Maroko odwiedziliśmy rok temu – był nawet o tym wpis: Maroko – czy jest spoko? Nie wiem. W środku tego wpisu znalazło się takie stwierdzenie:

To jest wpis o tym, jak wszystko zrobiliśmy bardzo źle. O tym, że Panda tam już nigdy więcej nie wróci, a ja odliczam dni, by zebrać chłopaków, gravele i ruszyć ze śpiworem w góry Atlas. (To się nigdy nie wydarzy! – przyp. Panda).

I tu niespodzianka – 13 miesięcy później jadę z kumplami, gravelami i śpiworami w góry Atlas. Panda zostaje w domu.


Najważniejsze: Ile kosztuje tygodniowy bikepacking ?


488zł  :  bilet dla człowieka
350zł  :  bilet dla roweru
866zł  (2130MAD)  : 7 noclegów + jedzenie

czyli: 1704zł

i da się oczywiście nieco taniej.

Pieniądze wypłacamy Revolutem z bankomatu na miejscu (2500 dirhamów za około 1000zł). Ciekawostka: bankomat ściąga i tak z konta złotówkowego, a nie marokańskiego – strata już na dzień dobry. Przy wyjeździe z Maroka wymieniamy pozostałości w kantorze – 4 z nas dostaje 35 euro, piąty 45 euro. Wydaje się, że pani w kantorze obliczeń dokonuje lekko “na czuja” – tak, aby “z grubsza” się zgadzało. Mam nieodparte wrażenie, że w tym kraju wszystko jest “na oko”, szczególnie jeśli chodzi o pieniądze turystów.


10 rzeczy, które warto wiedzieć.


 1. Maroko to dwa światy.

Duże miasta jak Marakesz, Agadir, Casablanca to patologia, syf, hałas, chaos. Praktycznie każdy będzie próbował Cię oszukać lub zaoferować niechcianą pomoc, za którą domagał się będzie później pieniędzy. Nawet kupując bułki w sklepie, sprzedawca potrafi całkowicie celowo nie wydać 50zł. Miła pani sprzedająca placki na ulicy odpowiada, że cena to 5MAD, ale gdy przychodzi moment płacenia, okazuje się, że była to cena łysego placka, bez dodatków. Po większą liczbę przykładów zapraszam do zeszłorocznego wpisu.

Drugi świat to wsie i małe miasteczka, w których ludzie są mili, życzliwi i pomocni. Każdy macha, krzyczy, ceny są niskie, znane i nikt Cię raczej nie oszuka… chyba. Zdarzają nam się bowiem sytuacje w lokalnych sklepikach, gdy za kilka wafelków sprzedawca każde nam zapłacić 900, a gdy widzi nasz konsternację i chęć ucieczki zmienia cenę na 50 dirhamów. Początkowo myśleliśmy, że to próba grubego przekrętu, ale sytuacja powtarza się parokrotnie. Albo jest więc u Berberów osobna waluta, o której internet nie pisze, albo są bardzo słabi w oszukiwanie.

Czy jeśli wszyscy zgodnie próbują Ci wcisnąć rachunek x20
to jest to już oszustwo,
czy po prostu taka praktyka?

 2. Sklepy w Atlasie są jak kioski RUCHu.

Jeśli chodzi o sklepy na trasie – jest ciężko – nawet w większych miejscowościach. Sklepiki przypominają nieco nasze kioski ruchu (bez prasy) i są starannie zamaskowane. Trochę jak typowy zakład szewski na Pradze. Jeśli chodzi o asortyment, jest mocno nieoczywisty. Zazwyczaj są to pomarańcze, 20 rodzajów wafelków (które różnią się tylko opakowaniem), trochę chemii i przy odrobinie szczęścia jakieś ulepce bakaliowe. Bardzo często nie ma w nich nawet wody. No bo kurde – jeśli zarabiasz praktycznie nic i mieszkasz na wsi, której nikt nie odwiedza, po co miałbyś kupować wodę w plastikowej butelce? Przy sklepiku zazwyczaj znajduje się śmietniko-beczka służąca do spalania śmieci.

Jadą czterej jeźdźcy, jadą
Jadą czterej jeźdźcy, jadą czterej
Pierwszy niesie ci głód
Głód w każdym miejscu twego ciała
Niesie ci głód, którego nie chcesz, a który dostaniesz i tak

3. Tydzień na chlebie, wodzie, oliwkach i wafelkach.

Sytuacja ta sprawia, że przez tydzień jesteśmy permanentnie głodni. W “hotelowych restauracjach” dostajemy albo klasycznego tadżina (czyli trochę ziemniaków, marchewki, ogórka, papryki i minimalna ilość mięsa), na którego czeka się minimum 90 minut albo chleb z dżemem, serkiem topionym lub pastą humusowo-oliwkową. Przy odrobinie szczęścia można załapać się też na omleta. Wszystko jest jednak tak małe i tak niedostępne, że wieczory spędzamy na skrobaniu ostatnim kawałkiem chleba po tadżinowym talerzyku, by nabrać trochę spalenizny dla smaku. Nie wiem, o co chodzi z topionymi serkami, ale jest to tutaj najpopularniejszy dodatek.

Generalnie, przy spędzaniu średnio około 10 godzin dziennie z rowerem, żadna strategia żywieniowa się tu nie sprawdza. Obejmujemy więc sprawdzoną technikę: “przeżyć jeszcze godzinę, a potem coś się wymyśli”. Ekstrapolujemy ją na cały dzień, potem na tydzień.

Woda z kranu i strumieni nas nie zabiła, ale staraliśmy się też profilaktycznie stosować tabletki do uzdatniania. Mimo iż podczas jazdy nie mieliśmy sytuacji, w której bylibyśmy bliscy śmierci z powodu odwodnienia (pojemność bidonów ~1,6l) to należy być ostrożnym i nie schodzić poniżej awaryjnego zapasu 0,5l wody i kilkuset kalorii w torbie.

 4. W hotelach raczej pusto

Trafiamy na jakiś absolutnie absurdalnie martwy sezon. W żadnym z naszych noclegów (poza Marakeszem) nie spotkamy człowieka innego niż obsługa… a i obsługa zazwyczaj składa się z jednej osoby. Wszędzie wpadamy z marszu, bez rezerwacji. Sprawia to, że na wszystko czekać musimy bardzo długo. Na jakiekolwiek jedzenie (gość musi lecieć do sklepu), na ciepłą wodę, na rozpalenie kominka itp. W niektórych pokojach temperatura spada poniżej 10°C, więc śpimy w puchówce, w śpiworze i pod kocami. Koce są tu wszędzie i ratują sytuację.

 5. Na drogach też raczej pusto

Na większości pokonywanych przez nas odcinków nie spotykamy więcej niż kilkunastu aut w ciągu doby. Asfalty są bardzo dobre ale i bardzo złe, a większość z nich jest chropowata i w miejscowościach oraz na ostrzejszych zakrętach znika całkowicie.

Wyjątkiem są miejsca turystyczne. Tam tłok jest spory. Na głównych drogach dookoła Marakeszu wytyczone są rowerowo-skuterowe pasy. Jeśli chodzi o kierowców, nie wydaje mi się, aby było bardziej niebezpiecznie niż u nas.

 6. Top20 rzeczy do zobaczenia w Maroku.

Gdybym miał doradzić komuś wycieczkę w te rejony, poleciłbym zrobienie tego tak: wpisać w google “top 20 miejsc maroko”, zaznaczyć je na mapie i ominąć. Miejsca turystyczne to tłok i patologia. Łatwo jest poznać – na przykład jedziesz przez góry i nagle pojawiają się goście z wielbłądami.

 7. Niczym papież lub Wałęsa.

Przemieszczanie się rowerem po Maroku, nie jest oczywistym turystycznie zajęciem. Przejeżdżając przez większość miejsc w Atlasie, czujemy się jakbyśmy stanowili atrakcję dnia (lub nawet tygodnia). Macha nam każdy, każdy pozdrawia, dzieci za nami biegają, krzyczą, dopingują. Słowa “Bonjour” i “ça va?!” słyszymy jakieś 10 milionów razy. W wioskach jesteśmy jak papież przejeżdżający papamobilem, w większych miejscowościach jak Lech Wałęsa, od którego każdy chce odzyskać swoje 100 milionów.

Przypomina mi się dlaczego zdecydowałem się na czarny rower:
żółty Canyon zbiera na sobie całą uwagę
pozostawiając mój niezauważonym

Wystarczy zatrzymać się na pół minuty w dowolnej wiosce, aby momentalnie zostać otoczonym przez gromadkę dzieciaków. Na bezdrożach trwa to nieco dłużej, ale i tak potrafią pojawić się znikąd. Dzieci są też dość charakterystyczne, bo nie ma w większości z nich takiego poczucia, że może czegoś nie wypada. Bezpardonowo potrafią stać 14cm obok Ciebie i przez 35 minut patrzeć, jak walczysz ze zmianą dętki. Potem oczywiście poproszą o pieniążek za pomoc wzrokową.

Dzieciaki potrafią czasami dla żartu “przypiątkować” z pełnym impetem, nie wiedzą jednak, że jedzie z nami Człowiek Siła. Jeśli zastanawiacie się, czy wykonanie pięciokrotnego toe loopa jest możliwe, odpowiadam: z pomocą tej ręki jest.

Gdyby to były polskie dzieci powiedziałbym, że niezłe dzbany z nich (w takim pozytywnym kontekście)
ale nie są,
więc chyba nie wypada tak mówić

Generalnie w Górach Atlas machamy zdecydowanie częściej, niż w niedzielne południe na drodze do Góry Kalwarii. Mało tego, na wielu podjazdach biegnie (i krzyczy) za nami tak wiele dzieci, że czujemy się jak Froome na TdF. Czasami jest to deprymujące, bo w przypadku podjazdów wystarczy, że idą. No i oczywiście wszyscy, ale to wszyscy chodzą w kurtkach i długich spodniach – jest przecież zima.

 8. Temperatury średnie bardzo dobre.

Maroko odwiedzamy na koniec lutego i pogoda powinna być zupełnie inna. Zastaje nas całkowita susza – nawet kaktusy masowo usychają. Lokalsi nie pamiętają, kiedy po raz ostatni padało, miejsca zielone są raczej szarawe, a stok, który planujemy odwiedzić – nieczynny. Temperatury na licznikach wahają się pomiędzy 57°C, gdy jedziemy w słońcu, na asfaltowej patelni, do okolic zera w górach, nad ranem.

 9. Warto mieć ze sobą papier toaletowy.

Generalnie lokalsi nie używają takich luksusów. Nieco zastanawiające jest, gdy odwiedzasz kibelek na zapleczu knajpki, a tam papieru brak i tylko wiadereczko z kranikiem, a na dworze umywaleczka bez mydełka. Świadomość zasad BHP należy porzucić bardzo szybko. Wszystko robi się tu gołymi rękami. Po tygodniu sami jesteśmy w tym już profesjonalistami. Umorusani potem i piachem wchodzimy do sklepów i naduszamy kolejne chlebki, aby ocenić, który jest najmniej twardy.

 10. Jest ładnie… i ciężko

Góry Atlas są imponujące widokowo, ale i trasy są raczej ciężkie. To krajobrazy nieco zbliżone do Kanaryjskich, ale takie “dużo bardziej”. Połączenie pogody, braku pożywienia, stromych nachyleń oraz kiepskiej bazy noclegowej sprawiają, że niekoniecznie jest to dobry wybór na bikepackingowe początki lub dla kolarzy, którzy lubią kawkę na promenadzie. No i mają nasze bociany, które bardzo często budują gniazda na minaretach, a to każe postawić sobie bardzo ważne pytanie:

Co jeśli bociany to Muzułmanie,
którzy na lato lecą po prostu do zimniejszych krajów,
jak Polska?


Sprzęt:


Trasę przejechały:
Romet Boreas z oponami 37mm,
Rondo Rut Al z oponami 40mm,
Canyon Inflite SL z oponami 40mm,
Factor Vista z oponami 35mm (ale tubeless – jako jedyne bez defektu).

Torby to pełen przekrój – od Podsacsa, przez Topeaka po Apidurę, tak samo jak ich umiejscowienie, jednak zestaw minimum, czyli: pod siodłem, pod kierą i pod ramą towarzyszył każdemu.

Wnioski: 35mm tubeless jest wystarczające na 95% trasy, pozostałe 5% zabiło mi plecy. Polecam brać 40mm i tubeless (bo kamienie).

Trzeba się pogodzić z faktem, że w tak suchym i zakurzonym środowisku pełnym latających kamieni, Twój rower wróci w znacznie gorszym stanie: wizualnie i technicznie.

U mnie w torbach między innymi:

dwa komplety kolarskie (spodenki+koszulki), 3 pary skarpetek (w tym jedne ciepłe), bluza kolarska, kurtka puchowa, kurtka ultralight, spodnie długie cywilne, koszulka cywilna, dwie potówki, powerbank, kable, parę batonów, masa łatek, 2 dętki, multitool, zapasowy hak, 2 pary długich rękawiczek, rękawki, nogawki, śpiwór, pompowana mata, bivy (taki worek na śpiwór zamiast namiotu), apteczka, taśma izolacyjna, ręcznik, płyn do odkażania rąk (i innych miejsc), zapięcie rowerowe, tabletki do uzdatniania wody. Całość, wraz z rowerem i pustymi bidonami: jakieś 16kg.

Rzeczy nieprzydatne:

Bluza rowerowa nie została użyta ani razu. Materac oraz bivy (płachta biwakowa) również, ale traktowane one były podobnie jak apteczka – na czarną godzinę.

Rzeczy zasługujące na nagrodę:

Kurtka puchowa – okazała się genialnym rozwiązaniem – jest dużo mniejsza i lżejsza niż bluza, cieplejsza, przyjemniejsza i można w niej wygodnie spać, gdy jest zimno, a w cywilu nie wygląda się jak głupek. Niezależnie od tego, czy jest to Rapha, czy Forclaz z Decathlonu. Puchówkę dołączam do obowiązkowej listy bikepackingowej.

Opony tubeless – bo ani jednej nieprzygody. Zmieniam rekomendację dla tubelessów z “noł goł” na “goł”.

Kask Abus, który przeżył (choć ucierpiał) wielokrotne spotkanie z niskimi framugami – to największe według mnie niebezpieczeństwo Maroka.

Okularki TriEye – nie jest to oakleyowska jakość widzenia, ale człowiek bardzo szybko przyzwyczaja się do wstecznego lusterka. Szczególnie, gdy warto wiedzieć, że z horyzontu zbliża się do Ciebie ciężarówka.

Spodenki Eroe – dalej uważam, że najlepsze.

Hammerhead Karoo, bo choć waży tyle co Garmin 1030 z przyklejonym 820, to ani jednego dnia bateria nie spadła poniżej 50%, a map używa się super komfortowo.

Całą logistykę w wersji dla MTB oraz częściowym spaniem pod chmurką opisał bardzo ładnie Destination Lycra, którego spotkaliśmy po drodze (więc potwierdzam, że tam był) o tutaj:

-> -> link umarł <- <-


Trasa:


Statystyki nawierzchni według Komoot:
Unpaved: 135 km
Compacted Gravel: 10.7 km
Cobblestones: 2.63 km
Paved: 78.2 km
Asphalt: 656 km

łącznie: ~900 km / ~16000 m

najniższy punkt: Marrakesz (ok. 460m n.p.m.)
najwyższy punkt: Tizi n’Ouano (ok. 2.910m n.p.m.)

Ciężko mi ocenić stan faktyczny, ale wydaje się, że nawierzchnie nieasfaltowe stanowiły jakieś 20-30%, czyli tak w sam raz.

Noclegów szukamy “w ciemno”, ale mamy na mapach zaznaczone, gdzie można się ich spodziewać.


Potencjalne niebezpieczeństwa


Psy mają na nas totalnie wywalone. Bardziej one boją się nas niż my ich. Przy odrobinie pecha można pewnie trafić na pasterskiego wariata, ale będzie on na tyle daleko, że da się do tego przygotować (ewakuacją)

Wśród ludzi nie spotkaliśmy nikogo, kto byłby dla nas nieuprzejmy (raz spotkaliśmy dzieciaki z kamieniami, ale celowali delikatnie w opony i raczej dla zabawy).

Jest duża szansa na guzy i wstrząs mózgu przez super niskie futryny i wszelkiego rodzaju drzwi w pomieszczeniach.

Drogi nie mają barierek a nawierzchnia często sprzyja wylatywaniu z zakrętu. Szczególnie na drogach asfaltowych, które na czas ostrego zakrętu ten asfalt tracą

Podobno są skorpiony – internet mówi, że się nie umiera, ale bardzo boli. Przy dzikich noclegach warto sprawdzić buty.

Szansa odwodnienia jest duża, ale nie na tyle, by wozić ze sobą więcej niż 2l wody. W przypadku jedzenia trzeba umieć żyć na wafelkach i pomarańczach. W sytuacji podbramkowej dowolny lokals powinien nas uratować, bo to mili ludzie.


Dzień I


Marrakesz Menara – Zerkten
Na lotnisku Marrakesz Menara meldujemy się jakoś koło południa. Oznaczenie lotniska: RAK mówi o tym mieście wszystko. Rowery skręcamy na hali przylotów i jest to dobry moment, aby opowiedzieć chłopakom o fuck-upie z Tajwanu, gdy skręciliśmy rowery przed bramką security i nie mogliśmy opuścić obiektu. Pośmialiśmy się w pustej hali, sprawnie wszystko poskręcaliśmy i wraz z tłumem wysiadającym akurat z samolotu ustawiliśmy się w kolejce do… bramek security. Brawo my.

Mieliśmy sporo czasu w kolejce, aby zastanowić się, jak przepuścimy wypakowane rowery przez tunel-do-sprawdzania-czy-przewozi-się-wodę. Zdaje się, że celnicy również nie wymyślili na to dobrego sposobu i ostatecznie przechodzimy bokiem, bez żadnej kontroli. Z ciężkimi rowerami pod pachą i kartonami na plecach.

Tu podać wypada ciekawostkę dla fanów kibli (a wiem z Instagrama, że takich nie brakuje) – pisuary na lotnisku Menara są w łazienkach tak wysoko, że przy wzroście blisko 190cm musiałem sikać w linii poziomej. Jak sobie radzą niżsi? Nie wiem… z czasem zaczęliśmy się zastanawiać, czy były to faktycznie pisuary.

Kartony zostawiamy w wypożyczalni samochodów oddalonej o około 1km od lotniska (Jasami Car) w zamian za kartonik ptasiego mleczka. Deal był ustalony już wcześniej, mailowo, choć nie jestem pewny czy akurat taka forma zapłaty została dogadana. Mam nieodparte wrażenie, że gdy za tydzień będziemy je odbierać, okaże się, że faktycznie przechowanie kosztuje kartonik, ale już wydanie 100 euro od łebka. W Marrakeszu wszystko jest możliwe. Wyruszamy w drogę.

Po drodze zahaczamy o bankomat, który oszukuje nas na pieniądzach (wyciąga z konta złotówkowego zamiast dirhamowego) i jesteśmy 20zł w plecy. Potem jeszcze wizyta w sklepie poprzedzona długą rozmową z ochroną “gdzie można, a gdzie nie można” oprzeć rower. Rozmowę przegrywamy i parkujemy w okolicznej restauracji, gdzie postanawiamy zjeść, jak się później okazało, ostatni rozsądny posiłek w tym tygodniu. Doskonałym akcentem niczym Enzo Gorlomi zamawiamy “spaghetti quattro formaggi”, które w 95% było “spaghetti uno formaggi”… co i tak okazuje się luksusem wśród lokalnych makaronów. Z niewiadomych nam przyczyn w każdej rozmowie używamy wszystkich włoskich/hiszpańskich słów, które znamy zakładając, że skoro większość Marokańczyków mówi po francusku, to się dogadamy. Po czwartym dniu, dzwoniąc w poszukiwaniu noclegów ograniczamy już nasze słowa do “Helo! Hotel OK?! Today?! Chamber OK?

Potem pozostaje nam już tylko 90km niezbyt przyjemnej trasy, bo trzeba z tej patologii wyjechać, a do górek z Marrakeszu tak ze dwie godziny jest. Dowiaduję się z Instagrama, że Piotrek z Destination Lycra jest w okolicy i właśnie pije herbatę w miejscowości, w której planujemy nocować szukać noclegu. Sprawę nam znacznie ułatwia, bo załatwia z gościem od tadżinowej budki, że znajdzie nam 4 łóżka, a sam Piotrek przeniesie się z namiotem na taras.

Akapit, który tłumaczy, dlaczego ludzie z nami nie jeżdżą.

Żeby uatrakcyjnić wycieczkę, Andrzej łamie na podjeździe hak. Nie ma zapasowego. Jak prawdziwi koledzy zostawiamy go przy drodze ustalając, że “jakoś to będzie” i “gdzieś tam się kiedyś spotkamy”. Stare motto naszych wyjazdów mówi, że “większość uczestników musi przeżyć wrócić”, więc nieco podejrzliwym wzrokiem patrzymy po sobie, kim będzie ten ostatni porzucony (gdyż było nas 5). Dojeżdżamy w ciemności, remontowaną właśnie drogą, dzięki czemu wszystko już trzeszczy, łącznie z zębami.
Nocleg w Zertken jest najgorszy. Piotrek, który sprytnie zarezerwował sobie miejsce przy oknie, nie wiedząc wcześniej, że okno to dziura, a nie szyba, podczas gdy na dworze jest wyjątkowo zimno, przenosi się ze spaniem na podłogę restauracji. Walące zasłony, szczekające psy, hałasujące samochody, to tylko dodatek do snu, który Michał stara się skutecznie zagłuszyć chrapaniem. Na śniadanie dostajemy chleb z pastą przypominającą oliwę i hummus. Poznajemy dzięki temu system kiblowy, który składa się z pokoiku z oknem (również bez szyby), dziury w podłodze oraz wiaderka do spuszczania wody. Łazienki nie ma, więc jako że spaliśmy na brudasa, jest nam już w sumie wszystko jedno.
W tym miejscu chciałbym bardzo serdecznie przeprosić właściciela tego obiektu – nie wiedzieliśmy, że rury w takich przybytkach są tak mało drożne, a okoliczne sklepy Kreta nie sprzedają. W trosce o poziom bloga nie będę wdawał się w szczegóły. Powiem tylko, iż był to niechlupny incydent.

Dzień II


Zerkten – Ait Blal
https://www.strava.com/activities/3128660314
132,5km / 2756m

Drugi dzień rozpoczyna się nieco mozolnym, ale całkiem urokliwym podjazdem na 1800m n.p.m. na zmianę asfaltami i szutrami. To także dzień, w którym odkrywamy same ciekawe rzeczy:
– że sklepów jest bardzo mało
– że w Maroku jest bardzo ciepło, a o wodę bardzo ciężko. Podczas postoju w centrum Demnate (chleb z serkiem topionym) termometr pokazuje 39ºC, czyli 33ºC więcej niż, gdy wyruszaliśmy
– że nasz plan kilometrażowy jest nie do wykonania, jeśli planujemy jeździć tylko w ciągu dnia (bo po co zwiedzać nocą, skoro nic nie widać)
– że górki są bardzo strome
– że stanowimy ogromną atrakcję dla wszystkich lokalnych dzieci

Ale też przede wszystkim to, że jest naprawdę ładnie i naprawdę pusto. To kraina stworzona dla rowerów, którymi przyjechaliśmy. Pokonanie 132 kilometrów zajmuje nam blisko 9,5 godziny (w tym 8 samej jazdy) i wiemy już, że nie dojedziemy do planowanego noclegu. Nawet nie tyle noclegu, a miejsca, w którym mógłby znajdować się nocleg. W miejscowości Ait Blal widzimy tabliczkę, która sugeruje, że być może istnieje dla nas nadzieja. Zanim Piotrek wyciągnie telefon, jesteśmy już otoczeni ~20 dzieci, a wszyscy ludzie dookoła patrzą na nas jakbyśmy byli nagą Cersei Lannister.

Nocleg mamy doskonały – to chyba jakiś ośrodek narciarski sądząc po nartach w przedpokoju. Taka duża chata, willa można by powiedzieć na tutejsze standardy. Są pokoje, łóżka, normalny kibel, wielki salon z ogromnymi oknami z widokiem na góry i w ogóle high life. Po 1,5 godziny oczekiwania na tadżina i obfotografowaniu naszych paszportów przez miłych panów urzędników, idziemy spać w małym pokoiku z 4 łóżkami. Nazywa się: Tizinoubadou.

Dzień III


Ait Blal- Cathedral
Trzeci dzień, to jeden z tych, który miał potencjał na skasowanie przynajmniej jednego z nas. Już od pierwszych kilometrów doceniamy, że poprzedniego dnia nie pokusiliśmy się o (planowane) atakowanie ostatniej górki. O ile pierwsze 10km było względnie przyjemne pomimo złapania przez Krzyśka gumy, to następujący po nich fragment o nazwie Brutal climb up to the Happy Valley, czyli 2,5km ze średnią 12% łatwy nie był. No i oczywiście szkoda robić tak widokową trasę po ciemku.

Łatwy może i nie był, ale wart podjechania zdecydowanie tak. Po raz pierwszy przekraczamy granicę 2000m n.p.m. i oczom naszym ukazują się prawdziwe, duże góry. Zjazd jest doskonały, zarówno widokowo jak i kolarsko.
Wspomnianą wcześniej doliną omijamy “główną” drogę przez góry, przeciskając się szutrówkami i asfaltami przez niewielkie miejscowości. Rozpoczynamy niekończący się podjazd na wysokość ~2750m, gdzie po raz pierwszy tej zimy widzę śnieg. Jesteśmy tam po 7 godzinach od wyjścia z noclegu, a na liczniku widnieje magiczne 75km, czyli połowa zaplanowanego dystansu. Zbytnio nas to nie martwi, bo przecież teraz zostaje już tylko droga w dół.

Tylko że tak oczywiście nie jest, bo o ile początek zjazdu to kolarska autostrada godna bycia umieszczoną w alpejskim kurorcie, to potem robi się całkiem nie najlepiej. W miejscowości Zaouiat Ahansal asfalt się kończy i rozpoczynamy ponad 40km tułaczki po kamulcach. Jazdę określiłbym jako niezbyt komfortową.
Jest ładnie, bo miejsce to taka namiastka Dolomitów, ale co z tego, skoro patrzysz ciągle pod koła, a głowa lata jakby człowiek na pralce Frania siedział.
Po długim i przyjemnym zjeździe taki teren boli podwójnie.
Zmrok dopada nas na wysokości 1850m i ostatnie 12km zjazdu w ciemności po kamieniach to już wolna amerykanka. Zmęczone ręce wiszą na klamkach, a głowy mamy zaprzątnięte wirtualnym trzymaniem kciuków, aby jeden z kamieni nie wybił na zakręcie koła – lot w dół byłby długi. Na szczęście jest już na tyle ciemno, że nie widać jak głęboka jest dolina.

W pierwszym z potencjalnych noclegów miejsca nie ma – lokalsi sami śpią na podłodze i upchnięcie tam 4 śmierdzących kolarzy, jest problematyczne. Pytają tylko czy potrzebujemy wody i sugerują zjazd kawałek dalej – podobno są tam noclegi obsługujące spływy raftingowe. W obecnej sytuacji hydrologicznej taki spływ byłby raczej zjazdem. Trafiamy do Gîte La Cathedrale, gdzie wita nas pusta hotelo-restauracja. Dostajemy tadżina, właściciel pali w kominku i rozpoczynamy kolarskie dysputy o tym, czy tak powinny wyglądać wakacje.
Poranek spędzamy na łataniu dętek i zastanawianiu się, skąd wziąć jedzenie na drogę. Do najbliższej miejscowości na trasie mamy około 37km, więc co może pójść nie tak…

Dzień IV


Cathedral – Imilchil
https://www.strava.com/activities/3134554475
101,6km / 2734m
To miał być piękny dzień. Pierwsze 34 kilometry jedziemy wąwozem rzeki – szuter jest przyjemny, a ogromne, skalne ściany dają miły chłód. Wszystko było pięknie, gdyby nie przygoda, która rozpoczęła się jakieś 3 kilometry przed końcem kanionu (za którym czekała na nas cywilizacja). Osuwisko skalne zasypało drogę. Z jednej strony wielka ściana, z drugiej rzeka. Przed nami cel, za nami 30 kilometrów cofania się wąwozem i ponad 100km objazdu. Piotrek przechodzi przez rzekę, aby prowizorycznie sprawdzić, czy coś widać. Zgodnie ustalamy, że widać i że za zakrętem na pewno jest lepiej.
I faktycznie jest, tylko że za kolejnym znowu jest źle.
Emocji dodaje fakt, że mijamy coś, co wygląda jak szlaban ułożony z kamieni i słyszymy nad sobą koparkę. Oznacza to, że pewnie gdzieś nad nami budowana jest nowa droga, a osuwisko dobijane jest zrzucanymi przez nią kamieniami. Wyliczamy jakie jest prawdopodobieństwo, że kamień zleci akurat na nas, przechodzimy i rozpoczynamy skalną wspinaczkę z rowerami na plecach. Trwa to delikatnie mówiąc bardzo, bardzo długo – na tyle, że postanawiam dolać sobie do bidonów wody z rzeki. Dochodzimy tak do Anergui, gdzie czeka na nas sklepik z wafelkami oraz chleb z omletem.

Noszenie roweru stąpając delikatnie po skarpie pełnej kamieni nie brzmi może specjalnie źle, ale gdy słońce niemiłosiernie pali, a skóra po prawej stronie ciała jest wyraźnie innego koloru niż po lewej (bo 4. dzień z rzędu jedziemy w tę samą stronę), a rower waży 17kg, wszystkie doznania multiplikują się.

Trochę smażonego w brzuchu i od razu jesteśmy gotowi na ponad 10km podjazdu ze średnią 10%. Jest tak ciepło, że cieplej być nie może – na nadgarstkach pojawiają mi się bąble, a zegarek Piotrka pokazuje 57ºC. To najcięższy psychicznie podjazd trasy – również dlatego, że praktycznie z samego dołu widać szczyt. Jedzie się krętym asfaltem bez żadnego cienia. To chyba jeden z najcieplejszych dni w moim życiu. Mimo że w sklepie u podnóża wypiłem blisko 2 litry, to już w połowie podjazdu zaczynam kalkulację, na ile mi reszta wystarczy. Liczę też na to, że na szczycie będzie zimniej.
Na górce znowu jest bardzo ładnie, a my mijamy jeszcze bardziej odcięte od świata wioski. Takie, które określiłbym słowem: mocne. Gdzieś pośrodku niczego biegnie do nas z horyzontu pasterz krzycząc “énergie!” Nie chodziło mu jednak o kibicowanie, a zapytać chciał po prostu o jakieś jedzenie. W oddali widzę jego chatkę zbudowaną z koców. Wspomina też coś o pieniądzach, aby mógł sobie kupić skarpetki.
To takie niezbyt przyjemne uczucie, gdy jedziesz rowerem za kilkadziesiąt tysięcy, odwalony w Raphie, sapiesz głodny i umęczony na podjeździe, gdy obok ludzie w skrajnej biedzie zastanawiają się “po co, dlaczego?!”. Przecież mógłbyś właśnie siedzieć w swoich luksusach w domu. Nie mam na to odpowiedzi.
Tego dnia zmrok łapie nas w okolicach 2400m n.p.m. ale jest wyjątkowo ciepło. W ciemnościach mijamy jezioro Tislit – jest bajkowo. Niebo wypełnione gwiazdami niczym w Bieszczadach, jezioro otoczone śnieżnymi szczytami i szybki zjazd asfaltem wprost do miejscowości Imilchil. Stajemy w hotelu “na przedmieściach”, znowu jesteśmy tam jedyni. Jest to nasz najdroższy nocleg, bo płacimy około 100zł od osoby, ale kolacja i śniadanie są tego warte! To będzie jedyny dzień, w którym wyjdziemy z hotelu najedzeni. Najedzeni, ale zmarznięci – w hotelu temperatura jest jednocyfrowa.

Śpimy w Espace Imilchil.


Dzień V


Imilchil – Boumalne Dades
https://www.strava.com/activities/3137583193
160,4km / 1751m
Dzień relaksacyjny. W zasadzie całość w dół, z jednym, drobnym wyjątkiem – dlatego też dystans nieco większy: 160km. Pierwsze 35 kilometrów do Agoudal leci jak z bicza. Asfalt równy, nachylenie minimalne – nic tylko jechać.
Dzielimy się niespostrzeżenie na dwie dwuosobowe grupki i we wspomnianej już miejscowości miejscowi krzyczą do nas, że źle jedziemy. Że dwóch gości, którzy jechali przed nami skręciło w inną stronę niż pokazuje nam ślad. Znamy te sztuczki! Pewnie chcą nas oszukać, postanawiamy więc ich zignorować… na chwilę, bo okazują się bardzo wiarygodni. Faktycznie, po chwili widzimy jak Piotrek z Michałem wracają. W całym tym zamieszaniu Krzyśkowi dzieci kradną banana. W zamian za kradzież postanawiają nas rowerami wyprowadzić z wioski i skierować, zgodnie ze śladem, na pustynną szutrówkę. Tam zaczyna się przygoda.
Powietrze jest tak suche i ciepłe, że do końca dnia nie przestaje mi się już z nosa sączyć krew. Wjeżdżamy w rejony przypominające pustynie w Nevadzie. Kulamy się tymi imponującymi szutrami aż pod okolice 3000m n.p.m. i rozpościera się przed nami widok znany z Wielkiego Kanionu Kolorado. Spokojnie można byłoby go nazwać Całkiem Sporym Kanionem Kolorado.

Sam podjazd nie jest specjalnie męczący jako że rozpoczynamy go dość wysoko, męczy jednak nieco psychicznie, bo kręte drogi na szczyt widać z daleka. Gdy pomyślę, że jeszcze miesiąc wcześniej zastanawialiśmy się, czy te drogi będą w ogóle przejezdne, uśmiech politowania pojawia mi się na twarzy. Spodziewaliśmy się tu śniegu po pas – tak przynajmniej twierdziły opinie ludzie z internetu i ich zdjęcia. Trochę szkoda. Mieliśmy na to przygotowaną alternatywę – bokiem, przez Tinghir, idzie najwyższy asfalt w kraju. Tam też znajduje się słynny kanion Les gorges du todra, który na Google Street View wygląda co najmniej imponująco. Nie mamy jednak jak włączyć tego odcinka do naszej trasy. To jedna z kilku rzeczy, które włączylibyśmy do wyjazdu gdyby był czas… albo droga która pozwala na sensowną pętlę tam.

Kolejne 16km zabija moje plecy. To kamienisty zjazd, na które moje nabite do blisko 4 atmosfer, 35mm opony nie były przygotowane. Na dole nadaję się już tylko do pilnej wizyty u fizjoterapeuty, a przed nami jeszcze blisko stówka. Michał na koniec zjazdu rozpoczyna festiwal łapania kapci, Krzysiek leci przez kierownicę na jednym z zakrętów – emocji nie brakuje. Droga skutecznie motywuje do nieprzestrzeliwania zakrętów (vide zdjęcia powyżej).

To prawdopodobnie jeden z najgorszych dla mnie zjazdów w życiu. Plus jest taki, że i tak lepiej go zjeżdżać niż wjeżdżać. Kamienie są zbyt duże.

Kolejne kilometry spędzamy na przyspieszonej regeneracji każdej części ciała.
Na dole następuje moment-kulminacja. Moment, na który wszyscy czekaliśmy powinniśmy czekać. To droga do Boumalne Dades wiodąca przez słynny wąwóz Gorges Dadés. Jeśli wpiszecie sobie w googlach top10 lub ewentualnie top20 dróg świata, lub coś w stylu “drogi, które kolarz powinien przejechać przed śmiercią”, to istnieje bardzo duża szansa, że ten fragment się tam znajdzie. Znajduje się ona nawet na niezbyt długiej liście The world’s most epic cycling roads w aplikacji Komoot, z której ostatnio coraz częściej korzystamy. Doświadczony życiem, podchodzę do wszystkich tych dróg z bardzo dużym dystansem. Droga Atlantycka przecież wcale nie jest fajna, ścieżka nad tajwańskim Moon Sun Lake to jakiś dowcip, albańska Leqet e Hotit nie robi wrażenia w porównaniu z tym co jest dookoła niej, Stelvio jest spoko, ale ruch na nim już niekoniecznie, Droga Trolli jest fajna, ale gorsza niż wiele okolicznych, Zoncolan wcale nie jest tak ciężki i tak dalej…
Tu jednak początek dawał nadzieje. Kawałek nudnego płaskiego przez wioski i potem już kilka naprawdę niezłych widoków… i bardzo pustych dróg jak na tak dobre asfalty. Olbrzymi zakręt remontowaną drogą nad tutejszym odpowiednikiem Horseshoe Bend lub punktu widokowego Pavlova Strana w Czarnogórze, zjazd jak z Alp, ciekawe formacje skalne i w końcu on – epicki kanion.
Postaram się być obiektywnym. Droga dojazdowa do Dadès Gorges jest imponująca, trzeba jej to przyznać. Może nie zapada na tyle, aby ją w przyszłości szczególnie wspominać, ale nie szkodzi.
Sam wąwóz natomiast to taki moment, w którym patrzysz na tę drogę, którą widziałeś już wiele razy w internecie, mówisz sobie pod nosem “wow” i jedziesz dalej. Fajne, ale o co tyle szumu – nie wiem.
Problemem jest też to, że im bardziej jesteśmy w kanionie (i za nim) – tym więcej jest turystów, hoteli, sklepów i całej reszty rzeczy kolarsko niekorzystnych.
Okazuje się również, że zaraz za kanionem znajdują się super-ciekawe formacje skalne o nazwie: Monkey Paw Mountains. Trafiamy tam akurat o zachodzie słońca, więc pobocza są pełne fotografów. Nie stajemy więc nawet na chwilę i ciśniemy w dół, szukać jedzenia i noclegu… lub nie.
Do Boumalne Dades zjeżdżamy jak zwykle o zmroku. Centrum znajduje się w innym kierunku niż prowadzi nasza trasa, więc stajemy w pierwszej napotkanej knajpie, która daje nadzieje na zamówienie czegokolwiek innego niż Tadżin.  Zamawiamy kebabowe patyki i prawdopodobnie najbiedniejszy makaron świata (oczywiście fromage), który składa się z rozgotowanego makaronu, posypanego produktem seropodobnym. Jest doskonały… tylko 10 razy za mały.
Uruchamiamy też Operację Leniuszek. Nasza trasa przewiduje na kolejny dzień jakieś 120km jazdy krajówką bez pobocza (uprzedzał nas przed nią Piotrek z Destination Lycra) – ani specjalnie przyjemna, ani bezpieczna, ani widoki nie takie dobre, bo po płaskim (~500m w dół). Pytamy kelnera czy istnieje jakikolwiek transport dla ludzi z rowerami do miejscowości Warzazat (pisanej Ouarzazate). To taka miejscowość, w której kręci się filmy na przykład Helikopter w Ogniu albo Gladiator.
Taksówkarz oczywiście znajduje się przy stoliku obok nas i mówi, że nas przewiezie. To znaczy kelner tak mówi, bo taksówkarz umie tylko po Berbersku – niepodobnym do niczego.
Nie minęło kilka minut od zjedzenia kolacji, a widzimy jak pod restaurację podjeżdża Dacia Lodgy i kierowca rozpoczyna wrzucanie 4 rowerów na bagażnik dachowy. Przez bagażnik mam oczywiście na myśli dużą, metalową dechę, do której przywiązuje się rzeczy sznurkiem. Po dłuższych negocjacjach decydujemy się na 3 rowery w bagażniku, 5 osób w aucie i jeden rower na dachu.
Kolejnych 140km spędzamy na nie patrzeniu w przednią szybę, by nie widzieć jak duża jest szansa, że zginiemy, na słuchaniu zderzających się ze sobą w bagażniku rowerów i na odpisywaniu ludziom na Instagramie, po tym, jak napisałem, że to Dacia Logan, a nie Lodgy.
Kierowca dojeżdża na miejsce i nic nam nie pasuje. Sprawa jest prosta: myślał, że jedziemy do Tabounte – dzielnicy Warzazatu, a nie Tabourahte – miejscowości oddalonej od tego miejsca o blisko 30km. Wydaje się, że nie wie w ogóle gdzie ta miejscowość jest, więc trąbiąc zajeżdża drogę innemu taksówkarzowi, wysiada z auta i idzie pytać o drogę. Mam nieodparte wrażenie, że Marokańczycy potrzebują 10-krotnie więcej słów niż my, aby przekazać taką samą wiadomość. W ramach zadośćuczynienia płacimy taksówkarzowi nieco więcej niż było umówione – za 140km daliśmy ok. 240zł (do podziału na 4).
Śpimy w D’art Joud.

Dzień VI


Tabouraht – Arba Tighedouine

Szósty dzień miał być również dużą atrakcją. Czekała na nas bardzo popularna przełęcz Tizi N’Tichka (2260m n.p.m). Można się chyba pokusić o stwierdzenie, że najpopularniejsza przełęcz w kraju. Pamiętacie jak na początku wpisu mówiłem, aby zebrać sobie “najlepsze miejsca do odwiedzenia w Maroku” i tam nie jechać? To to jest właśnie takie miejsce.
Sam dojazd z południa to spory odcinek drogi ładnej, ale dla nas już całkiem nudnej i odcinki przyjemnego kanionu, choć również nie robił on już nas wrażenia. Okazało się, że to pierwszy dzień z tych, w których przestaję robić zdjęcia. To oznacza tylko jedno: można byłoby już wracać do domu. I faktycznie, gdybym miał komuś polecać naszą trasę, sugerowałbym zakończenie jej w Boumalne Dades, bo reszta nie wniosła już nic nowego.
Znowu jedziemy drogami pełnymi turystów (jak na tutejsze warunki), znowu pojawiają się wielbłądy i autokary. Szczyt osiągamy nadzwyczaj łatwo, spotykamy tam zafascynowane nami wycieczki bijące brawo, jemy omlety i idziemy na słynny punkt widokowy.
Żeby być uczciwym muszę przyznać, że droga jest faktycznie ciekawa, ale nie ma to znaczenia. Asfalt pełen jest samochodów, a jakby tego było mało zjazd jest w remoncie, a my trafiamy na jakiś ogromny zlot samochodów Renault 4. Oznacza to, że po początkowym, idealnym asfalcie, który widać na zdjęciach, jedziemy już tylko w kurzu, korkach i spalinach.
O Tizi N’Tichka i zjeździe z niej staramy się zapomnieć najszybciej jak to możliwe. Szybko uciekamy w boczną drogę będącą podjazdem pod Montée vers Tighdouine. Bardzo przyjemny, blisko 8-kilometrowy segment o średnim nachyleniu 6%… by był, gdyby nie to, że po drodze jest trochę zjazdów i duża część podjazdu składa się z dwucyfrowych wartości procentowych. Ale to nie szkodzi, droga jest bardzo ładna, na górze świetne widoki i imponujący szczyt Toubkal w oddali.
Dojeżdżamy do miejscowości z planowanym noclegiem: Tighedouine. Szybko okazuje się, że o noclegu, który znaleźliśmy na Googlach nikt tu nie słyszał. Krótki spacer po okolicznych ogródach i domostwach szybko nas w tym utwierdził – wtórujący wzrok mieszkańców tych domostw również.
Decyduję się jechać dalej na YOLO i rozglądać się za spaniem. Szybo trafiamy na napis na ścianie: Cafe & Restaurant. Wita nas Dżamal, gość który wygląda, jakby właśnie skończył mecz NBA – dużo się nie mylimy, faktycznie spędził z pół swojego życia w Stanach.
Dżamal jest człowiekiem instytucją – załatwia nam nocleg w hotelu, który właśnie rozwija, przynosi jedzenie i opowiada jak to właśnie w tym momencie dodawał swój hotel na Google Mapsy. Problem jest tylko taki, że Dżamal wrócił do Maroka chyba głównie z powodu unoszącego się po okolicy zapachu marihuany – wszystko co robi zajmuje wieczność, a każda propozycja z jego ust ciągnie za sobą szereg niewiadomych. Na wieczornego tadżina, który będzie za pół godziny, czekamy godzinę dłużej. Dostajemy go, gdy ulice są już puste. Znowu nie zaśniemy o rozsądnej porze. Podlinkowałbym ten nocleg ale wiecie – Dżamal go pewnie jeszcze dodaje, zaraz skończy.

Dzień VII


Arba Tighedouine – Marakesz
https://www.strava.com/activities/3142387355
127,3km / 1709m

Dzień 7 nie wnosi już niczego nowego – kierujemy się po prostu okrężną drogą do Marrakeszu.

Mamy na ten dzień przygotowany plan awaryjny, dla ambitnych – ośrodek narciarski Oukaïmeden, ale skoro nie ma śniegu to pomijamy go. Poza tym Andrzej sprawdził, że nie da się go zamknąć w sensownej pętli i trzeba byłoby wracać tą samą drogą. Szkoda, to drugi najwyższy asfalt w kraju (2.650m), a sam podjazd też jest imponujący – od strony, którą jedziemy jest to 37km ze średnią 5%, a potem zjazd do Marrakeszu: 70km ze średnią 3%. Najsss.

Nasza trasa tego dnia ogranicza się do nieco dłuższej i trochę męczącej sekcji grawelowej, odwiedzin w tłocznym mieście Ourika i wspięciu się na na niecałe 1900m tylko po to, aby potem zjechać prosto do Marrakeszu.

A o samym Marrakeszu pisał już nie będę, bo staram się trzymać pozytywny ton tego wpisu.

Nasze kartony w każdym razie czekały tam, gdzie je zostawiliśmy, a samolot wraz z nami i sprzętem wrócił szczęśliwie do Warszawy.


Czy warto?


Nie mogę z czystym sumieniem polecić gór Atlas każdemu. Przede wszystkim nie polecam udawać się tam ze swoją dziewczyną. Na 86% nie spodoba się jej tam.
Jeśli jesteś jednak domorosłym eksploratorem, który woli surową naturę od turystów oraz nutkę przygody od coffee ride’a z kumplami to to jest to. Dla każdego, który chciałby zwiedzić coś tam w Afryce, ale “trochę się cyka”. To jeden z najbezpieczniejszych kierunków na tym kontynencie.
Wizyta w odległych od wszystkiego wioskach głębokiego Atlasu całkiem dobrze pozwala też docenić świat, w którym się żyje. Ten, w którym naszym największym zmartwieniem jest: czy nie przybędzie nam wagi na święta. Maroka nie umieszczam na czołowych miejscach mojej prywatnej listy najlepszych tras i widoków, ale jako całość jest na niej dość wysoko. Poza tym jest relatywnie blisko (jak na tak odmienny świat) i tanio. Tylko trzymajcie się z daleka od miejsc turystycznych i dużych miast.
…no warto też pamiętać, że Maroko jest zdecydowanie większe niż same góry Atlas. Mam tu na myśli również pustynie oraz linię brzegową ;-)
Chciałbym również oficjalnie dodać, że fakt, iż zaraz po naszym wyjeździe ogłoszono pierwszy przypadek koronawirusa w Maroku nie ma nic wspólnego z naszym przybijaniem piątek wszystkim dookoła.