Pętla Beskidzka to taka impreza, na którą przez cały rok się dzielnie czeka i bardzo chce się ją odwiedzić, a gdy już się rozpocznie, jedynym marzeniem jest, by się już skończyła. W tym roku, z okazji X-lecia, dołożony został dodatkowy dystans rozgrywany na 3 pętlach – 230km. Zamiast więc jechać jak zwykle PRO składający się morderczych rund (który wygląda TAK), zdecydowałem się na wyścig przypominający profilem królewskie etapy z Wielkich Tourów.
„We’re All Going To Die”
Powiem wprost: celem było pudło w klasyfikacji Open. Ten wyścig miał być szczytem sezonu (oczywiście psychicznym, bo moje „plany treningowe” nie wybiegają zazwyczaj dalej niż na 7 dni do przodu). Bardzo długa trasa, sporo górek, znajome drogi i pogoda – wszystko pasowało. Nie wiem jak to się dzieje, ale co roku warunki atmosferyczne są prawie takie same: bezchmurne niebo, niewielki wiatr i minimum 30 stopni jako średnia temperatura z całego wyścigu.
Na starcie stanęło 30 osób. W porównaniu do pozostałych dystansów to bardzo niewiele, ale każdemu z osobna należą się indywidualne gratulacje za tę decyzję. Pan Wiesław, organizator imprezy, już na dzień dobry pytał czy na pewno wiemy co robimy. Punkt 8.00 ruszyło auto, a za nim my.
„Dziś jest okrutne. Jutro nawet bardziej okrutne. Pojutrze jest piękne”
Początek to podjazd pod Zameczek. Przełęcz Szyrcula to 5,2km o średnim nachyleniu 5%. 10 minut jazdy i już wszystko wiadomo, nie będzie łatwo. Grupa momentalnie dzieli się i oprócz mnie zostaje 8 osób. To moi kompani na najbliższe okrążenie – taka Nienawistna Ósemka. Po cichu mam nadzieję, że jak u Tarantino – wszyscy umrą (oczywiście w przenośni). Czuję i słyszę dookoła siebie głośne oddechy, to miłe uczucie. Nie ma nic lepszego niż słyszeć jak inni się męczą bardziej niż Ty. Widzę jednak 2 osoby z przodu, które nadając to tempo są wyraźnie niewzruszeni – poważna konkurencja i podejrzewam, że są ode mnie dużo mocniejsi. Jak się później na mecie okazuje, kolejność jest zupełnie inna niż bym obstawiał.
Pierwszy zjazd i już wiem, że będę do nich tracił jadąc w dół. W sumie około 2-3 minut na każdym okrążeniu (które trwają 2,5 godziny), ale to nie problem. Trasa jest tak długa, że nie są to poważne straty. Jedziemy ładnie, po zmianach, na płaskim nie schodzimy poniżej przyzwoitych 40km/h. Pierwszy bufet umieszczony na 45. kilometrze olewamy, bo temperatura nie przekracza jeszcze 25 stopni i bidony mają bezpieczny zapas. Nie zaginamy się zbytnio, jest OK. Po drodze wpadają nawet jakieś KOMY. Noga całkiem świeża, to będzie dobry dzień. Patrzę na towarzyszy i kalkuluję kto wygląda mocno oraz próbuję przyporządkować osoby do kategorii wiekowych. Tu należy się łyżka dziegciu (czymkolwiek on jest) w tej nadchodzącej beczce pochwalnego miodu dla organizatora – naprawdę fajnie by było, gdyby w prosty sposób dało się rozgraniczyć osoby jadące na różnych dystansach i w różnych kategoriach wiekowych. Cokolwiek, nawet prosty, samoprzylepny pasek na sztycę w różnych kolorach. Oszczędziłoby nam to niezręcznych pytań o wiek.
„Wolność zaczyna się tam, gdzie kończy się strach”
po drodze mijam taki tekst na jednym ze słupów. Gdyby został napisany poprawnie, powinien znaleźć się według mnie na każdym ze szczytów. Poprawnie to znaczy: „szybkość zaczyna się tam, gdzie kończy się strach„.
Salmopol, największy podjazd w okolicy (10km / 4%) mija szybko. Dalej jedziemy spokojnie, ale czujemy, że kolejne okrążenia, na których temperatura wzrośnie o jakieś 10 stopni będą ciężkie. Szczyt zdobywamy w niecałe 29 minut, co jest wynikiem gorszym o 3,5 minuty od KOMa. Niby przepaść, ale biorąc pod uwagę warunki, wydaje się to dobrym rezultatem. Na górze mamy prawie 8 minut przewagi nad drugą, 15-osobową grupą. Na zjeździe znowu tracę około minuty, nie potrafię wyprzedzić aut tak sprawnie jak pozostali. Dokręcam jednak na dole i zanim jeszcze zjeżdżamy z głównej drogi, jestem już ze wszystkimi. Wychodzę na przód i zatrzymuję się na moment przy kolegach z drużyny Absolute Bike Team, którzy wymieniają mi momentalnie bidony. To jest czysty zysk, bo 15 sekund później jestem znowu w grupie, która musi jeszcze stanąć na szczycie Stecówki, by uzupełnić zapasy. Mimo tego postoju podjeżdżam ją w 11 minut, to mój 3. rezultat w historii, mimo że próbowałem już wiele razy. Dalej jest dobrze i czuję się jak nowy.
„We can be heroeeees… just for one day”!
Wszyscy stają, ja chwytam kubeczek i ruszam na zjazd, przecież i tak mnie dojdą zanim się skończy. Trochę szaleńczo i odważnie, ale jadę. Nie ma tam segmentu – pewnie ze względu bezpieczeństwa. Kto kiedykolwiek zjeżdżał tą drogą, wie co potrafią zrobić poprzeczne rynienki na drodze i żwir na zakrętach. Nie wiedziałem tam nigdy poważnego wypadku, ale często widuję ludzi w rowie. Na dole dojeżdża do mnie motocyklista, spędzi ze mną trochę czasu. Obracam się, nie widzę nikogo. Mijam najpoważniejsze ścianki na trasie. Mimo pierwszej w tym roku wizyty z górach z kompaktem, nie są łatwe, koło buksuje w miejscu, tracę niepotrzebnie waty. Motocyklista informuje mnie o minucie przewagi – decyduję się więc przyspieszyć i zobaczyć co się stanie…
Wiem co teraz myślicie. Odjechałem z grupy na 90. kilometrze – przede mną jeszcze 140. To nie miało prawa się udać, żadnego. W mojej głowie wydawało się to jednak sensowne. Może nie zauważyli, że odjeżdżam. Może nie będą współpracowali. Możne zdecydują się jechać przeciętnym tempem. Ostatecznie, trochę nieładnie z mojej strony, ale może motocykl, który zabezpiecza mi trase (stanowiący 50% pojazdów, które z nami jadą) sprawi, że trasa będzie gorzej zabezpieczona dla pozostałych i będą zwalniali na skrzyżowaniach. Jakoś to sobie składam do kupy i ruszam ile Bozia w nogach dała: szybko, ale nie na tyle, żeby się ujechać. Przypominam sobie poziom zmęczenia, który jestem w stanie utrzymać samotnie przez 100km i go trzymam. Z pierwszych 20 kilometrów samotnej jazdy osiągam średnią 42km/h. Człowiek na motorze podjeżdża co jakiś czas informując mnie o przewadze nad grupą: minuta, dwie, trzy – rośnie. Nogi dalej świeże. Jazda z motocyklem to najlepsze co mi się zdarzyło od długiego czasu. Skutecznie blokuje mi ruch na każdym skrzyżowaniu i przelatuję jak pros. Jestem jak Sagan w Richmond… przynajmniej do momentu, gdy okazuje się, że jednak nie jestem.
Ogromny szacun dla panów zabezpieczających trasę. Kulać się za nami z prędkością żółwia przez te ponad 8 godzin, w pełnym stroju i mimo wszystko nie stracić koncentracji na żadnym ze skrzyżowań. Z mojej strony – ogromnie dziękuję.
„Przede mną traktor, za mną tir
na plecy dyszy mi jak pedofil”
…tyle, że nie tir, a peletonik.
Staję na 3. bufecie żeby dolać izo. Ruszając z niego widzę za sobą grupę. Potem widzę ich już cały czas, z tyłu na horyzoncie. Nie zbliżają się, ale czuję ich oddech na plecach. Trzymamy równą odległość. Stwierdzam, że nie ma to sensu i trochę zwalniam, łączymy się. Psychika boli.

Droga jak droga, jest trochę dziur, trochę ruchu, czasem jakiś zakręt, ale nic nie przeszkadza, pełen komfort. Drugi podjazd pod Salmopol rozpoczynamy znowu sprawnie i stabilnie. Na szczycie osiągam swój drugi wynik w historii. Coś złego dzieje się jednak jakieś 4 minuty od szczytu. Może to wina pomylonego bidonu, w którym zamiast izo, miałem wodę. Może zjadłem za mało żeli, a może po prostu chwilowa bomba. Kalkuluję kalorie i faktycznie: 4 żele i 5 bidonów podczas 5-godzinnej jazdy to poważna pomyłka – kieszonki mam dalej pełne. Wduszam więc w siebie te ulepki i pozostaje mi już tylko czekać. Końcówka to męka, jadę jakieś 11km/h. Główna grupa, składająca się teraz z 5 osób odjeżdża mi, jeden kolega zostaje ze mną. Dopija właśnie zimną Colę, którą dostał chwilę wcześniej. Odjeżdża mi w dół, ale kilka kilometrów później widzę go jak stoi w cieniu, na poboczu . Z mojej strony to koniec. Nie mam z czego dokręcać w dół, po płaskim nie jedzie. Kręcę więc jak dziad i czekam na moc, która może nigdy nie nadejść.
„Ty i ja mieliśmy słońce rwać,
osiodłać czas, dogonić wiatr,
otworzyć bramy w światło dnia”
bo wszystko było przygotowane idealnie. Przyjechaliśmy dzień wcześniej. Wszystko było dograne, sprzęt nie zawiódł. Miało być pięknie, wszyło gorzej niż zawsze.
Siłą woli toczę się do Absolute’owych chłopaków, którzy napchają mnie kaloriami. Dostaję ochrzan, że kieszonki ciągle pełne, ale nie pozwalają mi zostać. Wrzucam cukier i ruszam na Stecówkę. Te 4 kilometry zajmują mi 6 minut dłużej niż ostatnio…
To nie tak, że jestem ujechany. Zadyszki brak, nogi bolą, ale nie tak, jak potrafią w najgorszych chwilach. Boli wszystko, łącznie z plecami, ale w porównaniu do wyścigu miesiąc wcześniej, który obejmował Mortirolo, czuję się dużo lepiej. Tylko co z tego. Nie mam z czego jechać. Czuję wypłukane nogi. Jak auto, które nie ma benzyny – niby wszystko działa, ale nie pojedzie (z tego miejsca, chciałbym pozdrowić Trafika, który działał odwrotnie: miał benzynę, a nie jechał). Chciałbym kręcić, ale się nie da. Jak zamykam oczy kręci mi się w głowie i czuję, że mogę zasnąć w 10 sekund. Dziaduję jednak dalej, w tempie podobnym co osoby kończące właśnie dystans PRO – jadę wśród brzuszków. Na górze mam już 9 minut straty do prowadzącego, nieźle urosło jak na kilka kilometrów podjazdu i kilka zjazdu.

„Quitting is the easiest thing to do”
Chwilę ze sobą walczę czy jechać dalej, ale decyduję się na zjazd i technikę „pojadę do przodu ile mogę, a martwił będę się później”. Dokładnie 20 minut jazdy i stoję na pobocze, w cieniu. Ścianki mnie zawracają. Noga nie ma z czego jechać Szybkie kalkulacje i wychodzi mi, że w tym tempie, jeśli nie umrę z ugotowania się głowy, na mecie za jakieś 3,5 godziny – nie ma sensu się tak katować. Po raz pierwszy w życiu decyduje się odpuścić i zawrócić na metę… przede mną ze 200 metrów w pionie, które przed chwilą zjeżdżałem. Podjęcie decyzji zajmuje mi z 15 minut – przez pierwsze 3 godziny nie żałuję tego co zrobiłem, bo wiem, że się nie dało inaczej. Niedługo kolejne wyścigi i epicka wyprawa, więc szkoda ryzykować.
„Non, je ne regrette rien”
Wnioski jak zwykle są wyciągnięte, ale oczywiście nie zastosuję ich w przyszłości. Postaram się tylko pamiętać o jedzeniu, bo ucieczki zawsze są dobre. Nawet te skazane z góry na niepowodzenia i te bezsensowne. Kiedyś to dojadę, a póki co zadowolę się nowym odcieniem opalenizny, który pojawił się po tych kilku godzinach w piekarniku.
Organizacyjnie jak zwykle bez zarzutów. Zabezpieczenie trasy dobre, bufety w porządku, kolejek brak, awantur nie ma, pakiet fajny. Poziom od lat ten sam – bardzo dobry. Jedyne do czego można się przyczepić (poza wspomnianym wcześniej oznaczeniem uczestników per kategoria/dystans oraz tymi śmiesznymi numerkami na kierownicy) to nagrody. Wiadomo, że nikt nie jedzie dla nagród, ale bony żniżkowe na opony na 50zł dla zwycięzców kategorii to trochę wstyd. Nie mówię, że trzeba dawać wielkie puchary, ale coś małego, lokalnego byłoby super. Tak jak na Tatra Road Race, które rozpoczyna się w kolejny weekend. Nie wiem – kubełek oscypków, pluszowa owieczka… cokolwiek.
