Skitury, o co cho?
Nigdy nie chodziłem po górach. Nawet latem. Gdy padła więc propozycja, aby wybrać się zimą w Tatry, w dodatku z nartami na nogach długo się nie zastanawiałem. O nartach skitourowych (lub skiturowych, do dzisiaj nie wiem, która forma jest poprawna) usłyszałem po raz pierwszy tydzień wcześniej. Na czym to polega i czemu jest takie fajne? Są optymalnym połączeniem biegówek i zjazdówek. Zaawansowany system wpinania, którego nie udało mi się do końca rozgryźć, pozwala przymocować buty na sztywno, gdy zjeżdżamy lub luźno, jak podczas biegania. Zasadniczą zaletą jest jednak to, że nie trzeba biec… no i że można na zjeździe skręcać nie martwiąc się o własne życie za każdym razem. Idziemy tempem spacerowym i delektujemy się widokami. Pot i cierpienie nie gaszą światła, jak podczas ostatniej wizyty w Beskidach. Na spód nart naklejamy tak zwane „foki”, które działają jak łuski. Zapobiegają poślizgowi i pozwalają na swobodne pokonanie stosunkowo stromych podejść. Przed zjazdem odklejamy je i chowamy do plecaczka. Do tego kijki o regulowanej długości, dzięki czemu dopasowujemy je do aktualnej sytuacji śniego-politycznej (jak przystało na nas: jeden wygięliśmy, drugi popsuliśmy) i mamy komplet. Przyznam szczerze: naklejanie „foki” jest upierdliwe, szczególnie w ciężkich warunkach, ale patent jest tak wspaniały, że warto się pogodzić z tą chwilą walki.
„Ej, to może wejdźmy na Kasprowy. To nie może być ciężkie”
Pogoda tego dnia wydawała się być idealna. Niebieskie niebo i lekki wiaterek zapowiadały relaks i opalanko. Potraktowałem więc jako dowcip fakt, że nowo poznany kolega Tomek (zwany też Mikołajem (?) ), bierze ze sobą system lawinowy i łopatę do wykopywania spod śniegu. Gdzieś z tyłu głowy pamiętałem jednak, że nasze wycieczki nigdy nie są łatwe… Nigdy.
W wypożyczalni proponuję zjawić się 5 minut przed otwarciem, w ten sposób zaoszczędziemy trochę, tak bardzo cennego zimą, czasu. Uciekanie przed zmrokiem nie należy do przyjemności. Koszt sprzętu jest relatywnie wysoki: kijki, buty, narty i foki to ok. 90zł za dzień, ale kolejnego prawdopodobnie i tak będziemy mieli tak obtarte stopy, że nie podejmiemy kolejnej próby. Ruszamy z Kuźnic. Pierwszy kilometr, jak zwykle, zastanawiam się po co mi narty na nogach. Szybciej byłoby bez. Podobne spostrzeżenia pojawiają się przy pierwszych nachyleniach. Ani to wygodne, ani szybkie.
Niezbędne jest porzucenie przyzwyczajenia do podchodzenia na krawędziach na rzecz stawiania narty całą powierzchnią na śniegu – wtedy trzyma przyczepność. A przynajmniej powinna – moje sine kolana przypominają, że nie zawsze jej się to udawało. Dawno nie spędziłem tyle czasu na kolanach.
Wszystko wyjaśnia się jednak, gdy po raz pierwszy stawiam buta na kopnym śniegu i ląduję w nim po kolano. Narty naprawdę pomagają. Idziemy powoli, ale radośnie…. do czasu. Wychodzimy z lasu i przed nami ukazują się pierwsze poważne przeszkody. Wzmożony wiatr i zasypana ścieżka zboczem góry działają dość niekomfortowo na mój lęk wysokości. Momentami nie jesteśmy pewni czy da się dalej iść.
Od czasu do czasu mija nas jednak nieznajomy, który twierdzi, że gdy tylko pokona się najbliższą, względnie niepokonywalną przeszkodę, będzie lepiej. Jako prawdziwi profesjonaliści, nie widzimy powodu by nie ufać obcemu człowiekowi pośrodku niczego i próbujemy iść. Wyglądał jak ekspert z TVNu, więc nie mógł się przecież mylić. Widoki na każdym z kolejnych postojów wynagradzają ryzyko. Pojawia się jednak nowy przeciwnik: wiatr. Wiatr przez duże W, powiedziałbym nawet, że olbrzymie. Wiatr tak mocny, że gdybym trzymał swoją wagę startową, mielibyśmy dzisiaj ujęcia jak z drona.
Dzień, w którym przestaliśmy być chojrakami
Z perspektywy czasu wiem już, że to nie był dobry dzień na spacery. W momencie, gdy piszę te słowa, ogłoszono, że w sobotę, przez wiatr i lawiny, 3 osoby straciły życie, a jedna walczy w szpitalu. Zrozumiałem też po co nam pomoce lawinowe. Podmuchy dość swobodnie mną pomiatały przewracając na zmrożony grunt. Piling twarzy rozpędzonymi kawałkami lodu sprawił, że wypieki zejdą mi jesienią. Pół roku będą wyglądał na zawstydzonego. Parokrotnie również noga obsuwa mi się na zboczu. Mam wrażenie, że gdyby nie powierzchnia hamująca nart, siłą rozpędu dojechałbym na tyłku pod Pcim.
Po pokonaniu płaskiej ścieżki przez las, stromej ścieżki przez las, stromej ścieżki na zboczu, oraz trawersie dość poważnego wzniesienia, czekał na nas najgorszy fragment: stok i okolice. Wieje już tak bardzo, że bardziej chyba nie może. Robimy 20 kroków do przodu, 3 minuty przerwy, cofa nas o 5 kroków i od nowa. Rezygnujemy kawałek przed szczytem. Uboga technika powoduje, że wejście tych ~300 metrów zajęłoby pewnie kilka godzin. Pozostaje więc już tylko odkleić foki i zjechać do punktu startu. Powiem wprost: jest to zajęcie ekstremalne. Ciężkie było nawet wyjęcie z plecaka mrożonego banana, a co dopiero walka z posklejanymi skórami. Puszczenie czegokolwiek, łącznie z plecakiem, powoduje, że po 3 minutach, będzie można to odebrać z okolic Nowego Targu. Koniec końców, nie takie rzeczy już robiliśmy (chociaż nie wiem, czy w kategorii zimowej próbowaliśmy większego hardcore’u) i udaje nam się dojechać na parking w Kuźnicach. Twarze lekko zmrożone, nogi poobcierane i poobijane od upadków, ręce we wszystkich kolorach tęczy, ale szczęśliwi – jak zawsze. Zgodnie z załączonym obrazkiem, szczera radość 100%:
Po co? Bo jesteśmy fajni, twardzi i możemy.
Jak zwykle, czytając swój tekst i patrząc na zdjęcia, mam wrażenie, że ktoś może pomyśleć o takim przedsięwzięciu, jako o bezsensownym. Przecież basen w Popradzie albo Bukowinie też jest super. Było ciężko, owszem. Jak zwykle, były drobne dramaty. Jak zwykle, pojawiły się chwile zwątpienia i momenty troski o swoje zdrowie. Ale jest to jedna z tych wycieczek, które wspominać będziemy jeszcze nie raz. Te, o które znajomi na najbliższych spotkaniach będą pytać kończąc każdą wypowiedź: „ale normalni to chyba nie jesteście?”. No i nie jesteśmy – to jest w tym wszystkim najlepsze. Nie ma nic lepszego niż siąść przed komputerem i odpalić film w stylu: 600km na raz albo 500km w święta i pomyśleć: „ale było ciężko i fajnie. Masakra. Chciałbym jeszcze raz”. By czy z perspektywy czasu było fajnie? Było najlepiej, jak zawsze.
*jeśli czytają to nasze mamy, żony i kochanki, to zaznaczam, że wszystkie fakty są znacznie przekoloryzowane na potrzeby bloga, a sama wycieczka była jak zawsze w 100% bezpieczna i odpowiedzialna (nawet ten zapis, gdyż dobrze wiemy, że przy naszym trybie życia nie ma miejsca na żony i kochanki)
[social_icon bg_color="#ffffff" color="#000000" icon="icon-arrow-right" type="type1" href=""][/social_icon] SŁIT FOCIE NA FEJSIE [social_icon bg_color="#ffffff" color="#000000" icon="icon-arrow-left" type="type1" href=""][/social_icon]
Wietrzne video: