki sam pociąg, tylko szybszy i droższy, a pani w kasie mówi płynnie po angielsku. Pewnie dlatego też jej mikrofon podpięty jest do głośników stacji zamiast głośnika okienka. Dzięki temu cała stacja słyszy naszą rozmowę. Udajemy się do Mokpo – niżej się pociągiem już nie da.
Shikoku z Shikoku, Jindo z Jindo
Nie wszystkie pomysły w życiu muszą być sensowne, a fakt, że nie do końca wiedziałem co dalej z Mokpo począć, przyczynił się do kolejnego. Okazuje się, że pod nami leży wyspa Jindo, z której pochodzą psy o tej samej nazwie. To ładnie łączy się z ubiegłorocznym wyjazdem na japońską wyspę Shikoku, aby zobaczyć psy Shikoku. Różnica jest taka, że na Shikoku nikt nie miał pojęcia o rasie Shikoku, a na Jindo faktycznie występują psy Jindo. Jest nawet specjalny park rozrywki z tymi psami! Jak można byłoby to przegapić.
Wpisujemy to więc na listę punktów obowiązkowych i teraz jak nas ktoś zapyta “jak można być w Korei i nie zobaczyć DMZ”, to ja go zapytam “jak można być w Korei i nie zobaczyć Jindo na Jindo”. Podpowiem od razu, że raczej nie warto, ale nie powtarzajcie tego dalej.
O samej trasie nie mam nic do powiedzenia, poza tym, że nieopatrznie sprawdziłem promy płynące dalej na południe z Jindo i od samego rana walczymy z czasem, aby zdążyć na 13:30. To dość łatwe, gdy ciśnie się 2-3 pasmowymi krajówkami. To oczywiście inne krajówki niż u nas. Całkowicie puste, za wyjątkiem momentów, gdy omija nas kilkadziesiąt samochodów na raz, bo gdzieś akurat światło zmieniło się na zielone. Dzięki krajówkom omijamy wszystkie dobre widoki i widzimy głównie niekończące się pola kapusty.
Na farmę piesków wpadamy z odpowiednim zapasem czasowym. Przynajmniej do momentu, gdy odkrywam, że na wyspie są dwa terminale promowe i ten, który nas interesuje, jest kilkanaście kilometrów dalej. Sytuacja pewnie byłaby prostsza, gdyby po wpisaniu “Jindo ferry terminal” wyświetlał się którykolwiek – jak to w Korei bywa – takie zapytanie zwraca jedynie wynik z zupełnie innego miejsca.
Na prom wpadamy z nie wiem jak dużym zapasem czasu, bo jesteśmy ostatni i za nami zamyka się brama. Czeka nas ponad 100 kilometrów trasy na południe, pokonywanej w zawrotnym tempie 1:30h. Wcześniej jednak podejmujemy nierówną walkę ze zrozumieniem gdzie powinniśmy usiąść. Po długim i skrupulatnym porównywaniu znaczków na bilecie i siedzeniach, poddajemy się.
O 15:00 dopływamy do wyspy Jeju… lub Czedżu – nie wiem do teraz. Wiem za to, że mówiąc o bilecie do czekdżu wzbudziłem wiele śmiechu w kasie biletowej. To największa wyspa w kraju i odpowiednik naszych Międzyzdrojów. Gdyby oczywiście objazd Międzyzdrojów miał ponad 200 kilometrów, a pośrodku znajdował się wulkan wysoki na niecałe 2000 metrów (Halla-san).
Wieczór spędzamy na poszukiwaniu pamiątek. Tu warto bowiem dodać, że wyspa znana jest z pomarańczy (można więc zostać człowiekiem pomarańczą) oraz kobiet-nurków. Jeśli coś chcecie wynieść z tego wpisu (poza wiedzą o spuszczaniu wody), polecam kliknąć w ten imponujący link i o nich poczytać (lub popatrzeć na zdjęcia). Serio, to lepsze niż ten blog.
https://artsandculture.google.com/story/zQUR-M5it2w0IA?hl=pl
O jeju Jeju
Kolejne trzy dni spędzamy na objeżdżaniu wyspy dookoła. Normalnie zaplanowałbym to na 2 dni, ale weekend ułożył się tak, że nie bardzo da się sensownie opuścić wyspę. Wykupuję więc lot do Busan. Normalnie powinien kosztować on jakieś 30-50zł, ale jako że lecimy w sobotę wcześnie rano – kosztuje jakieś 250zł (nie pomaga pewnie fakt, że dostępny były już tylko te w najdroższej taryfie). Piszę taryfie, bo z klasą nie ma to nic wspólnego – jest jedna, a nasz bilet pozwala po prostu swobodnie przekładać daty i zabrać bagaż rejestrowany. Z niewiadomego powodu, rower się w niego nie łapie i zmuszeni jesteśmy dopłacić jakieś grosze. Nie to że jest za duży – po prostu jest rowerem, a weź się człowieku kłóć po koreańsku.
O samej trasie niewiele mogę powiedzieć, poza tym, że jest bardzo przyjemnie i w końcu jakoś cieplej. Powiedziałbym nawet, że wygląda to jak wakacje. Po drodze udaje się nawet zahaczyć o jakieś spacerowe trasy, latarnie morskie, deptaki i przede wszystkim… muzeum pluszowych misiów, które według mnie, jest na wyspie punktem obowiązkowym. Ostatnia wieczerza, Mona Lisa, lądowanie w Normandii, burzenie Muru Berlińskiego, koncert Elvisa, stworzenie świata, najmniejszy miś świata…. kultura na moim poziomie.
Jeju wygląda jak azjatycka Teneryfa. Nie udaje nam się niestety zaplanować wejścia na wulkan. Internetowy system rezerwacji takiej wycieczki mnie przerasta. Logistyka związana z próbą dostania się na szlak autobusem, przejścia sensownej trasy, a następnie powrót do hotelu, również.
Pod koniec drugiego dnia pogoda nieco się zmienia. Akurat gdy kończymy spacer po górce Seongsan Ilchulbong (szlak jest płatny, a ludzi na nim miliard). Niby dalej to wakacje, ale teraz już chyba tylko dla osób, które lubią siadać na słoikach. Wieje tak wspaniale, że gdyby usiąść na rowerze i nie pedałować – pojedzie się do tyłu, naprawdę. Nasze ostatnie 70km to walka o osiągnięcie prędkości powyżej 10km/h. W nagrodę wybieramy się wieczorem do centrum Jeju, aby bezsensownie wydać pieniądze korzystać z Black Friday. Oczywiście nie ma nigdzie żadnej promocji i do hotelu zabieramy tylko kibelek kubełek wypalających ryj kurczaków.
Ja widziałem wielkie miasta
Powiedziałbym, że pobudka o 6 rano nie jest prosta, ale wydaje się, że połowa hoteli w tym mieście ma widok na ścianę sąsiedniego budynku (lub w ogóle brak okien), więc w połączeniu z jet-lagiem nie robi nam to większej różnicy. Jeśli zastanawiacie się, czy lepiej samolot, czy prom – odpowiadam: samolot. Można komfortowo zobaczyć, jak wiele wysp ma Korea (dokładnie 3358) i jak nienormalni są w budowaniu mostów. Chwilę później jesteśmy już w drugim, największym mieście w kraju – Busan. Przeznaczyłem na nie w swojej wyobraźni około doby – z perspektywy czasu wydaje się to dość zabawne.
Początek prosty nie jest, gdyż może i my jesteśmy na lotnisku w Busan, ale nasze rowery już niekoniecznie. To znaczy stoimy przed taśmą bagażową i im bardziej ich szukamy, tym bardziej ich nie ma. Tłumaczenie miłemu panu z obsługi, że brakuje nam dwóch toreb z Ikei zajmuje nieco czasu – trochę jak w powiedzeniu “wiódł ślepy kulawego”. Dopiero, gdy gość zauważa, że w rękach mamy kaski, z dużą dozą rozgoryczenia wykrzykuje, że przecież wcale nie torby, tylko rowery! To przecież całkowicie zmienia sytuacje: nie zginęły nam torby z Ikei, a rowery, które w tych torbach były. Idzie więc na “zaplecze” lotniska, uruchamia taśmę i po minucie rowery w torbach wyjeżdżają. Potem tłumaczy nam jeszcze kilka minut, że nie torby, a rowery. W ogóle mam nieodparte poczucie, w takich właśnie sytuacjach, że traktują nas tam wszyscy jak debili.
Drugim wyzwaniem jest próba przebicia się przez rzekę. Już wyjaśniam problem: na 6 zobaczonych mostów, tylko jeden miał możliwość pokonania go inaczej niż z silnikiem. To jednak nieważne – wymusza to na nas pokonanie nieco dłuższego odcinka trasy rowerowej Seul-Busan i muszę przyznać, że jest dokonała. DOS-KO-NA-ŁA. Pewnie po dłuższej chwili czułbym się na niej jak z Zwiftcie, ale przez tę godzinę, czy dwie: jest super. Bambusy, rzeka, wielkie bloki, góry, pusta droga, drzewka… ideolo.
Jeśli chodzi o Busan – jest trochę jak w Batumi. Nie umiem powiedzieć, czy strasznie, czy świetnie. To znaczy, ja umiem – jest super, ale czy tak też odpowiem, gdy ktoś mnie zapyta? Nie wiem. Subiektywnie, jest jakieś 1000x lepiej niż w Seulu, ale plan na przejechanie miasta wybrzeżem w jeden dzień jest naprawdę zabawny z perspektywy czasu.
Dwa dni to absolutne minimum dlatego też decydujemy się na dwa noclegi. Szczególnie, że teraz do wiecznego stania na czerwonych światłach dołącza drugie zajęcie: Sylwia robi wszystkim zdjęcia, bo odwiedzamy zadziwiająco dużo punktów widokowych, a na każdym z nich, wiadomo – zakładowa wycieczka.
Naprawdę warto, bo doświadczamy wszystkiego. W ogóle, jeśli miałbym spędzieć dwa dni w Korei, byłoby to właśnie Busan. Bo w Busan jest wszystko: górki, lokalne targi i jedzenie, morze, plaże, wieżowce, fabryki, punkty widokowo – taki skompresowany kraj.
Wymeldowujemy się w poniedziałek rano i szybkim pociągiem wracamy do Seulu. Szybkie pociągi w Korei są szybkie, ale porównywanie ich do japońskich Shinkansenów, to jak porównanie lotu Ryanem do Dreamlinera z LOTu. Niby oba lecą, ale jakoś tak inaczej.
Nie wiem co się robi w Seulu
Mamy więc jeszcze jeden, pełny dzień na Seul. Planowaliśmy klasycznie wysiąść z pociągu nieco wcześniej i podjechać do centrum rowerem, ale deszcz skutecznie nas do tego zniechęcił. Dzień spędziliśmy więc najpierw na szukaniu jedzenia innego niż 7-Eleven, a następnie na bezcelowym jeżdżeniu wzdłuż rzek. Bo tylko w ten sposób mogę się nie denerwować. Światła drogowe i infrastruktura dla rowerów mnie regularnie pokonuje.
Jest OK i nawet udaje nam się zobaczyć kilka słynnych miejsc (patrząc po liczbie lokalnych turystów). Są to:
Park Naksan – czyli niezły punkt widokowy z jakimś zabytkowym murem, okupiony jednak wielki bólem nazywającym się: podjazd 25%.
Wioska Bukchon Hanok – w której nagromadzenie turystów osiąga limit – takie koreańskie Kioto, tylko wygląda, jak zbudowane niedawno.
Pałac Gyeongbokgung i imponujący przed nim, wielki plac. Sam pałac, jak pałac – dla takiego ignoranta jak ja nie wyróżnia się niczym szczególnym, poza tym, że spotkać można masę Koreańczyków przebranych w lokalne strone i nagrywających Tik Toki. W skali długofalowego zmęczenia osiągamy wieczorem mocne 9 na 10 i pojawia się stan, w którym zaczynam cieszyć się na powrót do domu kolejnego dnia.
Podsumowanie, którego nie ma
Ja tu sobie narzekam i wnioskować można, że nie warto odwiedzać Korei, ale to nie do końca prawda. Sam kraj oczywiście nie zachwycił nas szczególnie, ale wakacje z małymi rowerkami są zawsze świetne. W opcji chodzonej prawdopodobnie wynajęlibyśmy samochód i jeździli pomiędzy parkami narodowymi. Korea to zdecydowanie najsmutniejszy kraj, który odwiedziliśmy, a jednocześnie najmniej ciekawy, ze wszystkich, które w Azji póki co odwiedziliśmy. Nie oznacza to absolutnie, że nie warto go odwiedzać – po prostu wydaje mi się, że są nieco ciekawsze miejsca – szczególnie, gdy leci się na drugi koniec świata.
Z Okęcia, z którego normalnie wracamy zastanawiając się na ile będzie próbował przyciąć nas taksówkarz, jedziemy z uśmiechami od ucha do ucha. Widzimy bowiem trawniki, kolory, młodych ludzi, a pod domem czeka na nas lokalna piekarenka, w której kupię sobie chrupiące rzeczy – co najważniejsze: bez ryżu i bez kiszonej kapusty.