Przez ostatnie kilka lat życia wyrobiłem w sobie trochę odruchów warunkowych. Do najważniejszych z nich należą:
Na myśl o Sobótce bolą mnie nogi i palą płuca. Dzieje się tak głównie za sprawą Ślężańskiego Mnicha, czyli wyścigu rozgrywanego w tym mieście oraz Uphillu Szosy pod Tąpadła (taka kilkuminutowa górka), czyli jedynego wyścigu (formalnego) jaki w życiu wygrałem. To był dzień, w którym pękły mi płuca.
Na myśl o pizzy wewnętrzny Maciek cieszy się, ale również smuci bardzo. Jakieś 3 miesiące temu okazało się, że Panda nie powinna jeść glutenu i od tego czasu, każdy kęs okupiony jest głębokim wyrazem współczucia.
Na myśl o Mai Włoszczowskiej boli mnie duma i wszystkie części ciała. Do dzisiaj nie pogodziłem się, ze swoim występem w Jeleniej Górze, kiedy to Jolanda Neff wklepała mi na wyścigu jakieś 3 dni. Jeśli ktoś chce się pośmiać, to przypominam, że relacja była tutaj.
Na myśl o jeździe w grupie, szczególnie tej większej, pełnej nieznanych mi osób i w warunkach niewyścigowych boli mnie skóra i sprzęt. Ustawek w trybie wycieczkowym unikam jak mogę.
Na myśl o wstawaniu w sobotę o 4 rano boli mnie wszystko. Bo jak człowiek cały tydzień pracuje, to ten jeden dzień w tygodniu chciałby się jednak wyspać.
Zebrałem więc te wszystkie informacje i:
Cały piątkowy wieczór spędziliśmy w Akademii Kulinarnej ucząc się robić pizzę. Ostatni raz tak pełny brzuch miałem chyba podczas Granfondo Stelvio. Nie wiedziałem jeszcze, że dzień później, u Huzara, czeka mnie jeszcze poważniejszy pojedynek.
Z Warszawy wyjeżdżamy o godzinie 5, czyli wstać trzeba było z godzinę wcześniej. Do Wrocławia jedzie się super – 8.15 jesteśmy na miejscu. Okazuje się, że mogliśmy zmniejszyć spalanie o dobre 3l/100km i jechać wolniej. Zaoszczędzone 40 minut spędzamy w McDonaldsie jedząc kanapki śniadaniowe i licząc się z konsekwencjami. Konsekwencje sprawiają, że w miejscu zbiórki stawiamy się o 9.01, czyli minutę po czasie. Na miejscu szok, bo byliśmy pewni, że skoro ustawka jest o 9, to ruszymy najwcześniej 9.15. Tak się nie dzieje i impreza wygląda, jakby czekała już tylko na nas. Ruszamy od razu nie znając żadnego planu i nie wiedząc, co się dzieje.
Żeby zrobić komplet, od godziny 3.55 towarzyszy nam Majka na Mistrzostwach Świata. Towarzyszy nam w nocnym śniadaniu, w pakowaniu, w windzie i w aucie. Zawody wygrywa Jolanda, więc w aucie małe święto. To moja druga ulubiona zawodniczka i nawet instagram Emily Batty nie jest w stanie jej tego miejsca zabrać. Jak dla mnie, powinna się nazywać #YOLOanda.
Pan Huzar robi to dobrze
Przejdźmy jednak do sedna. Po co ktoś miałby o 5 rano jechać z Warszawy do Wrocławia, robić rundkę rowerem i wracać z powrotem wieczorem. To nie ma sensu. Zdążyliśmy się już jednak nauczyć, że rzeczy bez sensu są najlepsze (a przynajmniej lepsze od tych z sensem). Król polskiej blogosfery kolarskiej (w czasie, gdy pan Kwiatkowski nie wrzuca live video) zorganizował wydarzenie charytatywne. Jak słyszę połączenie słów nowotwór i dzieci to o szczegóły nie pytam. Jedziemy 200km, za każdy osobokilometr Daichmann daje złotówkę. W sklepie nie bywam, a nazwa sugeruje, że to jakaś ukryta opcja niemiecka, ale to nieważne. Jedzie nas 4, więc wpada od nas 800zł, plus to co dorzuciliśmy do pudełeczka. Do pudełeczka dorzucić musieliśmy ze względu na wyrzuty sumienia, ale o tym później.
Na miejscu okazuje się, że ludzi takich jak my było całkiem sporo. Na pełen dystans rzuca się co prawda zdecydowana mniejszość, ale trasa jest tak sprytnie ułożona, że po każdych 50km można zakończyć swoją przygodę na stadionie w Sobótce. Na starcie grubo ponad stówka uczestników. Wszystko dzieli się na mniejsze grupy pilnowane przez ludzi z akademi Huzara i jedziemy niczym zawodowcy na wiatrach w Katarze.
Czy smoki puszczają bąki?
Bo jeśli tak, to na wylocie smoka efekt musi być mnie-więcej taki, jaki mieliśmy przez cały dzień. Stwierdzenie, że wiatr wiał to jak stwierdzenie, że na rozgrywanym dzień później Poznań Bike Challenge było dużo ludzi. Wiatr wiał tak, że nasza prędkość zmieniała się od około 20km/h do 50km/h na prostych. 50 było co prawda jak Panda w pierszej parze zapominała, że w tej jeździe nie chodzi o zespawanie ze sobą wszystkich grup, ale jednak. Wiatr sprawił też, że nie ma za dużo zdjęć. Wyjęcie kijka z gopro w chmarze obcych ludzi, nie jest ani bezpieczne ani rozważne.
A propos bezpieczeństwa- to zawsze największa bolączka każdej przejażdżki. Wychodzę z założenia, że ilość osób jest proporcjonalna do szansy na szlifa, a prędkość odwrotnie proporcjonalna. Tutaj zapowiadał się tłok i niskie prędkości. Jak się okazuje, było jakieś tysiąc razy lepiej niż w Poznaniu. Przez bite 200 kilmetrów nie widziałem ani jednej osoby, która spróbowałaby zademonstrować swoją moc zaciągając grupę lub skacząc pod jedną z wielu hopek. Oczywiście, zdarzali się rycerze ortalionu, którzy wprowadzali pewne zamieszanie, a ich pozycja Frooma na zjazdach generowała wysoki poziom konsternacji, ale było to raczej spowodowane brakiem obycia w grupie niż złymi, czy głupimi intencjami.
Same tereny dookoła Sobótki to odsłonięte pola, fragmenty w lasach, niezbyt duże pagórki i kilka małych podjazdów. Do tego dobre asfalty, minimalny ruch i niezbyt uprzejmi kierowcy. Widok kierowcy przecinającego peleton na pół dlatego, że ma pierwszeństwo, to nie jest jednak coś, do czego jestem przyzwyczajony. Ostatnimi czasy mam nieodparte wrażenie, że w Warszawie jednak nie jest tak źle z autami. Może kierowcy się już przyzwyczaili?
Ludzie mi współczują
I to generalnie jest bardzo śmieszny temat. Jakies 3/4 rozmów, które odbywam w peletonie, przynajmniej raz dotyka tematu: ale w tej Warszawie to macie strasznie źle. Faktycznie, sam często głosiłem taką teorię, a obecnie stwierdzenie droga na Gassy wydaje się być obraźliwe w całej Polsce. Zaskoczę Was – tak nie jest. Warszawa jest płaska, ale jeśli możemy się z tym pogodzić, jest fajna. Jest przynajmniej kilka pętli, na które możemy się dostać z centrum w ciągu 15-20 minut praktycznie bez świateł. Ciekawe, czy ktoś z Wrocławia może tak powiedzieć ;-) Jest całe południe, czyli Góra Kalwaria po jednej stronie rzeki, Mazowiecki Park Krajobrazowy po drugiej, na północy Kampinos i okolice jeziora Zegrze. Wszędzie da się wytyczyć trasy z minimalnym ruchem i idealnymi asfaltami. Po godzinie jazdy tereny przypominają bardziej ścianę wschodnią niż przedmieścia stolicy. No i oczywiście da się tu jeździć cały rok w przeciwieństwie do gór. Ale to wszystko temat na zupełnie inną historię.
Po czym poznać biegacza?
Rozmowy w peletonie to oczywiście clue całej jazdy. Z jednej strony możesz trafić na gościa, który ma tysiąc i trzy super historie, ale się nimi nie dzieli. Z drugiej na człowieka ze słowotokiem o sobie. Opowie Ci jak trenuje, jakie ma czasy na połówce Ironmana, jak lubi sobie dać zimą w palnik, żeby przepalić nogę, o jedzeniu, o tym ile ostatnio schudł i o wielu innych rzeczach, a Ty siedzisz zabudowany w peletonie i zastanawiasz się, jak z niego uciec. Może wjechać do rowu po urojonym podmuchu wiatru i poczekać aż przejedzie? Ale co jeśli w rowie przypadkiem złamiesz rękę albo złapiesz kapcia, a ten gość z Tobą zostanie? Gdybym miał katapultę, skorzystałbym z niej. Z jakichś nie do końca wiadomych powodów, najwięcej do powiedzenia mają osoby, których słucha się najnudniej. Albo ten gość, co to ostatnio tak bardzo skatował się na jakimś Rzeźniku. Mam wrażenie, że za parę lat w takich biegach na mecie ustawią człowieka, który daje w mordę. Już widzę te opowieści: Ty, słuchaj – koleś mi taką lufę zasadził, że straciłem trzy zęby i do dzisiaj leczę wstrząśnienie mózgu – ale było super! Bo niestety, opowiadając innym o sobie musisz wziąć pod uwagę, że opowieść o legendarnej wycieczce 300 kilomerowej może robić niewielkie wrażenie, jeśli słuchający wie o koledze, który jedzie 2 pary dalej, a zrobił ponad 10x więcej w tydzień.
Tak poza tym, podobne jazdy to jedyne miejsce, w którym można spotkać się ze znajomymi z drugiego końca Polski bez jakiegoś szczególnego umawiania się. Na wyścigach nigdy nie ma czasu pogadać, po wyścigach nie ma siły, a tak po prostu dograć spotkanie jest trudno. 200 kilometrów z postojami to wystarczający czas, aby nadrobić towarzyskie zaległości i dobić kilku interesów w stylu: sprzedam Opla.
Jakby tego było mało, Panda poznaje to miłe uczucie, gdy resztą sił i nadludzką siłą woli dogania się pod górkę peleton i gdy tylko się z nim złącza, ktoś oznajmia, że właśnie rozpoczyna się przerwa na siku.
Rycerze cebuli
Jak już tak jestem w temacie narzekania, mam apel. Krótki, ale bardzo wyrazisty apel. Apel, który przypomina trochę taki o mycie rąk po sikaniu, ale który jak widać jest potrzebny. Czy jeśli stoisz w kolejce do kasy w Lidlu, a ktoś delikatnie popycha Twój zadek mówiąc – proszę, stań sobie przede mną, to jest to fajne? Popychanie dziewczyn za pupę nie jest fajne. To znaczy, może i popychanie swojej w warunkach przekraczających 15% może być tolerowane (choć u nas zdecydowanie nie jest), ale obcych? Ja wiem, że może się to wydawać gestem rycerskim, ale jest to gest buracki. Znam oblechów przyjeżdżających na damskie ustawki, na dzień dobry całujących się ze wszystkimi, a potem cały czas pomagających im swoją magiczną ręką.
Dodajmy do tego fakt, że popychać trzeba umieć i popychanym też trzeba umieć być, żeby nie zrobić krzywdy sobie i wszystkim dookoła. Rycerzami zazwyczaj są osoby, które potem i tak spływają do tyłu w zadyszce. Informuję więc: o ile w męskim peletonie popychanie się jest normalne, to w przypadku jazd koedukacyjnych nie zawsze. Czasami lepiej uprzednio zapytać, czy pomóc. I mówię to w trosce o Was drodzy Panowie. Jak pewnego dnia Panda zacznie jeździć z pompką w kieszonce, posypią się zęby.
Sobótka jest daleko od Głodówki
Tymi wywodami, które zdają się być niezbyt na temat dochodzimy do najważniejszej informacji. W Sobótce było super i nikt z nas nie żałuje tych 7 godzin w aucie. Naprawdę niewiele trzeba, by stworzyć fajny, kolarski event. Tak naprawdę, potrzeba stworzenia fajnej pętli, którą w awaryjnej sytuacji da się skrócić i bufetów. Tak jak na Kaszebe Runda (tutaj opis tej pięknej jazdy). Zdecydowanie wygodniej (przynajmniej dla mnie), gdy przejazd nie jest organizowany w formie kilku peletonów po kilkadziesiąt osób, a wielu małych, które z czasem mieszają się między sobą i startują o dowolnej porze z bufetów. Tu jednak sytuacja jest wyjątkowa, bo to przecież akcja charytatywna.
A najpiękniejsze jak zwykle jest jedzenie. Przy stadionie w Sobótce, na którym meldujemy się ze 3 razy są ciasta, małe naleśniczki, kanapki, izotoniki, cola, woda i inne małe uciechy. Jest ich tak dużo, że na koniec i tak jeszcze zostają. Mimo, że zjedliśmy tyle, że aż głupio nie wrzucić czegoś do pojemniczka ze zbiórką, bo mogłoby się okazać, że po naszej wizycie organizatorzy są stratni. Imprezy, na których jest długa trasa i dobre bufety to najlepsze imprezy. Kanapka z szynką, serkiem i ogórkiem kiszonym była prawdopodobnie najlepszą kanapką tego miesiąca. Można oczywiście jeść fancy ricecake’i indywidualnie zawijane w sreberko i podpisane z jakiego superfood były zrobione, ale kanapka to kanapka, a serniczek to serniczek.
Dobrze robić rzeczy dobre
Fajnie, jeśli Twoje hobby przynosi jakieś głębsze korzyści dla świata. Fajnie jeśli masz sporą publikę i siłę przebicia jak pan Bartosz Huzarski i wykorzystujesz to, aby pomóc innym. Takie rzeczy działają lawinowo. Jeśli jest sponsor, od razu pojawiają się też inni – w tym przypadku było ich minimum kilku. Jeśli sponsorzy widzą, że jest frekwencja i dobra atmosfera, rozważą pewnie w przyszłości więcej takich akcji. A warto zaznaczyć, że była to pierwsza impreza od dawna, w które nie widziałem żadnego dzwona. No i koniec końców fajnie, gdy Twoje nogi mogą przydać się do czegoś innym.
A patrząc egoistycznie, takie jazdy uświadamiają, że 200 kilometrów może zrobić praktycznie każdy. Gdy w pracy mówię, że zrobiłem 2 paczki na rowerze, patrzą na Ciebie jak na wariata. W odpowiedniej grupie, bez spinki, z zapewnionym jedzeniem i ludźmi chroniącymi od wiatru, taki dystans może i zajmuje cały dzień, ale nie jest jakimś ekstremalnym wyzwaniem. Z chęcią zobaczyłbym więcej takich (chociaż może w nieco mniejszych grupkach).
Zamiast to czytać, lepiej rzuć hałmaczem
Jak kogoś nie było na miejscu, a ma ochotę dorzucić jakiś grosz to zapraszam. Może zróbmy taki deal, że na najbliższym kofi rajdzie (piszę po polsku, bo nie mam pojęcia jak to odmienić) kupicie sobie kawę mrożoną za 2zł i wafelka zamiast zestawu z kawiarni, a zaoszczędzone 4zł przelejecie na fundację. Zakładając, że wpis w pierwszym tygodniu przeczyta jakieś 5000 osób, kwota może być sensowna.
Fundacja „Na ratunek dzieciom z chorobą nowotworową”
Ul. Ślężna 114s/1
53-111 Wrocław
Bank Millenium S.A.
11 1160 2202 0000 0001 0214 2867
Z tytułem wpłaty „Filip Banaś”
My zamiast zjeść bułkę z Biedronki udajemy się do naszej ulubionej pizzerii San Lorenzo i zamiast zamówić tam najlepszą pizzę w okolicy, kupuję makaron. za 9 makaroników z serem i łososiem płacę 30zł co niszczy mi cały dzień. To była najgorsza decyzja tego tygodnia…
Maciek – nastepnym razem jade z Wami bo Poznań BC to porażka – jedynie z Bartkiem Huzarem piątke można przybić
Sam wyścig był ok, ludzie też byli świetni . Emocji nie brakowało. Ofiar też.
Niemniej organizator nie popisał bufetem (na trasie i w strefie) i ogarnieciem opóźnień (to jednak sprawa losowa), tutaj pies pogrzebany. tez sie zastanawiam nad kolejnym udziałem ale o tym pomyśle za miesiąc ;)
Biedna Panda, widać że „rasowi” samce-p(chacze)omagacze nie mogą tylko pooglądać jej wdzięków i muszą dotknąć. To już molestowanie… następnym razem gaz w żelu :) albo wspomniana pompka.
Pozdrawiam Panią z ostatniego zdjecia :) super event i naprawdę bylo bezpiecznie!!!
…ale serio żałosne te Twoje pierogi.