Maroko odwiedziliśmy rok temu – był nawet o tym wpis: Maroko – czy jest spoko? Nie wiem. W środku tego wpisu znalazło się takie stwierdzenie:
To jest wpis o tym, jak wszystko zrobiliśmy bardzo źle. O tym, że Panda tam już nigdy więcej nie wróci, a ja odliczam dni, by zebrać chłopaków, gravele i ruszyć ze śpiworem w góry Atlas. (To się nigdy nie wydarzy! – przyp. Panda).
I tu niespodzianka – 13 miesięcy później jadę z kumplami, gravelami i śpiworami w góry Atlas. Panda zostaje w domu.
Najważniejsze: Ile kosztuje tygodniowy bikepacking ?
488zł : bilet dla człowieka
350zł : bilet dla roweru
866zł (2130MAD) : 7 noclegów + jedzenie
czyli: 1704zł
i da się oczywiście nieco taniej.
Pieniądze wypłacamy Revolutem z bankomatu na miejscu (2500 dirhamów za około 1000zł). Ciekawostka: bankomat ściąga i tak z konta złotówkowego, a nie marokańskiego – strata już na dzień dobry. Przy wyjeździe z Maroka wymieniamy pozostałości w kantorze – 4 z nas dostaje 35 euro, piąty 45 euro. Wydaje się, że pani w kantorze obliczeń dokonuje lekko “na czuja” – tak, aby “z grubsza” się zgadzało. Mam nieodparte wrażenie, że w tym kraju wszystko jest “na oko”, szczególnie jeśli chodzi o pieniądze turystów.
10 rzeczy, które warto wiedzieć.
1. Maroko to dwa światy.
Duże miasta jak Marakesz, Agadir, Casablanca to patologia, syf, hałas, chaos. Praktycznie każdy będzie próbował Cię oszukać lub zaoferować niechcianą pomoc, za którą domagał się będzie później pieniędzy. Nawet kupując bułki w sklepie, sprzedawca potrafi całkowicie celowo nie wydać 50zł. Miła pani sprzedająca placki na ulicy odpowiada, że cena to 5MAD, ale gdy przychodzi moment płacenia, okazuje się, że była to cena łysego placka, bez dodatków. Po większą liczbę przykładów zapraszam do zeszłorocznego wpisu.
Drugi świat to wsie i małe miasteczka, w których ludzie są mili, życzliwi i pomocni. Każdy macha, krzyczy, ceny są niskie, znane i nikt Cię raczej nie oszuka… chyba. Zdarzają nam się bowiem sytuacje w lokalnych sklepikach, gdy za kilka wafelków sprzedawca każde nam zapłacić 900, a gdy widzi nasz konsternację i chęć ucieczki zmienia cenę na 50 dirhamów. Początkowo myśleliśmy, że to próba grubego przekrętu, ale sytuacja powtarza się parokrotnie. Albo jest więc u Berberów osobna waluta, o której internet nie pisze, albo są bardzo słabi w oszukiwanie.
Czy jeśli wszyscy zgodnie próbują Ci wcisnąć rachunek x20
to jest to już oszustwo,
czy po prostu taka praktyka?
2. Sklepy w Atlasie są jak kioski RUCHu.
Jeśli chodzi o sklepy na trasie – jest ciężko – nawet w większych miejscowościach. Sklepiki przypominają nieco nasze kioski ruchu (bez prasy) i są starannie zamaskowane. Trochę jak typowy zakład szewski na Pradze. Jeśli chodzi o asortyment, jest mocno nieoczywisty. Zazwyczaj są to pomarańcze, 20 rodzajów wafelków (które różnią się tylko opakowaniem), trochę chemii i przy odrobinie szczęścia jakieś ulepce bakaliowe. Bardzo często nie ma w nich nawet wody. No bo kurde – jeśli zarabiasz praktycznie nic i mieszkasz na wsi, której nikt nie odwiedza, po co miałbyś kupować wodę w plastikowej butelce? Przy sklepiku zazwyczaj znajduje się śmietniko-beczka służąca do spalania śmieci.
Jadą czterej jeźdźcy, jadą
Jadą czterej jeźdźcy, jadą czterej
Pierwszy niesie ci głód
Głód w każdym miejscu twego ciała
Niesie ci głód, którego nie chcesz, a który dostaniesz i tak
3. Tydzień na chlebie, wodzie, oliwkach i wafelkach.
Sytuacja ta sprawia, że przez tydzień jesteśmy permanentnie głodni. W “hotelowych restauracjach” dostajemy albo klasycznego tadżina (czyli trochę ziemniaków, marchewki, ogórka, papryki i minimalna ilość mięsa), na którego czeka się minimum 90 minut albo chleb z dżemem, serkiem topionym lub pastą humusowo-oliwkową. Przy odrobinie szczęścia można załapać się też na omleta. Wszystko jest jednak tak małe i tak niedostępne, że wieczory spędzamy na skrobaniu ostatnim kawałkiem chleba po tadżinowym talerzyku, by nabrać trochę spalenizny dla smaku. Nie wiem, o co chodzi z topionymi serkami, ale jest to tutaj najpopularniejszy dodatek.
Generalnie, przy spędzaniu średnio około 10 godzin dziennie z rowerem, żadna strategia żywieniowa się tu nie sprawdza. Obejmujemy więc sprawdzoną technikę: “przeżyć jeszcze godzinę, a potem coś się wymyśli”. Ekstrapolujemy ją na cały dzień, potem na tydzień.
Woda z kranu i strumieni nas nie zabiła, ale staraliśmy się też profilaktycznie stosować tabletki do uzdatniania. Mimo iż podczas jazdy nie mieliśmy sytuacji, w której bylibyśmy bliscy śmierci z powodu odwodnienia (pojemność bidonów ~1,6l) to należy być ostrożnym i nie schodzić poniżej awaryjnego zapasu 0,5l wody i kilkuset kalorii w torbie.
4. W hotelach raczej pusto
Trafiamy na jakiś absolutnie absurdalnie martwy sezon. W żadnym z naszych noclegów (poza Marakeszem) nie spotkamy człowieka innego niż obsługa… a i obsługa zazwyczaj składa się z jednej osoby. Wszędzie wpadamy z marszu, bez rezerwacji. Sprawia to, że na wszystko czekać musimy bardzo długo. Na jakiekolwiek jedzenie (gość musi lecieć do sklepu), na ciepłą wodę, na rozpalenie kominka itp. W niektórych pokojach temperatura spada poniżej 10°C, więc śpimy w puchówce, w śpiworze i pod kocami. Koce są tu wszędzie i ratują sytuację.
5. Na drogach też raczej pusto
Na większości pokonywanych przez nas odcinków nie spotykamy więcej niż kilkunastu aut w ciągu doby. Asfalty są bardzo dobre ale i bardzo złe, a większość z nich jest chropowata i w miejscowościach oraz na ostrzejszych zakrętach znika całkowicie.
Wyjątkiem są miejsca turystyczne. Tam tłok jest spory. Na głównych drogach dookoła Marakeszu wytyczone są rowerowo-skuterowe pasy. Jeśli chodzi o kierowców, nie wydaje mi się, aby było bardziej niebezpiecznie niż u nas.
6. Top20 rzeczy do zobaczenia w Maroku.
Gdybym miał doradzić komuś wycieczkę w te rejony, poleciłbym zrobienie tego tak: wpisać w google “top 20 miejsc maroko”, zaznaczyć je na mapie i ominąć. Miejsca turystyczne to tłok i patologia. Łatwo jest poznać – na przykład jedziesz przez góry i nagle pojawiają się goście z wielbłądami.
7. Niczym papież lub Wałęsa.
Przemieszczanie się rowerem po Maroku, nie jest oczywistym turystycznie zajęciem. Przejeżdżając przez większość miejsc w Atlasie, czujemy się jakbyśmy stanowili atrakcję dnia (lub nawet tygodnia). Macha nam każdy, każdy pozdrawia, dzieci za nami biegają, krzyczą, dopingują. Słowa “Bonjour” i “ça va?!” słyszymy jakieś 10 milionów razy. W wioskach jesteśmy jak papież przejeżdżający papamobilem, w większych miejscowościach jak Lech Wałęsa, od którego każdy chce odzyskać swoje 100 milionów.
Przypomina mi się dlaczego zdecydowałem się na czarny rower:
żółty Canyon zbiera na sobie całą uwagę
pozostawiając mój niezauważonym
Wystarczy zatrzymać się na pół minuty w dowolnej wiosce, aby momentalnie zostać otoczonym przez gromadkę dzieciaków. Na bezdrożach trwa to nieco dłużej, ale i tak potrafią pojawić się znikąd. Dzieci są też dość charakterystyczne, bo nie ma w większości z nich takiego poczucia, że może czegoś nie wypada. Bezpardonowo potrafią stać 14cm obok Ciebie i przez 35 minut patrzeć, jak walczysz ze zmianą dętki. Potem oczywiście poproszą o pieniążek za pomoc wzrokową.
Dzieciaki potrafią czasami dla żartu “przypiątkować” z pełnym impetem, nie wiedzą jednak, że jedzie z nami Człowiek Siła. Jeśli zastanawiacie się, czy wykonanie pięciokrotnego toe loopa jest możliwe, odpowiadam: z pomocą tej ręki jest.
Gdyby to były polskie dzieci powiedziałbym, że niezłe dzbany z nich (w takim pozytywnym kontekście)
ale nie są,
więc chyba nie wypada tak mówić
Generalnie w Górach Atlas machamy zdecydowanie częściej, niż w niedzielne południe na drodze do Góry Kalwarii. Mało tego, na wielu podjazdach biegnie (i krzyczy) za nami tak wiele dzieci, że czujemy się jak Froome na TdF. Czasami jest to deprymujące, bo w przypadku podjazdów wystarczy, że idą. No i oczywiście wszyscy, ale to wszyscy chodzą w kurtkach i długich spodniach – jest przecież zima.
8. Temperatury średnie bardzo dobre.
Maroko odwiedzamy na koniec lutego i pogoda powinna być zupełnie inna. Zastaje nas całkowita susza – nawet kaktusy masowo usychają. Lokalsi nie pamiętają, kiedy po raz ostatni padało, miejsca zielone są raczej szarawe, a stok, który planujemy odwiedzić – nieczynny. Temperatury na licznikach wahają się pomiędzy 57°C, gdy jedziemy w słońcu, na asfaltowej patelni, do okolic zera w górach, nad ranem.
9. Warto mieć ze sobą papier toaletowy.
Generalnie lokalsi nie używają takich luksusów. Nieco zastanawiające jest, gdy odwiedzasz kibelek na zapleczu knajpki, a tam papieru brak i tylko wiadereczko z kranikiem, a na dworze umywaleczka bez mydełka. Świadomość zasad BHP należy porzucić bardzo szybko. Wszystko robi się tu gołymi rękami. Po tygodniu sami jesteśmy w tym już profesjonalistami. Umorusani potem i piachem wchodzimy do sklepów i naduszamy kolejne chlebki, aby ocenić, który jest najmniej twardy.
10. Jest ładnie… i ciężko
Góry Atlas są imponujące widokowo, ale i trasy są raczej ciężkie. To krajobrazy nieco zbliżone do Kanaryjskich, ale takie “dużo bardziej”. Połączenie pogody, braku pożywienia, stromych nachyleń oraz kiepskiej bazy noclegowej sprawiają, że niekoniecznie jest to dobry wybór na bikepackingowe początki lub dla kolarzy, którzy lubią kawkę na promenadzie. No i mają nasze bociany, które bardzo często budują gniazda na minaretach, a to każe postawić sobie bardzo ważne pytanie:
Co jeśli bociany to Muzułmanie,
którzy na lato lecą po prostu do zimniejszych krajów,
jak Polska?
Sprzęt:
Trasę przejechały:
Romet Boreas z oponami 37mm,
Rondo Rut Al z oponami 40mm,
Canyon Inflite SL z oponami 40mm,
Factor Vista z oponami 35mm (ale tubeless – jako jedyne bez defektu).
Torby to pełen przekrój – od Podsacsa, przez Topeaka po Apidurę, tak samo jak ich umiejscowienie, jednak zestaw minimum, czyli: pod siodłem, pod kierą i pod ramą towarzyszył każdemu.
Wnioski: 35mm tubeless jest wystarczające na 95% trasy, pozostałe 5% zabiło mi plecy. Polecam brać 40mm i tubeless (bo kamienie).
Trzeba się pogodzić z faktem, że w tak suchym i zakurzonym środowisku pełnym latających kamieni, Twój rower wróci w znacznie gorszym stanie: wizualnie i technicznie.
U mnie w torbach między innymi:
dwa komplety kolarskie (spodenki+koszulki), 3 pary skarpetek (w tym jedne ciepłe), bluza kolarska, kurtka puchowa, kurtka ultralight, spodnie długie cywilne, koszulka cywilna, dwie potówki, powerbank, kable, parę batonów, masa łatek, 2 dętki, multitool, zapasowy hak, 2 pary długich rękawiczek, rękawki, nogawki, śpiwór, pompowana mata, bivy (taki worek na śpiwór zamiast namiotu), apteczka, taśma izolacyjna, ręcznik, płyn do odkażania rąk (i innych miejsc), zapięcie rowerowe, tabletki do uzdatniania wody. Całość, wraz z rowerem i pustymi bidonami: jakieś 16kg.
Rzeczy nieprzydatne:
Bluza rowerowa nie została użyta ani razu. Materac oraz bivy (płachta biwakowa) również, ale traktowane one były podobnie jak apteczka – na czarną godzinę.
Rzeczy zasługujące na nagrodę:
Kurtka puchowa – okazała się genialnym rozwiązaniem – jest dużo mniejsza i lżejsza niż bluza, cieplejsza, przyjemniejsza i można w niej wygodnie spać, gdy jest zimno, a w cywilu nie wygląda się jak głupek. Niezależnie od tego, czy jest to Rapha, czy Forclaz z Decathlonu. Puchówkę dołączam do obowiązkowej listy bikepackingowej.
Opony tubeless – bo ani jednej nieprzygody. Zmieniam rekomendację dla tubelessów z “noł goł” na “goł”.
Kask Abus, który przeżył (choć ucierpiał) wielokrotne spotkanie z niskimi framugami – to największe według mnie niebezpieczeństwo Maroka.
Okularki TriEye – nie jest to oakleyowska jakość widzenia, ale człowiek bardzo szybko przyzwyczaja się do wstecznego lusterka. Szczególnie, gdy warto wiedzieć, że z horyzontu zbliża się do Ciebie ciężarówka.
Spodenki Eroe – dalej uważam, że najlepsze.
Hammerhead Karoo, bo choć waży tyle co Garmin 1030 z przyklejonym 820, to ani jednego dnia bateria nie spadła poniżej 50%, a map używa się super komfortowo.
Całą logistykę w wersji dla MTB oraz częściowym spaniem pod chmurką opisał bardzo ładnie Destination Lycra, którego spotkaliśmy po drodze (więc potwierdzam, że tam był) o tutaj:
-> -> link umarł <- <-
Trasa:
Asphalt: 656 km
łącznie: ~900 km / ~16000 m
Ciężko mi ocenić stan faktyczny, ale wydaje się, że nawierzchnie nieasfaltowe stanowiły jakieś 20-30%, czyli tak w sam raz.
Noclegów szukamy “w ciemno”, ale mamy na mapach zaznaczone, gdzie można się ich spodziewać.
Potencjalne niebezpieczeństwa
Psy mają na nas totalnie wywalone. Bardziej one boją się nas niż my ich. Przy odrobinie pecha można pewnie trafić na pasterskiego wariata, ale będzie on na tyle daleko, że da się do tego przygotować (ewakuacją)
Wśród ludzi nie spotkaliśmy nikogo, kto byłby dla nas nieuprzejmy (raz spotkaliśmy dzieciaki z kamieniami, ale celowali delikatnie w opony i raczej dla zabawy).
Jest duża szansa na guzy i wstrząs mózgu przez super niskie futryny i wszelkiego rodzaju drzwi w pomieszczeniach.
Drogi nie mają barierek a nawierzchnia często sprzyja wylatywaniu z zakrętu. Szczególnie na drogach asfaltowych, które na czas ostrego zakrętu ten asfalt tracą
Podobno są skorpiony – internet mówi, że się nie umiera, ale bardzo boli. Przy dzikich noclegach warto sprawdzić buty.
Szansa odwodnienia jest duża, ale nie na tyle, by wozić ze sobą więcej niż 2l wody. W przypadku jedzenia trzeba umieć żyć na wafelkach i pomarańczach. W sytuacji podbramkowej dowolny lokals powinien nas uratować, bo to mili ludzie.
Mieliśmy sporo czasu w kolejce, aby zastanowić się, jak przepuścimy wypakowane rowery przez tunel-do-sprawdzania-czy-przewozi-się-wodę. Zdaje się, że celnicy również nie wymyślili na to dobrego sposobu i ostatecznie przechodzimy bokiem, bez żadnej kontroli. Z ciężkimi rowerami pod pachą i kartonami na plecach.
Tu podać wypada ciekawostkę dla fanów kibli (a wiem z Instagrama, że takich nie brakuje) – pisuary na lotnisku Menara są w łazienkach tak wysoko, że przy wzroście blisko 190cm musiałem sikać w linii poziomej. Jak sobie radzą niżsi? Nie wiem… z czasem zaczęliśmy się zastanawiać, czy były to faktycznie pisuary.
Kartony zostawiamy w wypożyczalni samochodów oddalonej o około 1km od lotniska (Jasami Car) w zamian za kartonik ptasiego mleczka. Deal był ustalony już wcześniej, mailowo, choć nie jestem pewny czy akurat taka forma zapłaty została dogadana. Mam nieodparte wrażenie, że gdy za tydzień będziemy je odbierać, okaże się, że faktycznie przechowanie kosztuje kartonik, ale już wydanie 100 euro od łebka. W Marrakeszu wszystko jest możliwe. Wyruszamy w drogę.
Po drodze zahaczamy o bankomat, który oszukuje nas na pieniądzach (wyciąga z konta złotówkowego zamiast dirhamowego) i jesteśmy 20zł w plecy. Potem jeszcze wizyta w sklepie poprzedzona długą rozmową z ochroną “gdzie można, a gdzie nie można” oprzeć rower. Rozmowę przegrywamy i parkujemy w okolicznej restauracji, gdzie postanawiamy zjeść, jak się później okazało, ostatni rozsądny posiłek w tym tygodniu. Doskonałym akcentem niczym Enzo Gorlomi zamawiamy “spaghetti quattro formaggi”, które w 95% było “spaghetti uno formaggi”… co i tak okazuje się luksusem wśród lokalnych makaronów. Z niewiadomych nam przyczyn w każdej rozmowie używamy wszystkich włoskich/hiszpańskich słów, które znamy zakładając, że skoro większość Marokańczyków mówi po francusku, to się dogadamy. Po czwartym dniu, dzwoniąc w poszukiwaniu noclegów ograniczamy już nasze słowa do “Helo! Hotel OK?! Today?! Chamber OK?”
Potem pozostaje nam już tylko 90km niezbyt przyjemnej trasy, bo trzeba z tej patologii wyjechać, a do górek z Marrakeszu tak ze dwie godziny jest. Dowiaduję się z Instagrama, że Piotrek z Destination Lycra jest w okolicy i właśnie pije herbatę w miejscowości, w której planujemy nocować szukać noclegu. Sprawę nam znacznie ułatwia, bo załatwia z gościem od tadżinowej budki, że znajdzie nam 4 łóżka, a sam Piotrek przeniesie się z namiotem na taras.
Akapit, który tłumaczy, dlaczego ludzie z nami nie jeżdżą.
Dzień II
Zerkten – Ait Blal
https://www.strava.com/activities/3128660314
132,5km / 2756m
– że w Maroku jest bardzo ciepło, a o wodę bardzo ciężko. Podczas postoju w centrum Demnate (chleb z serkiem topionym) termometr pokazuje 39ºC, czyli 33ºC więcej niż, gdy wyruszaliśmy
– że nasz plan kilometrażowy jest nie do wykonania, jeśli planujemy jeździć tylko w ciągu dnia (bo po co zwiedzać nocą, skoro nic nie widać)
– że górki są bardzo strome
– że stanowimy ogromną atrakcję dla wszystkich lokalnych dzieci
Nocleg mamy doskonały – to chyba jakiś ośrodek narciarski sądząc po nartach w przedpokoju. Taka duża chata, willa można by powiedzieć na tutejsze standardy. Są pokoje, łóżka, normalny kibel, wielki salon z ogromnymi oknami z widokiem na góry i w ogóle high life. Po 1,5 godziny oczekiwania na tadżina i obfotografowaniu naszych paszportów przez miłych panów urzędników, idziemy spać w małym pokoiku z 4 łóżkami. Nazywa się: Tizinoubadou.
Łatwy może i nie był, ale wart podjechania zdecydowanie tak. Po raz pierwszy przekraczamy granicę 2000m n.p.m. i oczom naszym ukazują się prawdziwe, duże góry. Zjazd jest doskonały, zarówno widokowo jak i kolarsko.
Tylko że tak oczywiście nie jest, bo o ile początek zjazdu to kolarska autostrada godna bycia umieszczoną w alpejskim kurorcie, to potem robi się całkiem nie najlepiej. W miejscowości Zaouiat Ahansal asfalt się kończy i rozpoczynamy ponad 40km tułaczki po kamulcach. Jazdę określiłbym jako niezbyt komfortową.
W pierwszym z potencjalnych noclegów miejsca nie ma – lokalsi sami śpią na podłodze i upchnięcie tam 4 śmierdzących kolarzy, jest problematyczne. Pytają tylko czy potrzebujemy wody i sugerują zjazd kawałek dalej – podobno są tam noclegi obsługujące spływy raftingowe. W obecnej sytuacji hydrologicznej taki spływ byłby raczej zjazdem. Trafiamy do Gîte La Cathedrale, gdzie wita nas pusta hotelo-restauracja. Dostajemy tadżina, właściciel pali w kominku i rozpoczynamy kolarskie dysputy o tym, czy tak powinny wyglądać wakacje.
Noszenie roweru stąpając delikatnie po skarpie pełnej kamieni nie brzmi może specjalnie źle, ale gdy słońce niemiłosiernie pali, a skóra po prawej stronie ciała jest wyraźnie innego koloru niż po lewej (bo 4. dzień z rzędu jedziemy w tę samą stronę), a rower waży 17kg, wszystkie doznania multiplikują się.
Śpimy w Espace Imilchil.
Sam podjazd nie jest specjalnie męczący jako że rozpoczynamy go dość wysoko, męczy jednak nieco psychicznie, bo kręte drogi na szczyt widać z daleka. Gdy pomyślę, że jeszcze miesiąc wcześniej zastanawialiśmy się, czy te drogi będą w ogóle przejezdne, uśmiech politowania pojawia mi się na twarzy. Spodziewaliśmy się tu śniegu po pas – tak przynajmniej twierdziły opinie ludzie z internetu i ich zdjęcia. Trochę szkoda. Mieliśmy na to przygotowaną alternatywę – bokiem, przez Tinghir, idzie najwyższy asfalt w kraju. Tam też znajduje się słynny kanion Les gorges du todra, który na Google Street View wygląda co najmniej imponująco. Nie mamy jednak jak włączyć tego odcinka do naszej trasy. To jedna z kilku rzeczy, które włączylibyśmy do wyjazdu gdyby był czas… albo droga która pozwala na sensowną pętlę tam.
To prawdopodobnie jeden z najgorszych dla mnie zjazdów w życiu. Plus jest taki, że i tak lepiej go zjeżdżać niż wjeżdżać. Kamienie są zbyt duże.
Dzień 7 nie wnosi już niczego nowego – kierujemy się po prostu okrężną drogą do Marrakeszu.
Mamy na ten dzień przygotowany plan awaryjny, dla ambitnych – ośrodek narciarski Oukaïmeden, ale skoro nie ma śniegu to pomijamy go. Poza tym Andrzej sprawdził, że nie da się go zamknąć w sensownej pętli i trzeba byłoby wracać tą samą drogą. Szkoda, to drugi najwyższy asfalt w kraju (2.650m), a sam podjazd też jest imponujący – od strony, którą jedziemy jest to 37km ze średnią 5%, a potem zjazd do Marrakeszu: 70km ze średnią 3%. Najsss.
Nasza trasa tego dnia ogranicza się do nieco dłuższej i trochę męczącej sekcji grawelowej, odwiedzin w tłocznym mieście Ourika i wspięciu się na na niecałe 1900m tylko po to, aby potem zjechać prosto do Marrakeszu.
A o samym Marrakeszu pisał już nie będę, bo staram się trzymać pozytywny ton tego wpisu.
Nasze kartony w każdym razie czekały tam, gdzie je zostawiliśmy, a samolot wraz z nami i sprzętem wrócił szczęśliwie do Warszawy.