Ten dzień zaczął się bardzo dobrze. Umówiliśmy się z Pandą w przedpokoju o 8:31, bo 6 minut później mieliśmy się spotkać z Krzyśkiem pod Stadionem. Z punktualności wyszło tyle co zawsze i jak zwykle, nie była to nasza wina. Cóż, nazwa Super Prestiż nie zawsze zobowiązuje ;-)
W trasę udaje nam się zabrać mniej rzeczy niż na wypadzie do Sandomierza, mimo to podsiodłówki są wypchane do granic – nie wiem jak to działa. Wrzucamy tam:
– nogawki, rękawki i ultralighty z Decathlona (zwane też trzepotkami, ze względu na swoją doskonałą aerodynamikę) – nic z tych rzeczy się nie przydaje
– dętki, łyżki, łatki, multitoola, pompkę na CO2 i ręczną – też nic się nie przydaje
– koszulkę biegową i spodenki biegowe (jako pidżama oraz awaryjny strój cywilny).
– kable do ładowania, powerbanka na czarną godzinę
Na kolejną przygodę chwilę musimy poczekać. Dokładnie to jakieś 6 kilometrów. Jeśli myślicie, że takie pomysły na weekend nie mogą się rodzić w trzeźwych głowach, teraz już mamy dowód, że jednak mogą. Spotkanie przebiega w standardowej atmosferze wzajemnego zrozumienia i poszanowania. Czemu nie ścieżką? Bo po drugiej stronie. Czy musicie tak ulicą? Musimy. A może chodnikiem byłoby bezpieczniej? itd. Cóż, trochę podziwiam (i piętnuję) każdego, kto o 9 rano w sobotę, jechałby Modlińską na bani ;-)
Trasę zaczynamy najnudniej jak się da, jedziemy śladem Ronda Babka. Afsalt równy, ruch niewielki, czasem jakiś zakaz rowerów, który można bezstresowo zignorować. Długie proste, boczny wiatr – miłą zmianą jest jechać drogami, po których zazwyczaj wachlarze kolarskie walczą zalane potem, na nawierzchniach, po których niejedna rzeczka krwi spłynęła. Dojeżdżamy tak do zapory w Dębe. Ciekawostka, którą przyszpanujesz swojej dziewczynie, gdy na niedzielnej wycieczce będziecie mijali to miejsce:
Podstawowe wyposażenie elektrowni stanowią cztery turbozespoły z turbinami Kaplana o średnicy wirnika 4,8 m sprzężone z generatorami o mocy 6,25 MVA każdy. Moc instalowana elektrowni wynosi 20 MW, a średnia produkcja roczna to 91 GWh. Elektrownia połączona jest z Krajowym Systemem Elektroenergetycznym pięcioma liniami o napięciu 110 kV poprzez dwa transformatory blokowe o mocy 16 MVA każdy.
W skrócie: sekunda pracy elektrowni mogłaby mnie zasilić do jazdy na progu przez ponad 9 godzin. Niby dużo, ale liczby jakieś takie wyobrażalne (produkcja 91 000 000 000 Wh / 31 536 000 sekund w roku /320W FTP).
Pokonujemy największy podjazd w okolicy: Passo di Dębe. (600 metrów – średnia 4,2%). Na szczycie z przyzwyczajenia poprawiam, żeby urywać, a nie zostać urwanym. Czekam na resztę ;-) Z trasy zjeżdżamy kawałek dalej, poprzez Passo Przegranych (teraz wymyśliłem tę nazwę), czyli odbicie na miejscowość Nuna. To droga, która pozwala skrócić niedzielne rondo po tym, jak odpadliśmy, a chcielibyśmy jeszcze przed metą spotkać peleton ponownie. Można skrócić, schować się w lesie, poczekać i chwilę po tym, jak grupa nas minie, wyskoczyć i spoconym (tu z pomocą przychodzi woda z bidonu) ją dojść – profit!
Nie myślałem, że kiedyś to powiem, ale teren do jazdy za Nasielskiem staje się doskonały. To raptem ze 2 godziny jazdy z domu, a spotyka nas nowy, lepszy świat. Puste, wąskie i równe asfalty, ogromne pola i rzepak. Takie Kaszuby… tylko bez jezior i górek… czyli w sumie to jednak nie Kaszuby.
Gdyby nie świadomość, że dalej jesteśmy na Mazowszu, pomyślałbym: kurczaki-ziemniaki, ale tu mają ładnie! Chyba muszę częściej jeździć na północ, na pewno Koleje Mazowieckie dojeżdżają tu prosto spod mojej pracy.
Dalej z asfaltem bywa różnie, ale gdy jedzie się naszym tempem, zupełnie to nie przeszkadza. Dojeżdżamy tak do Ciechanowa. W ten weekend jesteśmy też w Ciechocinku i Ciechocinie, więc używamy tych nazw zamiennie, bo człowiek zmęczony, a strona słuchająca i tak wie, o co chodzi. Ciechanów to miejscowość znana z piwa – krótka wizyta w tym mieście pozwala zrozumieć, czemu to lokalna stolica piwa. To jedno z tych miasteczek, w których boisz się odejść od swojego roweru dalej niż na 1 metr. To zupełnie nieuzasadniona obawa, bo lokalsi zamiast Ci go potajemnie kraść, mogą przecież podejść i zabrać. Ewentualnie powalić swoim czarem: zabójczy oddech żula. Od czasu do czasu, któryś zapyta o coś związanego z kolarstwem, chyba coś tam ogarniają. Jeden z nich przychodzi też wytłumaczyć Pandzie, że nie jest Majką Włoszczowską. Przepraszam wszystkich, którzy tam mieszkają, ale czujemy się, jak pod hipermarketem w Popradzie.
Ciekawostka, którą możesz przyszpanować swojej dziewczynie: Ciechanów leży nad rzeką Łydynią. Legenda mówi, że powstanie nazwy rzeki Łydyni pochodzi d słów Ale łydy ma, łydy ma wypowiedzianych przez rybaka na widok królowej Bony pomylonej z jej służebną (tu macie całą legendę). Można więc powiedzieć, że miasto kolarskie. Wlepiamy się w lokalny folklor, zaliczamy deptak w centrum miasta (w stylu vintage – lody, fajne badziewia i wata na patyku):
Droga pomiędzy Sońskiem, a Ciechanowem jest równa i prosta. Jedzie się całkiem fajnie, mimo wiatru, który zaczyna sprawiać, że słyszymy już tylko na lewe ucho. Problem w tym, że dalej, pomiędzy Ciechanowem, a Mławą jest dokładnie taka sama. Jeśli macie rower czasowy z lemondką, na której można rozłożyć czytnik ebooków – zapraszam, to będzie dla was raj. W lekkie zakłopotanie wprawiają nas znaki odliczające kilometry do Słupska (l i t takie podobne w alfabecie). Największymi atrakcjami tego odcinka jest jakaś szosowa ustawka, która mija nas jadąc w przeciwnym kierunku oraz przerwa na siku w lesie.
Potem jest Mława – prawdopodobnie najładniejsze miasto na trasie. To nie jest tak, że jest jakoś szczególnie ładne (staramy się wszędzie zahaczyć o starówkę lub centrum jak przystało na prawdziwych turystów), po prostu nie jest brzydkie, a park, który mijamy, wydaje się nawet całkiem fajny.
Za Mławą robi się trochę lepiej. Pojawiają się pierwsze przewyższenia, niekończące się zielone pola zmieniają kolor na zielono-żółty. Nie widziałem chyba nigdy tak ogromnych pól rzepaku. Mijamy Działdowo i Lidzbark, o których ciężko powiedzieć mi cokolwiek – nie mam nawet zdjęć. Monotonna droga przenosi się z pól do lasu: to Górznieńsko-Lidzbarski Park Krajobrazowy. W końcu znowu jest bardzo ładnie. Zapominamy jak wyglądają auta. Zastępują je wszelkiej maści owady, które rozpędzone zabijają się o nasze kaski, okulary… i twarze.
To ważne, bo wcześniej, mimo że ruch był znikomy, kierowcy którzy nas mijali powinni zostać zawieszeni w prawach do kierowania czymkolwiek innym niż hulajnoga. Stara zasada mówi, że jeśli na 30 kilometrach spotykasz 2 auta, miną się dokładnie na Twojej wysokości. W tym dniu, żaden z samochodów nie planował ustępować, w związku z czym połowa z nich mijała nas na przysłowiową gazetę. Powinni wymyślić jakieś zasady jeżdżenia tymi pojazdami, albo chociaż testy, żeby nie każdy mógł się nimi poruszać… oh wait!
Humor poprawiają nam nazwy miejscowości – co za głowę trzeba mieć, żeby wymyślić: Miesiączki, Jajkowo (leżące po drugiej stronie ulicy), Radoszki, Łapinóżek, Wąpielsk, Szafiarnię, Śmietanki, Cielęta, Maderę, Obrazik, Miłostajki, Dwukoły, Jeże, czy Mieszki-Różki.
Za Brodnicą zjeżdżamy na jakiś szlak rowerowy. W wolnej chwili muszę sprawdzić co to było, bo pomijając fakt, że jego znaczna część prowadziła po strasznie beznadziejnej powierzchni (tak złej, że składała się w 90% z kraterów, w 5% z dziur i w 5% z nierównego asfaltu) to liczne górki, zakręty i miłe poczucie bycia na końcu świata sprawiały, że był to zdecydowanie najlepszy fragment od kiedy opuściliśmy okolice Nasielska. W ten sposób, po 8 godzinach i 40 minutach jazdy i 247 kilometrach docieramy do Golubia Dobrzynia, naszego celu. Nie uwierzycie, gdzie nocujemy:
Tak, w tym przybytku na horyzoncie. W autentycznym, krzyżackim zamku z XIII wieku. Jako że przez długi czas nie mogliśmy zdecydować się gdzie jechać (a fajnie mieć konkretny cel) – ta oferta z booking.com nas przekonała. Żeby było śmieszniej, wyjeżdżając z Warszawy mieliśmy problem, aby zapełnić 4-osobowy pokój komnatę. Umówiliśmy się więc z Adamem z Trójmiasta. Zawsze mnie cieszy, gdy widzę umawianie się na wycieczkę do Gassów, które trwa przez 47 wspólnych odpowiedzi. Umówienie się z Adamem (z tym Adamem co to ostatnio przyjechał do Polski na rowerze z Kanarów) trwało jakieś 2 minuty i sprowadziło się do wymiany ok. 6 wiadomości. Powiedziałem, że będziemy po 18, a on że dołączy. Na miejscu byliśmy 18:02, on kilkanaście minut wcześniej – nie powstydziliby się nas nawet Japończycy. Pizza z lokalną gimbazą, nieprzyzwoicie duże zakupy w Dino, których jak zawsze nie uda nam się przejeść i można wdrapywać się na górę.
Zamek jak nietrudno się domyślić jest super, jak to zamek. Położony na wzgórzu, z którego doskonale widać ogromny smog nad miastem z dymiących kominów. Pośrodku dziedziniec, ognisko, restauracja, dyby, armaty (nawet ta z Ogniem i Mieczem) i w ogóle niezły gotyk.
W zamku rozgrywa się kilka poważnych walk. Najpierw walczymy z za dużą ilością cukrowych pokarmów, które kupiliśmy. Potem eurowizja w TV, próba wejścia na piętrowe łóżka i zaśnięcie z klimatyzatorem przy głowie. Najgorsze, że klimatyzator się wyłącza, o czym przypomniałem sobie jak już wszyscy zasnęli (dopiero po 3 godzinach odkrywam do czego służył przycisk, którym bawiłem się przy wejściu). Dobre pół godziny dyskutuję ze sobą, czy łatwiej zejść z łóżka i go pstryknąć, czy zasnąć w szumie. Wybieram drugą opcję, dzięki czemu, czuję się jakbym cały czas jechał pod wiatr. Dobra zaprawa przed tym, co czekało nas w niedzielę.
Bo w niedzielę pogoda była bardzo dobra. Wiatr też był bardzo dobry, bo wiał w odpowiednim kierunku… tylko zwrot miał przeciwny. Czekało nas 10 godzin wiatru w twarz – to, co kolarze lubią najbardziej. Ruszamy w stronę Torunia drogami znanymi z Velo Toruń sprzed 2 lat (tu wpis o tamtym wyścigu). Trochę po lesie, trochę po górkach, trochę przez pola, aż dojeżdżamy do stolicy województwa.
W Toruniu zmieniamy trasę i wjeżdżamy na rynek, gdzie zgodnie z tradycją rynkowo-turystyczną sprawdzamy ichniejsze lody i gofry. Oba desery są kiepskie. Ten postój wydłuża nam trasę i do końca dnia, będę już w głowie kalkulował, jak szybko musimy jechać, aby zdążyć przed zmrokiem. Tym razem wyjątkowo wzięliśmy tylko postojowe lampki. Kalkulacje się opłacają, wliczając hambuksa kupionego pod domem, przy drzwiach meldujemy się 10 minut przed zmrokiem.
Wracając do trasy. Do Torunia jest spoko, potem nawrotka, trochę fajnej trasy i wjeżdżamy na najbardziej znienawidzony przeze mnie fragment tamtych okolic – droga 91, prowadząca prosto do Włocławka. To śmiertelnie nudna trasa ze sporym ruchem i wystarczającym do jazdy poboczem, ciągnąca się wzdłuż autostrady. Jakie widoki i odgłosy są na autostradzie wszyscy wiemy. Na tej drodze jest podobnie. Mimo że dobra do długich dystansów, nie wpasowuje się w nasz bezstresowy weekend.
Odbijamy na Ciechocinek. Asfalt zmienia się na chropowaty, przez co zakwasy nie odpuszczą mi przez 2 dni, a mrowienie na tyłku czuł będę jeszcze przez długi czas. Sam Ciechocinek bardzo fajny – trochę jak Kołobrzeg w szczycie sezonu, tylko że dla emerytów. Jakby tego było mało, trafiamy w okres komunii. Panuje więc atmosfera odświętna, a wypucowane samochody pełne ludzi w garniakach przeplatają się z meleksami, wożącymi turystów pomiędzy sanatoriami.
Jedziemy dziadowsko wolno. Nie przekraczamy 27km/h. Może to ten asfalt, może pagórki, może chmury wróżące nieubłaganie nadchodzący deszcz, a może po prostu jesteśmy zmęczeni jeszcze sobotą. Pierwsze sto kilometrów jedziemy obrzydliwie długo. Może i jest ładnie, ale nie doceniamy tego. To najbardziej bezpłciowa jazda jaką odbywamy w tym roku. Pod Włocławkiem wdychamy odpady z Anwilu, piękny zapach amoniaku i robimy typową przerwę pod Biedonką. Bagietka z szynką szwarcwaldzką – jestem przeszczęśliwy, tego dnia zarówno szynka jak i bagietki są w promocji praktycznie za pół ceny. Los się w końcu odmienił.
To także miejsce, w którym umiera Krzysiek. Na każdej trasie zaplanowany mamy punkty awaryjne w odległości max 50km (czyli oddalone o siebie o max 100), z których da się szybko wrócić do domu. Tym razem jest to Włocławek, Płock (ale tu transport jest rzadko) i Sochaczew, do którego trzeba zmienić trasę. Zostajemy sami z wiatrem. Lecimy wzdłuż Wisły trzymając prawie idealnie tempo 30km/h. To nasza sprawdzona prędkość w tak niesprzyjających warunkach, która pozwala jechać praktycznie bez końca. Asfalt w dalszym ciągu równy, wsie bardzo ładne, po lewej widok na Wisłę, której wysoki poziom sprawia, że czujemy się trochę jak podczas jazdy dookoła włoskiego jeziora Garda. W Płocku wyjątkowo nie odbijamy już na starówkę i skarpę. Wiemy, że są ładne, ale czas nagli. W Dobrzykowie odbijamy z fajnej, sprawdzonej drogi na jakąś mniej popularną, idącą przy Wiśle. To najlepsza decyzja tego weekendu.
Jesteśmy na Gassach. Tylko że jest ładniej i puściej. Jedziemy wałem – gdyby ktoś pokazał mi zdjęcia, dałbym głowę, że to droga pod Warszawą. Różnica jest taka, że od czasu do czasu droga odbija i znajdujemy się w wioskach, które wyglądają jak żywcem z jakiegoś filmu. Nie jestem pewny, czy komedii o europie wschodniej, czy horrorze. Mają po trochu ze wszystkiego. Drogai są równe, ale tak małe, że nie zdziwiłbym się, gdyby prowadziły komuś przez środek ogródka. Jest doskonale. Od czasu do czasu mijamy turystę lub starszą osobę na rowerze – dwa koła to chyba jedyny środek transportu w okolicy. W ten sposób mija 30 kilometrów. Ilość skrzyżowań, a raczej skrzyżowanek sugeruje, że bawilibyśmy się tu bardzo dobrze przez cały dzień – chyba wrócimy w te okolice.
Potem czekają nas już znajome okolice: przecinamy drogę na Wyszogród, pokonujemy most w Kamionie, jedziemy chropowatą drogą okrążająca Kampinos i lądujemy na Rolniczej. Najbardziej depresyjnej drodze w okolicy: z Czosnowa do Łomianek. Po drodze jeszcze obowiązkowe lody w jakimś sklepie i fotka przy tablicy, przy której nie da się fotki pominąć:
W Warszawie meldujemy się chwilę przed zachodem słońca. Okazuje się, że skoro weekend był słoneczny, to całe miasto wyjechało spędzić go gdzieś indziej i właśnie wracają. Żeby ominąć korki i sfrustrowanych kierowców, dokładamy sobie kolejne kilka kilometrów. Wyszło ich za dużo. Optymalne wartości zawierają się w przedziale 220-250km/dzień, szczególnie, gdy wiatr nie sprzyja, a jedzie się w ograniczonym składzie – notuję te wartości. To pomoże w przyszłości.
MAPA:
No fajnie fajnie, ale co to za podsiodłówki?
Było o podsiodłówce w http://hopcycling.pl/podsiodlowka-szosa-sandomierz/
w skrócie :)
https://www.decathlon.pl/torba-700-pod-siodo-l-id_8355079.html
Co to za model kasku, który ma Panda?
jakiś Ranking. Bardzo fajny, a w kategorii cena/waga jest nie do pobicia
Dzięki!
Fajna trasa i super opis :)
Planuję trasę z wwy na „bliskie” Mazury i chciałbym skopiować Wasz odcinek do Mławy (jako, że już przetestowany przez wytrawnych kolaży). Czy jest szansa na gpx?
Fajna trasa. Chciałbym sam spróbować ją pokonać. Czy jest szansa na jakiś plik *.gpx , tcx ze śladem?
Dzięki za info