W życiu każdego początkującego kolarza przychodzi taki moment, w którym stwierdza, że jest mocny. Jest taki słynny wykres pewności siebie, który odnosi się do każdej dyscypliny. Gdyby ktoś zapytał mnie 10 lat temu, czy jestem dobry w komputerach, odpowiedziałbym, że oczywiście. Z każdym kolejnym rokiem odkrywałem, jak bardzo się myliłem – mimo że moja wiedza rosła. Zapytajcie licealistę, czy zna dobrze Excela – powie Wam, że tak. Wyślijcie go do działu finansowego, w którym używane są skomplikowane makra generujące rzeczy, które potem są przetwarzane dalej. Wróci nieco zdziwiony. Jak to się ma do tytułowego pytania: jak jeździć, aby przeżyć?
Z kolarstwem jest podobnie. Zderzenie z rzeczywistością przychodzi, gdy opuszczasz swoich dotychczasowych kolegów i postanawiasz dołączyć do zupełnie nowej grupy (lub gdy pierwszy raz pojedziesz na Rondo – tu link do poradnika jak je przeżyć). Tej grupy, o której krążą po mieście legendy, a uczestnicy walczą na kreskach.
Taka wizyta to trauma, ale przejść musi ją każdy. Jest jednak kilka pomysłów, których zastosowanie sprawi, że nie będzie to aż tak bolesne. Przynajmniej psychicznie.
Po co? (się kolarze na rantach)
Pierwsze i najważniejsze pytanie, które można sobie zadać to: CZEMU? Czemu miałbym chcieć jeździć z grupą, w której przestanę być buhajem? Pomijając oczywistą tak trywialną sprawę, że jeżdżąc z szybszymi, sam stajesz się szybszy, bo przecież każdy wyścig jest podobno lepszy niż trening. A taka ustawka to dla Ciebie jak wyścig.
Po co być szybszym? Po co żyjemy? Gdzie w życiu jest cel? Dokąd tuptamy? To pytania, na które odpowiedź każdy powinien znaleźć sam. Nie uważam się za szybkiego kolarza, bardziej takiego standardowego, ale w ilości treningów, z których zostałem na przestrzeni kilku lat urwany, pewnie przoduję w swoim mieście. Teraz zdarza się to rzadziej i chętnie podzielę się spostrzeżeniami.
Szybsze grupy są bezpieczniejsze. Jeżdżą w nich bardziej doświadczone osoby, mniej jest przypadkowych trzepów (oprócz Ciebie). Kultura jazdy jest wyższa – zagrożenia są pokazywane, ludzie się znają. Najwięcej wypadków, nawet na Rondzie, odbywa się w momentach rozprężenia (no i ewentualnie na kresce). Ludzie zwalniają, koncentracja się zmniejsza, ktoś gdzieś zahacza, wszyscy leżą, śmierć i nieszczęście. Wysokie tempo samoistnie buduje odpowiedni szyk.
Poza tym, poznasz też ludzi, których potem spotkasz na wyścigach. Posiadanie dobrych kumpli w peletonie, to jak zwiększenie swojego progu o jakieś 40W – przynajmniej w naszym, mazowieckim wydaniu. Kolega rzadziej kasuje, częściej pomaga w chwilach kryzysu… no i zupełnie inna atmosfera jest, gdy jedzie się z kimś, kogo się zna.
Poradnik piszę ja. Człowiek, który w czasach, gdy treningi Ośki Warszawa były jeszcze otwarte, przez pierwsze 3 miesiące nie przekroczył w grupie lotniska na Gassach, a na Rondzie prawie cały sezon zmuszony był do samotnego pokonywania podjazdu na tamę, bo peleton był już na horyzoncie. Minął minimum z rok zanim po raz pierwszy pojawiłem się w peletonie na kresce w Jabłonnie i ze 3, zanim udało mi się dojechać jako pierwszy. (oczywiście przypadkiem, ale to nie ma znaczenia).
Poznaj ludzi i bądź poznany
Wpraszanie się na zamknięte ustawki jest średnim pomysłem. Podobnie jak dołączanie do nich gdzieś na trasie. Najlepszy sposób to pojawienie się z kimś, kto nas wprowadzi i przedstawi. Taką osobę znajdziemy pewnie na wolniejszych ustawkach, czy podczas samotnych jazd.
Jeśli takich nie znasz – poluj na popularnych trasach. Najważniejszym punktem jest tutaj zasada: ZAWSZE przed dołączeniem do czyjegoś treningu lub jazdy, zapytaj o zgodę. Niezależnie, czy to jazda grupowa, czy indywidualna. Nie ma nic gorszego, niż gość, który bez pytania siada na koło albo co gorsze – daje nieproszone zmiany. Możliwości po takim pytaniu są dwie: albo poznamy nową osobę i wyjdziemy na tego porządnego człowiek, znającego zasady albo wyjdziemy na porządnego człowieka, któremu trzeba odmówić, bo wykonywany jest właśnie precyzyjny plan. Tak czy siak, nie będziemy bucem.
Bo jeśli grupa odmawia Ci możliwości dołączenia to nie dlatego, że są mendami. Nowi ludzie są niebezpieczni, nieprzewidywalni – nikt nie lubi z nimi jeździć. To jak ten elitarny klub bogaczy, do którego ciężko się dostać. Albo ktoś Cię wprowadzi albo musisz zaparkować swoje Lambo przy klubie golfowym i czekać, aż samo chwyci. W naszym przypadku musiałbyś pokazać się z mocnej strony, zanim jeszcze rozpoczniesz jazdę z grupą…
Zacznij zimą
Czemu ten wpis pojawia się właśnie teraz, gdy liczba kolarzy dąży do zera? Nie ma lepszego momentu na dołączanie do mocnych ludzi niż zima. Nie dość, że nikt normalny zimą nie jeździ szybko, to jeszcze każda para nóg, która może pomóc w przetrwaniu tych ciężkich chwil, jest pomocna. Nawet na weekendowym Rondzie Babka poza sezonem większość osób powinna się utrzymać.
Zimą desperacja w poszukiwaniu kompanów osiąga wyższy poziom. To motywuje do wyjścia, pomaga z wiatrem i mrozem, gwarantuje, że gdy na lodzie wpadniemy do rowu, ktoś nam pomoże… no i oczywiście, trafimy na prawdziwych rycerzy hardkoru, a nie nie-dzielnych cyklistów. Najlepsze relacje nawiązuje się właśnie teraz.
Naucz się jeździć
– Dobrze jeździsz?
– Nie, ale szybko.
Mocna noga to zupełnie inna noga niż słaba. Podobnie jest z jazdą. Jazda w szybkiej grupie wygląda zdecydowanie inaczej, niż samotna lub legendarny coffee ride. Nie da się tego racjonalnie nauczyć inaczej, niż jeżdżąc w ten sposób. To trochę jak z nartami. Wiele lat uczyłem się jeździć na niewielkim stoku w Małym Cichym. Zostałem królem, zjeżdżałem najszybciej, skręcałem w każdym kierunku.
Przy pierwszej wizycie w Alpach pojechałem na czarny stok i po minucie miałem spodnie rozdarte w kroku, tak wielki pług zrobiłem – true story. Zasada jest taka: jeździsz samotnie, starasz się pokonywać zakręty najpłynniej jak umiesz, omijać przeszkody z jedną ręką na kierownicy. Potem umawiasz się z dobrymi kumplami i staracie się to powtórzyć. Jazda w grupie 6 osobowej nie różni się tak bardzo od zgranej grupy 26 osobowej. W skrócie: naucz się jeździć, zanim będziesz chciał nauczyć się jeździć! Zanim do kogoś dołączysz, powinieneś mieć już przeczytany każdy tekst w internecie o tym, jak należy się zachować i kiedy. Znajomość kolarskiej etykiety bardzo dobrze wpływa na zdrowie wszystkich dookoła.
Przyjedź na ustawkę wcześniej
Jeśli ustawka jest zimą i zaczyna się o 9.00 oznacza to, że stawić się na nią należy dokładnie o 8.59 Jeśli będziesz wcześniej – zmarzniesz, jeśli później – będziesz tym gościem co się spóźnia. Latem dopuszcza się minimalną obsuwę, ale znowu – nie chcesz być tym gościem. Stawienie się chwilę wcześniej sprawia też, że zdążysz kogoś poznać.
Pomijając fakt, że jeśli na start spóźnisz się dwie minuty, a grupa jedzie ze średnią (30km/h, he he he ;) ) to będziesz musiał przez 15 minut grzać 34km/h, żeby ich złapać. Wiecie jaka jest różnica w jeździe pod wiatr pomiędzy 30 w grupie a 34 solo? Taka jak pomiędzy staniem, a wchodzeniem po schodach.
Odrzuć strach przed byciem urwanym
Bycie urwanym na ustawce to coś, czego boi się każdy. To jak ten moment w gimnazjum, gdy idziecie wszyscy po lekcjach do Żabki po piwo i wchodzicie tam pojedynczo, bo to przecież nielegal. Ty wchodzisz ostatni, wychodzisz, a nikt już nie czeka. Wszyscy są na ławce w parku, bo o tobie zapomnieli. Zdarza się – mogłeś wejść pierwszy, ale przecież obowiązuje hierarchia.
Różnica jest taka, że w kolarstwie bycie urwanym po raz pierwszy boli bardzo, ale każde kolejne już mniej. To naturalna kolej rzeczy. Jeśli odpadniesz z grupy i więcej się już nie pojawisz, będziesz jednym z tych przelotnych słabiaków. Jeśli grupa urywa Cię co tydzień, będziesz tym gościem, co kiedyś da radę. Tym, którego zauważą. Dlatego też:
Lepiej umrzeć z chwałą, niż żyć jak trzepak
Co jest dokładnie odwrotną maksymą niż ta, którą stosuję w życiu. Głównie dlatego, że w kolarstwie żyć mamy kilka (lub może raczej kontiniusów/creditsów, bo umiera się wielokrotnie). Rower to nie bieganie, tutaj planowanie nie ma dużego sensu – przynajmniej na płaskim i wtedy, gdy celem jest dać radę, a nie wygrać. Nie wolno Ci myśleć o przyszłości lub o tym, że pewnie za chwilę nie dasz rady. Jak nie dasz to trudno, zatrzymasz się, zjesz batona ze sklepu, odżyjesz, dokulasz się do domu. To nie spacer hańby, a raczej powrót z przegranej bitwy, w wojnie, którą pewnego dnia wygrasz.
Zasada jest prosta: każda minuta przejechana w grupie, to minuta wygrana i to sobie powtarzaj. Być może zaraz ktoś złapie gumę, może tempo zwolni, może będzie postój – odpoczniesz. Musisz się skupić na teraz i na tym, żeby wytrzymać jeszcze moment. Jeśli umrzesz lub poczujesz, że poziom zmęczenia sprawia, że nic nie widzisz i czujesz zbliżający się karambol, zaznacz sobie miejsce i odpadnij. Pięknie wraca się potem do tego w przyszłości: pamiętam, gdy tutaj odpadałem – to było piękne.
Ambicje
Pamiętam mój pierwszy, względnie płaski wyścig w życiu. Tour de Rybnik w 2012 roku, takie kryterium z kilkoma okrążeniami po mieście. Na ostatnim okrążeniu byłem ciągle w pierwszej grupie, nawet niezbyt zmęczony. Były jakieś akcje, momenty zwątpienia, ale nogę określiłbym wtedy jako świeżą. Wyścig prawie wygrałem, to znaczy tak mi się wtedy zdawało, bo na jakieś 700 metrów przed metą przeskoczyłem radośnie z tyłów na pierwsze miejsce. Jakoś mnie nawet nikt specjalnie z tej 27 osobowej grupy nie gonił. Jechali grzecznie za mną, ustawiając się w kolejne, nieznane mi formacje: jakiś wężyk, wężyk pod kątem, jakaś husaria itp. 300 metrów przed metą zaczynałem się zastanawiać, w czym wyjść na podium. Nie muszę chyba dodawać, że ukończyłem na 27. miejscu, a gość za mną miał minutę straty. Jest takie powiedzenie (które właśnie wymyśliłem):
Roses are red. Violets are blue. There’s always a cyclist better than you.
Wniosek jest jeden: nie kozacz, dopóki nie powinieneś. Nie musisz nikomu niczego udowadniać, jeśli dajesz zmianę, jedź z identyczną prędkością jak osoba, na której miejsce wskoczyłeś. Zmianę wypada dać zawsze, więc pilnuj, aby starczyło Ci sił – jak długa ona będzie, zależy tylko od Ciebie.
Według mnie, w nowych grupach, lepiej legalnie wyjść na chwilę na przód, zgodnie z kolejnością i potem zbombić, niż wieźć się na cwaniaka. Nikt nie wzbudza politowania bardziej niż gość, który podkręcił tempo, a potem zniknął. Z kolei takiego, który wiecznie wiezie się z tyłu, nikt nie traktuje poważnie, ani jako części grupy.
Znaj trasę
Jadąc z grupą MUSISZ znać trasę. Jeśli jej nie znasz MUSISZ to zakomunikować – szczególnie jeśli jedziesz z przodu. Pomijając aspekt psychologiczny oraz komfort jaki daje świadomość istnienia miejsc, w których peleton prawdopodobnie zwolni lub zatrzyma się (np. światła), nieznajomość trasy jest zwyczajnie niebezpieczna. Szczególnie, że grupa nie jest autobusem i najbardziej oczywista, główna droga, zazwyczaj nie jest tą preferowaną.
Nie opowiadaj o sobie
– Po czym poznać triathlonistę?
– Sam Ci o tym opowie.
Załóżmy, że jedziesz już w grupie i czujesz, że jeszcze trochę pożyjesz. Nie bądź tym gościem, który opowiada ciągle o sobie – nikt ich nie lubi. Serio, ludzie są mili i Ci tego nie powiedzą, ale dziesiątki godzin, które spędzają ze sobą na treningach, generują doskonałe pole do obgadywania. Opowiadając ciągle co kupiłeś, gdzie byłeś, co prawie wygrałeś, może i jest ciekawe, ale raczej tylko dla Twojej mamy. To że ktoś nie pyta o szczegóły Twoich opowieści, wcale nie musi być spowodowane tym, że jest zmęczony. Nie bądź męczybułą – proszę ;-)
Podjazdy zaczynasz z przodu, zakręty jako pierwszy
Starzy wilcy znają takie sztuczki. Każdy wie, że w pierwszej parze jest najciężej. Zawsze trochę strach ochrzanić tego z przodu, że jedzie za wolno, bo może akurat wieje wiatr i gdy wyjdziesz na przód, wcale nie przyspieszysz.
Tu jednak kłania się również znajomość trasy – są miejsca, w których peleton się naciąga. No bo jeśli jest zakręt pod kątem prostym to pierwsza para trochę zwalnia, druga trochę bardziej i tak dalej. Ci z tyłu nie dość, że zwolnią bardzo, to jeszcze muszą najsprawniej przyspieszyć i najmocniej podgonić. Na podjeździe spłynięcie o 20 metrów z pierwszej pozycji sprawia, że jeszcze za kimś się złapiesz, z ostatniej pozycji spłyniesz w nicość.
No i można też troszkę oszukać poprzez minimalne zmniejszenie tempa podczas pobytu w pierwszej parze, trochę mocniejsze (ale oczywiście rozciągnięte w czasie) zwolnienie na podjeździe i mocnym zakręcie i czerpanie korzyści z możliwości kontrolowania tempa. Trzeba to jednak robić z umiarem i zachowawczo.
Jest jedno poważne ALE. Jako świeżakowi, nie wolno Ci tego robić. Miejsce świeżaka jest dokładnie tam, gdzie zwykłego szeregowego żołnierza na wojnie. Szeregowiec jest tylko po to, aby generał wykonał plan. Masz cierpieć, możesz umrzeć, ale musisz się dostosować. Przynajmniej do czasu, gdy zżyjesz się z grupą. Taki generał to ma życie – może nawet zarządzić przed wyruszeniem, że dzisiaj tempo jest nieco wolniejsze. Musi to jednak stwierdzić PRZED rozpoczęciem treningu. Prośba o zmianę tempa w czasie jazdy jest trochę jak stwierdzenie hej, patrz jaki mały! podczas wspólnego przystanku na siku w krzakach.
Pogódź się z porażką
Życie przeciętnego sportowca jak ja, czy Ty, składa się głównie z porażek… które porażkami wcale nie są. Nikt z kolegów z pracy oczywiście nie doceni, że osiągnąłeś sukces i dojechałeś z takim samym czasem co większość, ale bycie urwanym to element życia, z którym trzeba się pogodzić. Przegrywaj, obserwuj, wyciągaj wnioski, przegrywaj dalej (ale już z mniejszą stratą).
ALE
Nie rzucaj się z motyką na słońce. Grup obecnie jest tyle (przynajmniej na Mazowszu), że naprawdę łatwo znaleźć coś minimalnie-wyżej-niż-dam-radę do dołączenia.Jakieś 8 lat temu, gdy zaczynałem jeździć po Mazowszu szosą, miałem do wyboru tylko urwanie się przy lotnisku od Ośki lub przy zakręcie w Olszewnicy z Ronda, dzisiaj mógłbym znaleźć towarzyszy, od których z tamtą formą odpadłbym dopiero za połową trasy – to trochę większy sens.
*ja przepraszam, że wpis jest stylistycznie kierowany do męskiej grupy odbiorców. Ustalmy, że Ty odnosi się do kolarza, a kolarzem może być i mężczyzna i kobieta.
Fajny wpis, jak zwykle. Tylko te kolaże :-|
jak to się stało, to ja nie wiem ;-)
Czy można propsować ten wpis jeżeli ma się kalendarz od Szymona?
Szymon chyba też z prosami jeździ, ale przez ilość czasu, wydaje mi się, że ma łatwiej, więc chyba można
Więc propsuję i podsumowuję starym kolarskim powiedzonkiem: “Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono.”.
Coś dla mnie :) dzięki !
byle się zbyt mocno nie podniecać.; a jak zaczniesz to wspomnij czasy juniora -jeśli nim byłeś -jak reagowało się na mastersów wówczas?? A no z uśmiechem i lekkim przymrużeniem oka… Nawet ich pot miał inny zapach(jeśli to właściwe słowo) niż młodzieży…
Od siebie dodam, że jak junior młodszy jedzie na ustawke z miejscowymi ,,prosami” czyli mastersami, to zazwyczaj dla nas jest to komiczne wrecz, jak dorosli scigaja sie miedzy soba, niczym dzieci czasami. Ale to w tym sporcie jest piękne.