Wybór Lanzarote jako celu wyjazdowego był bardzo prosty. Wszedłem na strony wszystkich biur podróży, wybrałem datę od “jutro”, odrzuciłem kierunki niestabilnie politycznie i niekomfortowe kulturowo i posortowałem po cenie. Gdy jedynym dodatkowym kryterium jest kuchnia i internet w apartamencie, wszystko staje się proste. W ten sposób wylądowaliśmy hotelu Cinco Plazas w Puerto del Carmen z biura TUI za jakieś 1800zł / tydzień z przelotem i bagażem, w którym mieści się Brompton – najlepszy rower świata. Czy warto? Nie wiem, ale teraz już się domyślam ;-)

*uwaga, tekst pisany jest przez kulturalnego ignoranta i jest opinią czysto subiektywną.

Ile warto zapłacić, by zobaczyć gruz?

Co do samego hotelu – za tę cenę – jest OK. Miejsca dużo, internet w miarę, jedzenie tak złe, że 3. dnia przestaliśmy przychodzić na darmowe śniadania, do promenady bardzo mocny rzut kamieniem z okna i przede wszystkim – sklep Dino Express – słaby rzut kamieniem z okna. Na wyposażeniu kuchnia z mikrofalą i wszystkim, co potrzebne.

Z samym Lanzarote jest jak z filmem lub sztuką w teatrze. Przeczytasz sto milionów chwalących recenzji i zero negatywnych, porozmawiasz ze znajomymi, którzy je polecają, a potem oglądasz i zastanawiasz się co jest z Tobą nie tak. Najlepszym opisem jest odpowiedź pana Makyo na moje pytanie “czy warto?”: wyspa na pewno jest unikatowa. Mniej więcej drugiego dnia, mieliśmy już na ten temat swoją teorię. Normalnie, jak jedziesz na wakacje, to w tym miejscu jest ładnie i myślisz sobie, że jest super. Tu jest unikatowo, bo już na dzień dobry widzisz, że jest brzydko. Ale tak na poważnie – jest brzydko. Długo zastanawiałem się, czy użyć tego słowa, ale Sylwia nie ma z tym problemu i w każdym momencie możecie do niej napisać na Instagramie i potwierdzi. I tu uprzedzę osoby, które już po pierwszym akapicie chcą mnie wyzywać i wrzucę sam zdjęcie negujące co mówię:

Jak to jest, że cały internet uważa, że Lanzarote jest piękne – nad tym postanowiłem się nie zastanawiać. To jest trochę tak, jakby pojechać zobaczyć nic. I to nic faktycznie może być ciekawe i inne, bo jednak zazwyczaj gdzieś jest coś. Można więc uznać, że nic jest czymś, co jedzie się zobaczyć.

Nic jest tam bardzo fotogeniczne, na dłuższą metę nic jednak nie jest ciekawe i zdecydowanie brakuje czegoś. Z drugiej jednak strony Freddy śpiewał, że przecież “Nothing (nic) really matters”, więc może jest w tym coś głębszego, czego nie dostrzegam. Albo nic.

W każdym razie polecam zastanowić się, czy poniższy krajobraz Cię jara. Mając jednak z tyłu głowy, że za tymi górami na pewno jest już ocean, a za Tobą, jest droga asfaltowa. Gdyby ten krajobraz był na amerykańskich przestrzeniach, byłoby na pewno inaczej. Ale nie jest, co oczywiście też ma przecież sens, bo stoisz na środku małej, atlantyckiej wyspy.


Z czym się zgadzam na pewno?
Z tym, że jeśli ktoś lubi plażowanie, to się tam odnajdzie. Jest kilka plaż, skrajnie od siebie różnych i całkiem ładnych. Takie w miastach, takie wśród skał i takie ogromne. Na niektórych nie ma nawet kamieni z lawy.

Z tym, że to jest fotogeniczne miejsce również nie da się nie zgodzić. Jeśli jednak zaczniecie te zdjęcia przeglądać w większej liczbie, zwróćcie uwagę, że przedstawiają zazwyczaj te same, kilka miejsc. Ciężko się niby dziwić, wyspa jest mała. Z drugiej jednak strony, odkrycie że jest większa niż Madera, to ciężki szok. Subiektywne porównanie Madery i Lanzarote to porównanie całkowitych przeciwności, które z naszej perspektywy łączy – zapłacona przez nas cena. Zakładając, że Madera była wspaniała, resztę można sobie dopowiedzieć. Ty jednak możesz bardziej lubić duże plaże i słońce, niż deszcz i zielone górki. Na Lanzarote, większość ogródków wygląda tak:

Wśród wszystkich odwiedzonych miejsc, Lanzarote ma prawdpodobodnie największy rozstrzał pomiędzy tym, jak fajnie tam jest, a jak nam się podobało.

Bo to po prostu nie miejsce dla nas. Zbyt mało terenów do chodzenia, zbyt mało “lokalnego kolorytu”, zbyt mało roślin. Nawet zwierzątek nie ma, choć obecność ptaszka o nazwie “srokosz” pozwala poczuć się jak na naszym warszawskim balkonie. Tak, ktoś nazwał gatunek ptaka: srokosz.

Momentami Lanzarote przypomina Dolinę Śmierci i drogi w stylu Artist’s Drive, gdzie też nie ma niby roślinności, ale świadomość różnicy w skali tych miejsc, robi jednak kolosalną różnicę.

Ale

Może i słowo “ładnie” to ostatnie słowo, które przychodzi mi do głowy, biorąc pod uwagę całokształt wyspy.

Może i internet nieco kłamie mówiąc, że jest to najmniej turystyczna wyspa kanaryjska, biorąc pod uwagę, że dominującym językiem wydają się brytyjski niezrozumiały oraz niemiecki, a najczęściej zamawianym posiłkiem jest english breakfast.

Może i na większości wyspy wieje tak, że rowery mogą wyprzedzać samochody

Może i wszędzie są triathloniści

Skłamałbym jednak mówiąc, że nie ma “momentów” oraz nie warto paru miejsc zobaczyć. Przygotowałem więc weekendowy rozkład jazdy dla osób, które nie potrafią chillować lub muszą ścieśniać długie urlopy, w krótkie terminy.

Plan.

To jest trasa, które obejmuje drogi, którymi według mnie warto przejechać. Zrobienie jej w jeden dzień nie będzie ani przyjemne, ani komfortowe. Jeżdżenie na Lanzarote ma to do siebie, że rysowanie na sucho nie bierze pod uwagę wiatru, braku cienia i subiektywnego odczuwania trasy. Weź też pod uwagę, że poniższy trak omija punkt opisany na poniższej mapie jako “droga, którą warto zobaczyć”. Dzieje się tak dlatego, że nie umiałem tego rozsądnie narysować, ale trasa będzie rozbita na dwa dni (co polecam), powinno się już udać. Możecie też nawet wtedy trochę poplażować i przejść się po najlepszym spacerniaku, jaki udało nam się znaleźć. Uprzedzam, że jest to plan dla kulturalnych ignorantów.

pobierz gpx.

Przygoda zaczyna się w Puerto del Carmen, to odpowiednik naszego przysłowiowego Mielna. Różnica jest taka, że chińszczyzna sprzedawana jest faktycznie w chińskich sklepach przez azjatów, imprezy są nakierowane chyba bardziej na ludzi starszych o jakieś 30 lat niż nasze, no i nie ma straganów, billboardów, dmuchańców, grajców, srajców i tak dalej. Z całym szacunkiem dla przysłowiowego Mielna oczywiście.

Sama promenada z dedykowaną ścieżką rowerową ma jakieś 30km z minimalnymi przerwami i po opuszczeniu pierwszej miejscowości jest już bardziej jak Rowy w październiku niż Mielno w lipcu. Tylko że ciepło i słonecznie. Na szosce może to trochę irytować, ale promenada to część atrakcji. Szczególnie, że przebiega przy lotnisku i jak ktoś chce iść do więzienia może rzucić kamieniem w silnik lądującego samolotu – są na tyle nisko nad głową. Na promenadzie warto uważać na zderzenia czołowe, jako że większość Brytyjczyków, dzięki english breakfast, czuje się jak w domu także na ulicach.

Za promenadą znajduje się królestwo trajlonistów. To coś na kształt drogi będącej odpowiednikiem naszej Pętli S8, tylko pagórki większe, cienia mniej, wiatru więcej – taka serwisówka wzdłuż głównej drogi, oznaczone nawet jako Via Ciclista De Lanzarote. Na północy, w okolicy miejscowości Orzola jest jedna z ładniejszych dróg wyspy, choć zupełnie nie mam argumentów, by to udowodnić. Z opisu jest to: morze, lawa, mały ruch i bardzo ciekawe plaże, jak choćby Playa Caleton Blanco. To by było na tyle z płaskiego odcinka wycieczki, ale również z tego “pod wiatr”, gdyż można odważnie założyć, że zazwyczaj wieje z północy.

Potem jest Mirador del Rio. Podejrzewam, że najpopularniejszy punkt widokowy wyspy. Tak jak pierwszego dnia zbytnio nas nie zachwycił, gdy odwiedziliśmy go samochodem, tak rowerem świat wygląda inaczej i okazał się faktycznie mocny. A mocniejsza niż sam punkt jest choćby droga do niego prowadząca (ta zachodnia). Punkt oczywisty, ale i obowiązkowy. Potem podjazd z serpentynami do miejscowości Haria i nieskończenie długi i szybki (jak na standardy wyspy) zjazd. W miejscowości Teguise robi się postój w Jonniebakes Artisan Bakery and Cafe poleconym nam przez Patryka. To pieczone na miejscu babeczki plus kawa, robione przez dwóch super-miłych panów. W tej skali, w której ocenia się ludzi od 0 do 10, oni osiągają 13.

Potem trochę w górę, trochę w dół i meldujesz się w najważniejszym miejscu wyspy. Cokolwiek nie powiesz, to miejsce jest najważniejsze, kropka: Park Wulkanów, czyli Parque Nacional de Timanfaya. I teraz tak, skup się. Jeśli tak jak ja, przed wyjazdem zwiedzasz trochę docelowe miejsce za pomocą Google Street View, na bank trafisz tutaj. Mało tego, jest szansa, że rzucisz ludzika np w takie miejsce i ten widok przekona Cię do kupna biletów. Informuję więc: ta najlepsza pętelka, idąca przez środek najciekawszego miejsca na wyspie, dostępna jest tylko za pomocą autobusu wycieczkowego. W ogóle cały Park Narodowy daje 3 możliwości:

  • krótką przejażdżkę wielbłądem
  • odwiedzenie centrum turystycznego + 45-minutowa przejażdżka asfaltem przez park z pomocą autobusu turystycznego i krótki pokaz tego, jak gorąca jest ziemia, na której stoisz
  • krótki spacer z przewodnikiem

Oczywiście wszystko odpowiednio płatne. Normalnie powiedziałbym, że według mnie nie warto, ale biorąc pod uwagę liczbę alternatyw na wyspie – warto. Choć samo okrążenie parku publicznymi drogami jest wystarczające. To pewnie jedno z najbardziej unikatowych miejsc, które zobaczysz w życiu.

 

Wracając warto zahaczyć o obiad w Casa Juan Ramón. Jestem pewny, że nie jest to top10 restauracji na wyspie, ale nic bardziej lokalnego pewnie nie znajdziecie. Miejsce jest tak bardzo lokalne, że ciężko je znaleźć, nawet gdy widzi się je na mapie, a do tego nikt tam nie mówi (ani nawet nie próbuje) mówić po angielsku i menu z kilkoma pozycjami trzeba sobie tłumaczyć telefonem. Jeśli poszukujecie jedzenia bardziej eleganckiego, polecam wycieczkę do El Golfo, tam jest go pod dostatkiem.

 

Najlepsze, co możesz zrobić przed wypadem na Lanzarote, to kupić sobie okulary z szybkami w kolorze Purple Green lub podobnym – wtedy wszystko jest 5x ładniejsze, tak jak na zdjęciach.

I to tyle. Sylwia zapytana o wyspę odpowiada, że widokowo jest to generalnie plac budowy. Uczciwie przyznać jednak muszę, że jeśli szukasz promenady, kilku bardzo ładnych i mocno od siebie różnych plaż, knajpowania oraz hoteli all-inclusive z animacjami dla dzieci, wyspa na pewno spełni oczekiwania. No i może być też przypadek, że jesteś triatholnistą, wtedy i tak już tam na pewno byłeś lub będziesz i nie ma znaczenia co tutaj napiszę.

Ten tekst nie ma podsumowania, całkowicie celowo. Zostawiam Was z takim poczuciem, z jakim wróciliśmy z wyjazdu. Po raz pierwszy z to wysiadłem na Okęciu z uczuciem: o jak ładnie, kolorowo.