Lizbona, za Wikipedią: „stolica i największe miasto Portugalii, położone w zachodniej części Półwyspu Iberyjskiego, nad rzeką Tag przy jego ujściu do Oceanu Atlantyckiego. Miasto stanowi centrum polityczne, ekonomiczne i kulturalne kraju.”
Portugalia, za Nonsensopedią: „Z racji posiadania jednego, większego sąsiada nazywana często „Dupą Hiszpanii”.
Jak się dostać, czyli „ja mam bardzo dobre połączenie proszę pana”
Połączenie mamy bardzo ciekawe: na centralny tramwajem, pociągiem do Modlina, przesiadka w Brukseli, czyli pociągiem na autobus i na drugie lotnisko, a dalej to już prosto do Lizbony, gdzie wsiadamy w metro. Wracając podobnie, tylko lądowanie na Okęciu, aby nie było za łatwo. Koszt: ~650zł w dwie strony za osobę.
Zapamiętać: w Brukseli są dwa lotniska i duża szansa, że przesiadka będzie wymagała również transportu między lotniskami. Nas to trochę na miejscu zaskoczyło, szczególnie, że lotniska oddalone są od siebie o jakies 80km (w najlepszym wypadku około 2 godzin) i nie ma między nimi bezpośredniego połącznia. Pociąg 8E, a potem autobus 18E (w przypadku, gdy pomyśli się o tym odpowiednio wcześniej, można zarezerwować bilet online i zaoszczędzic. Da się to zrobić stojąc pod autobusem i łapiąc z niego darmowe wifi). Alternatywą jest podróż przez Berlin, łączny czas wynosi wtedy trochę więcej, bo 16 godzin. Obserwując dzień przed wylotem rozpiskę Ryanaira okazało się, że są też tanie, bezpośrednie połączenia. Przy odrobinie szczęścia można polecieć za 400-500zł w dwie strony prosto z Modlina – daje to oszczędność ~10 godzin. Średnio rozgarnięta osoba powinna sobie na szczęście poradzić z przesiadkami i poszukiwaniem połączeń, gdyż szlak między lotniskami jest dość popularny i kierowcy prywatnych autobusów, które między nimi kursują są tego świadomi. Zanim więc zdążymy rozejrzeć się za interesującym nas kursem, uprzejmy człowiek znajdzie się przy nas z czytnikiem kart kredytowych i drukareczką do biletów. Podróż przez Brukselę jest jednak spoko, bo można kupić belgijske gofry. Najlepsze. Ich kupno to w zupełności wystarczający powód do nadłożenia czasu i zwiększenia wydatków. W bonusie dostajemy z godzinę albo cztery na zwiedzanie miasta. Wróćmy jednak do Lizbony:
Transport, czyli autobusy i traaamwaaaaje


Rowery, czyli skąd, dokąd i za ile
Wypożyczalni w mieście jest sporo, nie będzie więc problemu ze znalezieniem interesującego nas typu: od szoski, przez mtb, po miejskie. Decydujemy się na takie trochę lepsze Veturilo w zawrotnej cenie 5E za dobę (+50 kaucji oraz dowód osobisty, więc ciekawe ile kredytów mam już nieświadomie wziętych w Portugalii). Pierwszego dnia robimy nimi ~100km kręcąc się po losowych miejscach. W ciągu tych 8 godzin spotykamy ze 4 szosowców ćwiczących na jednej górce, pewnie ichniejsza Agrykola oraz może ze 2 osoby, którym dwa kółka służą za środek transportu. Lizbona ma minimalną infrastrukturę rowerową i patrząc na wzrok osób, które mijamy, jest to zdecydowanie rzadko spotykany pojazd. Nie licząc dość przyjaznej ścieżki rowerowej biegnącej wzdłuż wybrzeża, na zmianę przez obszary przemysłowe i turystyczne, wszędzie znajdują się bardzo strome podjazdy albo przynajmniej kostka brukowa. Mówiąc strome, mam na myśli takie dochodzące do 30%, gdzie pierwsze spojrzenie oka wystarcza, aby zawrócić i poszukać innej ulicy:

Wycieczkę kończymy w nocy, jeżdżąc bez lampek po nieznanej nam stolicy dużego kraju. Nikt nie zatrąbił ani razu. Nie mieliśmy ani jednej nieprzyjemnej sytuacji z kierowcami, mało tego – lokalsi bardzo często kibicowali nam okrzykami, gdy staraliśmy się osiągać dodatnie prędkości na ich małych uliczkach.

O jeździe chodnikami można zapomnieć, są tak wąskie, że problemem jest ominięcie się na nich dwóch osób. Jako dość nietypowi turyści trafiamy oczywiście od czasu do czasu, w miejsce, w którym być nas nie powinno. Takie, które turystów nie widuje, a Portugalczycy omijają je szerokim łukiem. Jest to na przykład podwórko pełniące prawdopodobnie rolę dużego pokoju jakiegoś odpowiednika słowackich cyganów. Uprzejmy pan w dresie szybko informuje nas, że jeździmy mu kołami po salonie.


Wypożyczalnie rowerów w Lizbonie:
My rowery bierzemy stąd, bo nie dość, że jest najtaniej to Panowie mają sporo klasyki: od oldschoolowych ram Colnago po stary osprzęt Campy. Po kilku kilometrach odpada mi korba – żadna nowość – dzień jak co dzień. W przygodnym serwisie samochodowym, w garażu jednego z mijanych bloków zostaje dokręcona z siłą brazylijskiego zapaśnika, ale mimo to odpada ponownie na podjeździe pod Monsanto. To chyba najpopularniejsza górka szosowa w okolicy, kilka 4-5 kilometrowych dróg prowadzących przez las na szczyt ze średnią 4-5%. Wracamy do Rcicla, gdzie rower zostaje wymieniony bez zbędnych pytań i dalej już nie mamy żadnych przygód. W gratisie dostajemy również po dwie linki zabezpieczające. Sprzęt przypinamy w kilku miejscach i nie znika.
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
można też wynająć rower (drożej, ale lepszy) w:
Bike Iberia Cenas a Pedal Cycling Rentals Fun Bike Portugal Rent Bike
jeśli nie planujemy wizyty gdzieś poza miastem raczej nie ma to sensu. Przemieszczanie się szosą po Lizbonie prawdopodobnie nie będzie należało do szczególnych przyjemności, chyba że ćwiczymy do wiosennych klasyków.
Żywność… podobno
Nie ufam jedzeniu, którego nie da się jeść w całości, a jeszcze bardziej takiemu, w którym nie wiem, która część jest jadalna. Jeszcze bardziej nie ufam zwierzętom, w którym domyślam się co zjeść, ale nie umiem tego zrobić. Jako wzorowi turyści postanawiamy zjeść lokalne klasyki najpierw na targu rybnym, a następnie w najbardziej swojskiej jadłodajni jaką udaje nam się znaleźć. Słynny targ, ma z tym jak go sobie wyobrażałem niewiele wspólnego. To kilkadziesiąt porządnie wyglądających straganów umiejscowionych w dużej w hali. Trochę jak w Mirowskiej tylko ładniej, drożej, porządniej i w zasadzie to jednak zupełnie odwrotnie. No i oczywiście więcej Niemców i Brytyjczyków.
Pomysł taniego sprawdzenia lokalnej kuchni legł w gruzach szybko. Standardowy hamburger 10E, mała kanapka z szynką 3,5E, talerz z szynkami 17E, porcje zdecydowanie degustacyjne. Do tego spora liczba dziwnych połączeń jak np. bułka z klopsikami i do tego czipsy.



Sklepów jest dużo, w większości nie ma nic. Przypominają nasze najmniejsze spożywczaki w wiosce na wschodnim krańcu Polski, tylko gorzej wyposażone. Nawet wśród płatków śniadaniowych, które w pełnie wystarczają do szczęścia wybór ogranicza się zazwyczaj do dwóch rodzai, obu czekoladowych – dramat. Życie ratują pochowane Lidle.
Mosty, czyli „co, ja nie przejadę?”
Chwila minęła zanim zorientowałem się, że to co widzimy za oknem to nie ocean. Lizbona leży u ujścia rzeki, naprawdę dużej rzeki. Szerokiej na tyle, że przy nieco gorszej pogodzie nie widać drugiego brzegu. Jest to o tyle problematyczne dla mieszkańców, że za rzeką też jest miasto i cywilizacja. Brzydsza i nudniejsza, ale jednak. Nasze plany przejazdu przez mosty rowerem lub chociaż spaceru po nich legły w gruzach po godzinach nieudanych prób wjechania na nie. Jak się okazuje, w obu przypadkach jest to autostrada bez chodnika. Zmuszeni więc jesteśmy skorzystać z autobusu miejskiego lub promu. Przewóz wykonywany jest również przez linie prywatne (które kursują częściej), jednak wymagają osobnego biletu. Dla prostego turysty po drugiej stronie nie ma nic ciekawego… poza wielkim Jezusem z anteną na głowie i świetnym widokiem na miejsca, które odwiedzaliśmy wcześniej. Wejście na Jezusa, a w zasadzie pod niego to 5E i to jedyna opłata za rzeką. Na autobus powrotny czekamy na przystanku godzinę.
Drugi most jest mniej wyrafinowany architektonicznie, ale za to zdecydowanie dłuższy. Zaczyna się w mieście, a kończy gdzieś na horyzoncie. Ma dokładnie tyle co segment z Łomianek do Kazunia (17,2km). Przy okazji półmaratonu, który z niego startował miałem okazję poznać go dobrze. Nawet za dobrze, o czym trochę później. W obu przypadkach warto się jednak przejechać, nawet jeśli nie planujemy wychodzić z pojazdu – panorama jest imponująca.
Most jest tak długi, że jego zdjęcia mogłyby spokojnie robić za separator w tekście:
albo nawet separatorek. Bez bardzo szerokiego obiektywu lub opcji robienia panoramy nie podchodź:
Atrakcje.
Muzea, galerie, teatry… dla przeciętnego chama kulturalnego jakiego prezentuję to średnia zabawa. Znacznie lepsza jest rozrywka ludzi prostych, czyli widoki, zoo, oceanarium, widoki, wąskie i klimatyczne uliczki oraz jeszcze raz widoki. W mieście znajduje się kilka punktów, które warto odwiedzić i rozejrzeć się dookoła o każdej porze dnia i nocy. Podróżując po Lizbonie niebezpiecznie często przypomina mi się GTA. Nie potrafię wskazać głównej atrakcji miasta, bo jest nią ono samo.
Zupełnie odmienne od tego co widzimy na co dzień. Chwilami miasto przemysłowe, czasem wąskie i puste, strome uliczki, biurowce, drogie osiedla oraz dzielnice brudu i syfu. Portugalczycy są prawdopodobnie fanami hydrauliki, wszędzie są niewielkie i dziwne sklepiki, ale takiego asortymentu kranów nie ma raczej nigdzie indziej.
Ludzie i język, czyli miasto bez granic
Lizbona jest multikulturowa w najbardziej możliwy sposób. Internet bywa wrażliwy na doprecyzowywanie kto mieszka w jakiej dzielnicy, dlatego zostawię tutaj tylko zdjęcie jak wygląda klasyczne osiedle przybyszów z południa:
W zależności gdzie trafimy, można poczuć się jak w chińskiej dzielnicy targowej, jak w Indiach, jak w Brazylii, jak w środku Afryki, czy nawet Bangladeszu. Może to mój brak obycia z innymi kulturami, ale spacerując po mieście nocą, średnio co 5 skrzyżowanie miałem wrażenie, że nie przeżyjemy. Nic złego się oczywiście nie stało, a wszyscy których spotkaliśmy byli mili, pomocni i wyjątkowo rozmowni. Każdy też potrafił porozumieć się po angielsku, nawet starsza pani sprzedająca tłuste ciastka w budce przy ulicy. Właściciel mieszkania, które wynajmowaliśmy (ok 750zł za 3 pokoje, kuchnię i łazienkę dla 2 osób na 5 dni, blisko centrum) pisał do nas codziennie, żeby sprawdzić czy wszystko w porządku, a na dzień dobry zostawił nam wino i lokalne przysmaki.

Maraton, dzień ludzi w workach na śmieci
Maraton Lizboński rozpoczyna się ponad 20km za miastem (40 minut pociągiem). Na starcie należy się stawić najpóźniej o 7.30. Metro jeździ od ok. 6.30, więc jak łatwo policzyć, mieszkając w centrum miasta, wystarczy wstać chwilę po 5 rano i rozpocząć dość długą podróż w strugach ulewnego deszczu, aby kilka godzin później przebiec wzdłuż wybrzeża 42km. Po kostce brukowej, po podbiegach, z wiatrem, po kałużach, w deszczu, w grzejącym słońcu. Według Wikipedii Lizbona ma 117 dni deszczowych rocznie (licząc również mżawkę). Pech.

Półmaraton to jeszcze lepsza historia, szczególnie biorąc pod uwagę niedzielną pogodę – dawno nie widziałem tak dużej ulewy. Dzięki wiatrowi, który sprawiał, że w rowerze używalne było tylko jedno przełożenie, padało z każdej strony, nawet w górę. Krótka wycieczka na stacje kolejową, polowanie na pociąg i transport w okolice oceanarium. Tam tysiące ludzi w workach na śmieci wsiadają kolejno do specjalnych autobusów, które udają się w kurs za most, a następnie zawracają wysadzając ludzi w jego połowie. Potem 20 minutowy spacerek po moście i… prawie dwie godziny czekania na start. Czekania w tłumie ludzi na środku autostrady, gdyż nie ma innej możliwości ustawienia się niż przyjazd autobusem. Ostatni z nich, a jak łatwo się domyślić w ostatnich ciężko o miejsce, rusza godzinę przed wystrzałem. Wiecie jak czują się nogi po prawie godzinnym spacerze i dwóch godzinach stania w miejscu? Podpowiem Wam, że nie jest to tak zwana świeża noga gotowa do biegu. Gdyby nie to, że deszczowe chmury ustąpiły miejsca słońcu pewnie większość osób zrezygnowałaby… chociaż nie, nie dało się zrezygnować, bo nie było jak wydostać się z tłumu na moście.

Na starcie umiera mi pasek od pulsometru, mimo że bateria mają kilka godzin. Będzie więc albo zaskakująco dobrze, albo zaskakująco źle. Na szczęście bieg poszedł nieźle – szybki start, buty ślizgające się na każdym kroku i Núno Lopez – gość z portugalską koszulką i nazwiskiem na plecach. Nikt nie może być bardziej portugalski niż Núno, ani szybszy niż Lopez, więc postanawiam biec za nim. Dziesiąty kilometr osiągam w czasie około 41,5 minuty – podejrzewam, że to trochę za szybko, ale pewny nie jestem, bo w życiu tylko raz przebiegłem więcej niż 17km. Rok temu na Półmaratonie Królewskim w Krakowie, owinięty w 17 warstw ze względu na mżawkę i 2 stopnie, podczas gdy czołówka biegła w krótkich spodenkach i bezrękawnikach. Około 14 kilometra półmaraton łączy się z pełnym dystansem i robi się tłok. Wcześniej mijam jeszcze zwycięzcę maratonu, półmaratonu, wyścigu na wózkach, pierwszą kobietę itd. – biegną już w odwrotną stronę. Walczę, kalkuluję, przeliczam jak zrobić żeby zmieścić się w wymarzonych 90 minutach. Po drodze zapominam, że mam włączoną autopauzę i na pewno zepsuje to wszystkie moje obliczenia. Na metę wpadam z 1:28 na ręku, w oficjalnych wynikach okazuje się jak zwykle, że zabrakło mi sekund. Miejsce 242. Na półmaratonie startuje ponad 6000 osób, na pełnym ponad 4000, do tego jeszcze trochę w biegu na dychę.

Organizacyjnie przeciętnie. Nie biegam często, może po prostu nasze polskie biegi są spoko, ale na maratonie brakowało wszystkiego (była woda w zakręconych butelkach, pomarańcze, czasem izo w kubku, na sam koniec banany i żel). Plus za pelerynki, które na starcie ratowały życie, większość osób przyszła jednak i tak w swoich workach na śmieci. Worki zostały potem swobodnie wyrzucone na starcie, dzięki czemu osoby biegnące w końcu stawki się w nie zaplątali.


Być czy nie być?
Czy Lizbonę warto odwiedzić? Jeśli uda nam się upolować tanie bilety lotnicze to na pewno. Dwa bardzo intensywne dni pozwolą nam poznać z grubsza miasto, a jeśli interesuje nas również historia i muzea, spokojnie uda nam się zaplanować cały tydzień lub nawet więcej. Porównując do innych lokacji europejskich nie jest to tania przygoda, jednak fani starszej architektury i egzotycznych klimatów na pewno się nie zawiodą. Szczególnie jeśli lubią nietypową zabudowę. Czy warto brać udział w tamtejszym maratonie? Nie jestem pewny, w przyszłym roku na pewno wybiorę inny.

Co ty z tymi imigrantami?