Gdyby ktoś zapytał mnie 2 miesiące temu, gdzie leży wyspa Sao Miguel, istnieje pewna dawka prawdopodobieństwa, że wskazałbym poprawnie. Istnieje też taka, że pomyliłbym się o kilka lub kilkanaście tysięcy kilometrów. Bo równie dobrze mogłaby leżeć gdzieś u wybrzeży Afryki, jak i Ameryki Południowej. Miejscowość Ponta Delgada, stolica wyspy, gdzieś mi się tam w głowie przewijała w przeszłości, ale czemu – nie mam pojęcia. Bo wbrew temu, co próbowała przekazać pani od geografii, jakakolwiek wiedza o tej wyspie nie jest jakoś szczególnie przydatna w życiu… przynajmniej do dnia, w którym rozpoczynasz poszukiwania jakiegoś celu na wyjazd wakacyjny.
Otóż, Sao Miguel jest jedną z 9 wysp, które razem tworzą Azory. Z Maderą albo Wyspami Kanaryjskimi ma tyle wspólnego, że otacza je ten sam ocean, bo oddalone jest od nich odpowiednio o jakieś 1000 i 1400km. Powierzchnia połowę większa niż Warszawy, liczba ludności – kilkanaście razy mniejsza. W skrócie: krowy, ananasy, wulkany, gejzery, gorące źródła, dużo ptaków, kopczyki, górki. Szybki podgląd czego macie się spodziewać w tej galerii, która stanowiła zapowiedź niniejszego wpisu.
Czemu Sao Miguel?
Kolarstwo jest proste: zimą jeździ się na Kanary, wczesną wiosną do Calpe, trochę późniejszą wiosną Garda/Chorwacja/Toskania, potem przychodzi lato i można poszaleć w Alpach i Dolomitach, potem znowu zestaw wiosenny, zestaw nierowerowy z rodziną w jakiejś Grecji, czy Włoszech i znowu wracamy do bycia skazanymi na Kanary. To tak w dużym skrócie, ale myślę, że to pokrywa jakieś 80% relacji fejsbukowych. W sumie nie ma się co dziwić, są to kierunki pewne zarówno pogodowe, jak i krajobrazowo. Z drugiej strony to jednak trochę nudne, bo zanim dotarliśmy do takiego Bormio, czy na Teneryfę, znaliśmy je już doskonale. Wystarczy wpisać w google “miejsce cycling” i dostajemy gotowe przepis: trasy, logistyka, czego się spodziewać itp.
W tym roku postanowiliśmy przynajmniej raz zaeksperymentować i okazuje się, że nie jest to proste. Miejsc, które nie są szczególnie popularne, a jednocześnie istnieje w nich Booking oraz Airbnb, dzięki czemu nie trzeba spać w pasterskich budkach w otulinie śpiwora, ubywa w mgnieniu oka. I tak oto, pewnego pięknego dnia, podczas oglądania serialu Taboo, wspomniana została Ponta Delgada. Wizyta w Wikipedii, wizyta na Google Street View, wizyta na stronach tanich linii lotniczych i wszystko jasne – jedziemy na Azory!
Czy warto?
Zacznę od końca, bo wiem, że nie wszyscy przeczytają całość. Gorzej – niektórzy pewnie zobaczą tylko zdjęcia i pomyślą, że muszą jechać na Sao Miguel. To będzie błąd i ktoś mi za niego zrobi potem krzywdę. Jeśli losowy, statystyczny człowiek zapyta mnie, czy warto – odpowiem: NIE, NIE WARTO TAM JECHAĆ. Szok, nie? Ale serio, są miejsca, w których zwykły obywatel będzie się bawił na urlopie dużo lepiej. Jeśli na Azory zabierzesz dziecko – znienawidzi Cię (chyba, że zabierzesz tez Playstation).
Na wyspie często pada, a wiecie co można tam robić jak pada deszcz? Nic. Ale tak naprawdę. Jakkolwiek grubiańsko i prymitywnie to brzmi: wyspa to tylko natura.
Na oko 95% rowerów na wyspie to B’Twiny. Nieważne z czym przyjedziesz, będziesz zjawiskiem
Jeśli jesteś kolarzem, który robi planowe treningi, lubi przysiąść z innymi kolarzami na kofibrejku i pogadać o pokonanych przełęczach – nope, nie spotkasz nikogo. Jeśli chcesz zabrać dziecko na plaże to masz do wyboru zimny ocean, fale, które owe dziecko zatopią, skały, o które się rozbije i piasek zrobiony z kamyków, których nie da się uformować w babkę. Jeśli jesteś biegaczem, docenisz chodniki o szerokości 30 centymetrów.
Nam się jednak podobało i przeżyliśmy niezapomniane wakacje. Pionowe podjazdy, wielokilometrowe wzniesienia, zerowy ruch i brak ludzi to coś, czego szukaliśmy. Jeśli więc nie odstrasza Was taka wizja, zapraszam do czytania:
Ile to kosztuje?
Gentelmani o pieniądzach nie rozmawiają, dlatego abyście nie musieli zadawać zbędnych pytań, dostarczam odpowiedzi na to, prawdopodobnie najbardziej frapujące pytanie. O ile górna granica jak zwykle nie ma końca, dolną da się przesunąć nieprzyzwoicie nisko.
Dojazd.
Na Sao Miguel dostać się można tylko samolotem (biorąc pod uwagę tylko te sensowne środki transportu). Loty są z Londynu, Frankfurtu i z kontynentalnej Portugalii. Jako że lecimy z rowerami, nie widzi nam się zbytnio przesiadka, która wyniesie tysiaka za same rowery.
Postanawiamy więc dojechać do Frankfurtu samochodem. Nie lada zaskoczeniem jest jak zwykle fakt, że Ryanair lata z lotniska we Frankfurcie ale trochę innego – tego, które jest bliżej Luksemburga niż Frankfurtu. Koszt? Ma płacimy około 175eur za lot w dwie strony za osobę + 120eur za rower – da się dużo taniej. Przy odrobinie szczęścia, bilety powinny zamknąć się w 500zł + 500zł za rower + transport do Frankfurtu. Przyjmijmy więc uczciwie 1500zł.
Nocleg.
Tu zaskoczenie pierwsze. Wchodzę na booking, szukam noclegu na za miesiąc i wykrzykniczek pokazuje mi, że pozostało 6% wolnych obiektów. Dwa hostele ze współdzielonymi pokojami i kilka drogich hoteli (od 6000pln za 14 dni dla dwóch osób). Najważniejsza zasada: jeśli chcecie jechać w terminie czerwiec-wrzesień (a w innym nie ma sensu), rezerwujcie nocleg MINIMUM miesiąc wcześniej. Serio, jeśli nie jesteście z tych wysokobudżetowych, szukanie chwilę zajmie. Szczególnie, że sezon trwa tutaj bardzo krótko. Najtańsze sensowne noclegi na airbnb to około 3000zł/14 dni. Plus jest taki, że w tej cenie znaleźć możemy coś zarówno dla 2 osób, jak i dla 5 osób. My płacimy 2500zł za spore, dwupokojowe mieszkanie z dodatkowym, zamkniętym parkingiem w centrum stolicy wyspy (tutaj link, dla 4 osób jest raptem 500zł drożej). To była bardzo dobra oferta. Wcześniej mieliśmy zarezerwowane podobne dla kilku osób, kilka kilometrów dalej, ale grupa się nie zebrała. Jeśli więc macie znajomych, nocleg da się ogarnąć za jakieś 500zł/14dni/osoba. Jeśli nie macie – odpowiednio więcej. Informacja dla hardkorów: noce są tutaj ciepłe, a poza miastami pełno jest opuszczonych domków. Fakt, że niektóre z nich nie mają drzwi albo okien, ale dla chcącego nic trudnego.
Transport na wyspie.
Z transportem jest tu ciężko. Taksówka z lotniska do centrum Ponta Delgada to 8-10 euro jeśli bierzemy na miejscu lub ponad 15 euro jeśli rezerwujemy przez internet. Dojazd nią do najdalszych części wyspy to jakieś 80-100eur. Chociaż z tymi cenami bywa różnie – zależy czy podróżuje się z bagażem, czy bez itp. Nie ma też taksometrów – są za to teoretycznie stałe stawki: niezależnie z której części miasta chcesz dojechać do lotniska, jeśli rezerwowałeś przez internet – płacisz tyle samo. Mogło to być 5km, a mogło 10km. Autobusy jeżdżą, ale jak, skąd i kiedy to trochę zagadka. Strona tutejszego MZK trochę nie działa, a trochę zrobiona jest we flashu. Z tego co udało mi się ustalić, bilet miejski to jakieś 35 centów, bilet pozamiejski, kupowany u kierowcy to max 5eur, jeśli jedziemy maksymalnie daleko. Miejskie autobusy przypominają nasz przewóz osób między miastami, te kursujące dalej, wyglądają jak nasze duże – wycieczkowe. Rozkładów szuka się na przystankach. Przystanki są tam gdzie stoją ludzie.
Co ciekawe autobusy podmiejskie jeżdżą wszędzie – dojeżdżają do każdego, ważnego turystycznie miejsca, choćby był to szczyt góry. Przystanki są rozłożone w najbardziej absurdalnych lokalizacjach, ale jest duża szansa, że jak poprosisz o wysadzenie w polu, to kierowca też się zgodzi. To trochę tak, jakby z Bormio jeździł autobus miejski na szczyt Stelvio i wracał przez Mortirolo. Po drodze wysiadasz na przystankach, przy tabliczkach, robisz zdjęcie i ruszasz dalej.
Większość turystów, podobnie jak na Kanarach decyduje się jednak na wypożyczenie samochodu. Na wyspach to zazwyczaj tanie rozwiązanie, a benzyna kosztuje trochę więcej niż u nas i trochę mniej niż u Niemców. Korzystamy z Go Rent-a-Car, to taki sensowny środek pomiędzy międzynarodowymi wypożyczalniami, które są drogie i tymi bardzo lokalnymi, które czasem oferują auta niekoniecznie działające na tutejszych górkach. No i znajduje się na ulicy Rua do Contador! Za zeszłoroczne Clio płacimy 40eur za dobę (10 mniej +1500eur kaucji jeśli zdecydujecie się na wersję z niepełnym ubezpieczeniem). Im dłużej – tym taniej. Do Clio da się upchnąć dwie osoby i 2 rowery prawie bez szkód w sprzęcie, więc nam to w zupełności wystarcza.
Jeśli chodzi o wypożyczalnie rowerów, jest kilka. Nas interesuje jednak sklep, który mieści się na przeciwko targu w centrum Ponta Delgada, pod adresem Rua do Mercado 17-19. To jakiś salon Specialized i można w nim kupić wszystko, czego kolarzowi potrzeba. Rozpiska cenowa wypożyczalni wygląda tak:
Oprócz niego rowery wypożyczymy też w Azores Car oraz w podejrzanie wyglądającym przybytku, do którego baliśmy się wejść (tutaj link do gugli)
Sklepy i jedzenie.
Ceny w marketach są mniej-więcej takie jak u nas w drogich sklepach typu Alma, może minimalnie wyższe. Jak ktoś chce, da radę najeść się tanio. Placki cebulowe, banany, obiady na wagę – dużo, tanio, wystarczająco smacznie. Można dorzucić powiew luksusu w postaci lokalnej szynki za 2,50-4eur/100gr albo kurczaka z grilla na wagę, którego pani w dziale mięsnym pokroi nam nożyczkami.
W restauracjach jest przyzwoicie. Oczywiście im bardziej na zatyłczu świata i dalej od stolicy, tym taniej i więcej. W Ponta Delgada stek to 8-18 euro za porcję, pizza około 10 euro, lasagne 10 euro, zupa 3 euro, sałatka 6 euro, różności z morza kilkanaście. Konkretnych miejsc nie polecam, bo trafiamy zarówno dobrze, jak i źle, a porównanie mamy raczej za małe by się autorytatywnie wypowiadać.
Francesinha to taki portugalski mięsny jeż. Kanapka to chleb tostowy zalany sosem piwnym i ogromną ilością ciągnącego się sera. W środku: stek, szynka, boczek, kiełbaski, a obok frytki.Straszne… i piękne.
Najpiękniejszą wiadomością, która wita nas już na lotnisku jest fakt, że w mieście jest Decathlon, McDonalds, Burger King i galeria handlowa, w której dostaniemy wszystko, a co najważniejsze – zrobimy zakupy nawet w niedzielę, późnym wieczorem. Jesteśmy uratowani, a nasze walizki zostały wypchane niepotrzebnie.
Języczki wołowe za 14 euro w bardzo fajnej restauracji Forneria São Dinis, w uliczce, na której nikt by się jej nie spodziewał, wyglądają tak. Smakują dużo lepiej niż wyglądają:
Czyli:
Z wyliczeń, wychodzi nam, że da się pojechać na dwa tygodnie za jakieś 2000-2500zł za osobę. Jako że w wyliczeniach jesteśmy dobrzy, ale dopiero po fakcie, wycieczka wychodzi nas oczywiście sporo drożej.
Klimat.
Najważniejsza informacja jest taka. Na Azorach pogoda jest stabilna. Zimą temperatura praktycznie nie spada poniżej 14 stopni, latem nie rośnie powyżej 25. Mało tego, we wrześniu mamy podobną temperaturę prawie przez całą dobę. Nie licząc ekspozycji na słońcu, oraz pobytów w wyższych górach i ulewach, termometry całą dobę pokazują nam pomiędzy 19 a 24 stopnie – idealnie.
Jak już wspomniałem, pogoda jest stabilna. Oznacza to, że każdego dnia jedno jest pewne: nie wiadomo, co się wydarzy. Jeśli prognoza mówi, że będzie deszcz – będzie ulewa, jeśli mówi, że częściowe zachmurzenie – będzie padało tylko na połowie wyspy, jeśli mówi, że lampa – będzie padało tylko trochę. I to nie jest tak, że patrzysz na niebieskie niebo i myślisz, że będziesz suchy. Pierwszy raz w życiu widziałem deszcz padający z niebieskiego nieba, pierwszy raz w życiu widziałem deszcz, który leje przez 3 minuty, potem jest 10 minut przerwy i znowu leje. Czasem pada przez moment, czasem przez tydzień i prawidłowości w tym nie ma. Plus jest taki, że prawie zawsze jest ciepło. Warto też zaznaczyć, że jak już zacznie poważniej padać to jakiekolwiek jeżdżenie dla widoków traci sens, bo chmury wiszą na wysokości 300-400 metrów i zasłaniają wszystko. Jakby tego było mało, jest duszno i wilgotno – przez większość wycieczek jesteśmy zajęci ziewaniem. Teraz rozumiem naszego gospodarza, gdy opowiadał, że podoba mu się w Warszawie, bo u nich jest ciągle mokro.
Plus jest taki, że skoro na wyspie pogoda jest tak bardzo zmienna, istnieje zawsze duża szansa, że w którymś miejscu jest aktualnie ładnie. Tu przychodzi z pomocą ta strona, która na żywo transmituje obraz z kamer na wyspie. Można spojrzeć gdzie jest niebieskie niebo i tam się skierować, licząc na to, że zanim się tam dostaniemy, nic się nie zmieni.
Tutaj porównanie obrazkami ukradzionymi z http://www.holiday-weather.com/
Opady w Warszawie:
Opady w Ponta Delgada:
Taka pogoda implikuje dwie rzeczy – nie ma po co przyjeżdzać tu z rowerem (i bez niego w zasadzie też) poza sezonem oraz:
Na ile i czym?
Dwa tygodnie urlopu w jednym miejscu to brzmi jak jakaś straszna katorga. 10 dni z budżetu 26, które przysługują zwykłemu, przeciętnemu korpoludkowi to dużo. Nigdy na tyle chyba nie jechałem. Szczególnie w miejscu, które wielu Twoich znajomych jest w stanie przebiec po przekątnej, a reszta może objechać rowerem w ciągu dnia. Według mnie, zwiedzenie najważniejszych punktów wyspy dla normalnego turysty z autem to 3-4 dni, dla kolarza 4-5 dni jeżdżenia. 5 dni jeżdżenia po górkach bez przerwy to trochę katorga ale da się.
Teneryfę zjeździliśmy chyba w 5, Gran Canarię w tydzień. Tylko że w przypadku Sao Miguel to trochę bez sensu. Bo jak trafisz na 3 albo 5 deszczowych dni w tygodniu to jesteś w kaplicy – a to bardziej niż możliwe. Wybieramy więc dwa tygodnie i jesteśmy pogodzeni z faktem, że kilka dni wypadnie. To był dobry wybór. W niektóre dni nie ma po co wychodzić z domu. Tutaj pojawia się smutna informacje.
Rower przełajowy jest najlepszym wyborem na zwiedzenie wyspy (kropka)
My przyjeżdżamy tutaj z dwoma CANYON INFLITE CF SLX 9.0 PRO RACE. Rowerami, który cena jest proporcjonalna do długości nazwy. Można dyskutować długo o tym, jaki sens mają przełaje, ale zaraz udowodnię Wam, że są tutaj one najlepszym wyborem z możliwych. Ludzi zainteresowanych sprzętem zapraszam do obejrzenia specyfikacji tych rakiet TUTAJ.
Co robić jak pada?
Otóż, jak pada deszcz, robić nie da się nic. Można iść do dużej galerii handlowej w Ponta Delgada i oglądać wystawy, albo jeść w restauracjach. Głównym atutem wyspy jest przyroda i dla niej się tu przyjeżdża. Jak leje to ani to chodzenie nie jest przyjemne, ani nic nie widać. Deszczowi towarzyszy często wiatr, który odbiera jakiekolwiek nadzieje.
Nie ma tu aquaparków, parków rozrywki, wielkich plaż, basenów – jest jak w hipotetycznie wygranym przez pana Kononowicza Białymstoku: nie ma niczego. Przez większość czasu nie ma nawet widoków, bo chmury zasłaniają. Można iść na spacer, ale na taki sam możemy iść w Bieszczadach.
Do roboty pozostaje jedynie to, co robią lokalsi: siedzieć w pubach i oglądać mecze przy piwie.
Drogi
Mapy na Garmina z pokryciem wszystkich 9 wysp na Azorach zajmują 5MB. Dla porównania mapa najbliższych okolic Warszawy (czyli okolic, po których jeżdżę podczas popołudniowej przejażdżki) miałaby ze 30-40MB.
Ale nie jest tak źle: drogi na wyspie są. I to jakie!
Okazuje się nawet, że jest ich zdecydowanie więcej niż przypuszczaliśmy. Są idealnie równie asfaltowe, są szutrówki, są praktycznie pionowe (ponad 20%, a zdarzają się też ponad 30%) betonówki, są terenowe, po których odbywają się wyścigi MTB, są przejezdne szlaki górskie i są te kamieniste.
Sao Miguel to jedno z nielicznych miejsc, które odwiedziłem w swoim życiu, o których mogę powiedzieć: najlepiej spisuje się tu przełaj z możliwie cienką oponką terenową (ewentualnie szosa z 30mm) i OBOWIĄZKOWO hamulce tarczowe. No i oczywiście przełożenia – im większa kaseta tym lepiej!
Główne drogi są bardzo dobre, te mniejsze zazwyczaj też są conajmniej dobre, najmniejsze natomiast często na chwilę się urywają i przechodzą w terenowe – na mapach nie jest to nijak dobrze rozgraniczone.
Ruch
Ruch samochodowy uciążliwy może być jedynie w godzinach szczytu w Ponta Delgada, wszędzie indziej jest w zasadzie pomijalny. W stolicy największe zamieszanie wprowadziły u nas światła – wygląda na to, że ktoś postanowił stworzyć same bezkolizyjne krzyżówki. Brak zielonych strzałek, zielone światło potrafi zapalić się dla pieszych ze wszystkich stron równolegle, samochody często stoją i czekają kilka minut, aż każda strona przejedzie. Ilość świateł w stolicy kilkukrotnie przewyższa sumę świateł na całej, pozostałej części wyspy.
Na drogach poza miastami ruch jest w zasadzie pomijalny. Na tych głównych, położonych w górach, mija nas zazwyczaj jeden pojazd co kilka minut – to turyści w wynajętym samochodzie jadą odwiedzić kolejny mirador (punkt widokowy). Na tym polega klasyczny pobyt tutaj, niczym mrówka przemieszczasz się autem pomiędzy kolejnymi puntami widokowymi i trasami spacerowymi. Trasami, które mają zazwyczaj maksymalnie kilka kilometrów i przy których możesz bezpośrednio zaparkować. Na drogach, które nie prowadzą do głównych atrakcji wyspy, ruch jest zerowy. Od czasu do czasu spotkać możemy wycieczkę krów lub traktor, ale równie dobrze, możemy nie spotkać nikogo przez godzinę lub dwie.
Jeśli chodzi o wyprzedzanie, bywa różnie. Lokalna ludność nie jest przyzwyczajona do kolarzy, a turyści, którzy często stanowią większość ruchu, pochodzą z różnych miejsc. Niektórzy jadą za nami przez minutę lub dwie nie potrafiąc wyprzedzić, niektórzy omijają rozpędzeni z zapasem 20cm, nie widząc w tym nic złego. Nie mamy jednak ani jednej nerwowej lub niebezpiecznej sytuacji. Dużo łatwiej zginąć tutaj poprzez zderzenie z grupą krów, które akurat idą na spacer całą szerokością ulicy. Zatrąbiono na nas może ze 2 razy, ale to dlatego, że nie ruszyliśmy natychmiast po tym, gdy zapaliło się zielone. To logiczne biorąc pod uwagę, co pisałem o światłach wcześniej. Poza tym, ludzie tam lubią trąbić.
Ludzie
Ludzie na wyspie są mili i uśmiechnięci. To ta kategoria osób, którym raczej nigdzie się nie spieszy. Nie ma się co dziwić, większość miejscowości w ciągu dnia nimi obsadzona. Siedzą na murkach, w kawiarenkach, na ławkach i rozmawiają. Krowy wystawione na łąkę, więc mają cały dzień wolny. Nawet pani kasująca zakupy w hipermarkecie wydaje się wyjątkowo wyluzowana, gdy spotka koleżankę, która stała akurat przed Tobą, możesz doliczyć sobie dodatkowe 5 minute stania.
Poza nimi jest jeszcze trochę młodych osób w stolicy, bo mają tam uniwersytet i trochę turystów – głównie z UK, Niemiec, Stanów i Kanady. Jeśli poczytać trochę Wikipedii, okazuje się, że Azory z Kanadą mają sporo wspólnego – prawie pół miliona Kanadyjczyków przyznaje się do powiązań rodzinnych z Portugalią – to jednak temat dla innego bloga.
Taksówki wożą nas w bagażniku, bo nie mieścimy się razem z walizkami. Migacze w czasie jazdy są niepotrzebne. Szkoda życia na zbędny stres.
Po angielsku bardzo dobrze mówią prawie wszyscy. Prawie wszyscy oznacza, że np. pan w kafejce gdzieś na całkowitym końcu świata porozumiewa się płynnie z doskonałym akcentem, a pan obsługujący infolinię taksówkową lub kelnerka mają problem.
Warto tu również wspomnieć, że gdy przemieszczamy się rowerem, kibicują nam prawie wszyscy. Krzyczą, uśmiechają się, pytają, podziwiają. To miłe, ale potrafi też przestraszyć, gdy ktoś zaczyna w Ciebie trąbić, a Ty z przyzwyczajenia chcesz pokazać mu faka.
Oto długa list znanych osób, które urodziły się na Sao Miguel (a przynajmniej tych, o których mogłem kiedyś usłyszeć):
Pedro Miguel Carreiro Resendes (znany jako Pauleta) – czyli portugalski piłkarz, który był znany zanim Ronaldo zaczął być bardziej znany.
Koniec listy.
Co widzieć, gdzie bywać
Pierwsze co wita nas na lotnisku w Ponta Delgada na Sao Miguel to charakterystyczny zapach krówki. No i nasz Papież – Polak. Dwumetrowy, machający nam – to jego imienia jest tutejsze lotnisko.
Zapach ten towarzyszy nam przez najbliższe dwa tygodnie. Krowy są tutaj wszędzie – szczególnie na górkach. Nie wiem, czy to jakaś szczególna odmiana, ale tamtejsze krowy lubią pagórki. Zachowują się jak niezbyt poradne kozice. Jeśli jest kopczyk, a wyrosło ich tu całkiem sporo, możesz być pewny, że na szczycie będzie stało stado krów, tak samo jak na jego zboczu. Znacie taką grę z piaskowicy: czekolada czy kupa? – jeśli nie, może to lepiej. Powiem tylko, że poruszając się tutejszymi mniejszymi drogami, można się bawić w błoto czy krowia kupa? I zazwyczaj nie jest to błoto. Niestety. Jakby na to jednak nie patrzeć, tutejsze krowy są prawdopodobnie najszczęśliwszymi krowami na świecie.
Po drugiej stronie barykady stoją psy, które ich pilnują. Większość z nich przypięta jest do dwumetrowego łańcucha i tak pozostawiona na długi czas. Myślę, że nieopatrzne zbliżenie się do któregoś z nich powoduje natychmiastową utratę kończyny. Są też takie mniejsze, przyjazne – nastawione raczej na łapanie królików oraz takie dzikie, niedożywione jakieś. Nie wiem, czy to takie co wybrały wolność zamiast łańcucha, ale kilkukrotnie nie jest nam do śmiechu i po zobaczeniu ich na horyzoncie, zmieniamy trasę. Bo jeśli mowa o trasach, przejdźmy do najważniejszego – co zobaczyć:
To miażdży – gdybym miał przygotować listę 10 najlepszych rzeczy, jakie w życiu zobaczyłem, Sete Cidades ma na nich gwarantowane miejsce. Dodatkowy smaczek to wysokość – podczas jazdy jest trochę jak na wale przy Wiśle w Warszawie, tylko zamiast rzeki po jednej stronie jest Ocean, a po drugiej ten świetny krater z jeziorami no i zamiast kilku metrów nad nimi, jesteśmy kilkaset. Nieczęsto zdarza się, aby wdłuż oceanu jeździć drogami położonymi jakieś 600-700 metrów wyżej.
Jako że Azory znane są z powiedzenia jeden dzień – 4 pory roku, z pogodą trzeba mieć trochę szczęścia… albo poczekać. Poczekać czasem 15 minut, a czasem 3 dni, ale nawet we mgle lub chmurach wypełniających krater widok jest nieziemski. Można spokojnie założyć, że warto tu być, o każdej porze dnia i każdej pogodzie.
Niewielkie dróżki prowadzące tu z północy wyspy to masakra. Ponad 20% nachylenia zrzucają z roweru. Z południa jest znacznie prościej – drogi główne, idealnie równe, którymi kierują się tam turyści. Wybór należy do Was, ale proponuję oczywiście obydwu wariantów. Szczególnie, że stroma droga kierująca się wprost do morza robi piorunujące wrażenie.
Miradouro da Vista do Rei to jedna z tych dróg. W górnej jej partii znajduje się kilka doskonałych punktów widokowych, przy których ludzie nie ma, bo nie ma też pobocza, aby zaparkować auto. My zatrzymujemy się bez problemu i przerzucamy rowery nad barierką. Trochę niżej znajduje się jeden z głównych punktów obserwacyjnych. Jest to też miejsce z prawdopodobnie największych nagromadzeniem ludzi i samochodów na metr kwadratowy. To tutaj ruszają na spacer słynną szutrówką oraz, aby zwiedzić największe kuriozum na Sao Miguel:
Ponta da Costa to miejsce, które do gustu przypadnie kolarskim zboczeńcom. Podobnie jak opisywany kawałek niżej Farol do Arnel. To miejsce dla ludzi, którzy lubią cierpieć, których idolem jest Spiderman, którzy jadąc na wakacje szukają największych nachyleń, a będąc nad Gardą bardziej jarają się piekielnym Punta Veleno niż jeziorem. To my! Jeśli odpowiedź bo było stromo na pytanie po co tam jechaliście? Was nie dziwi, polecam zobaczyć to miejsce. Bo co jest na końcu? Nic. Co jest po drodze? W jedną strach, w drugą ból.
Kilka serpentyn, zero ludzi, świetny widok na ocean – niewiele potrzeba nam do szczęścia
Ile procent nachylenia to dużo? Tyle, że nie dość, że wpychasz rower, to jeszcze tracisz przyczepność butami i wchodzisz zakosami. Niby nic, niby zwykły zjazd na poziom wody, ale jaki! Cyframi Was nie uraczę, ale okazuje się, że skocznia w Harrachovie nie jest taka zła.
Lagoa do Fogo – prawdopodobnie największy podjazd wyspy. Z północy trudny, z południa też trudny, chociaż nieco krócej, bo stromo jest tylko na początku. Z obu stron dojeżdża się jednak głównymi drogami, więc hardkorów nie ma. Dużo przyjemniej jedzie się z południa, od strony stolicy, gdyż nie dość, że widoki lepsze (odsłonięte) to i aut trochę mnie, bo górna nitka używana jest także aby dojechać do parku z wodospadem: Caldeira Velha.
Lagoa do Fogo to pierwsze miejsce, które poleca nam nasz gospodarz. Dodaje też jedną, kluczową informację: wybierać się tam warto jedynie, gdy nie widzimy nad nim chmur. Niby spoko, bo szczyt widać z około 60% wyspy, ale… łącznie szczyt bez chmur widzieliśmy może z 30 minut przez te dwa tygodnie. To oczywiście nie ma sensu, bo nawet jak nie ma chmur to zanim tam wjedziemy – będą. Mało tego, może się okazać, że z dołu ich nie widać, ale nad jeziorem otoczonym górami i tak są. Warto więc jeździć i sprawdzać. A jechać jest co, bo szczyt jest na około 950m, a przecież ruszamy z poziomu 0.
Jeśli dysponujemy odpowiednim rowerem, można się pokusić o dokręcenie kawałek dalej – ścieżki piesze są przejezdne da wprawionego kolarza, a niewprawiony nie powinien mieć problemu, aby się z nimi poruszać ze sprzętem na ramieniu.
Jezioro warto odkryć też wyruszając terenem z północy lub południa – trasami spacerowymi. Nie są w pełni przejezdne, ale trochę chodzenia potrafi człowieka odpowiednio odchamić, a spacer brzegiem wody jest całkiem przyjemny.
My wyruszamy z miejscowości Aqua de Pau zgodnie z drogowskazami do jeziora. Drogi są dwie i łącza się przy jeziorze – proponuję je pokonać tak jak my (co udało nam się przypadkowo): przeciwnie do ruchu wskazówek zegara. Podjazd jest bardzo ciężki ale pewnie wykonalny na MTB. Na 3 kilometrach średnie nachylenie trzyma powyżej 15%, przez większość czasu przekraczając 20%. Panda robi tam QOMa idąc ze średnią 2,8km/h przez ponad godzinę.
Jezioro fogo to obok Sete Cidades najważniejsze miejsce na wyspie, które trzeba zobaczyć. Jeśli chodzi o sam wulkan, w centrum którego się znajduje, wikipedia wspomina o jego ostatnim wybuchu jakieś 500 lat temu i formowaniu się wyrażonym w milionach lat, więc nie będę się jakoś szczególnie zagłębiał.
Ponta da Ferraria to prawdopodobnie nasze ulubione nierowerowe miejsce, chociaż oczywiście docieramy tam na rowerach – na samą plażę. Wzrok ludzi, gdy na plaży kamieniach próbujemy ustawić rowery pomiędzy ręcznikami – bezcenny.
Ocean z ciepłymi prądami jest jak sikanie w basenie.
Miejsc, w których można się wykąpać jest na wyspie kilka. Plaże nie są jakieś szczególnie urodziwe – czarny piach, skały, fale, błękitne lub ciemno granatowe morze i zazwyczaj droga dla samochodów po drugiej stronie murka. Te najdłuższe mają pewnie ze 300 metrów, jak ta najpopularniejsza – w Mosteiros. Najpopularniesza oznacza, że przy odrobinie szczęścia możecie być tylko Wy i ratownik. Z Ponta de Ferraira jest inaczej, tam ludzi jest dużo, mimo braku piasku i wyjątkowo niewygodnego zejścia do wody (ostre kamienie, a potem poręcz ze schodkami. Bo to nie jest klasyczna plaża – to naturalny basen wydrążony w skałach, pośrodku którego rozciągnięte są liny. Ich zastosowanie odkrywamy już przy pierwszej napływającej fali. Gdyby ich nie było, mało kto wyszedłby żywy.
Co takiego niezwykłego jest w tym miejscu? Otóż ciepła woda wydobywająca się spod ziemi. Wchodzisz do oceanu, a tam temperatura jak w chłodnym jacuzzi – im bliżej plaży się przemieszczasz, tym cieplej i odwrotnie, aż do momentu, gdy woda robi się lodowata. Prądy wodne sprawiają, że miejscami woda ciepła miesza się z zimną. To takie miłe uczucie, podobne do sikania w basenie – dookoła Ciebie zimno i nagle ciepło na chwilę.
Nasze sceptyczne podejście do tłoku na plaży i tłoku w wodzie zostaje szybko zażegnane. Miejsce jest naprawdę fajne, a sól w gardle czujemy jeszcze przed dobre dwa dni. Kilka większych fal skutecznie przypomina o sile natury i kasuje wszystkie pomysły o ewentualnym kąpaniu się w miejsca do tego nieprzystosowanych.
Farol do Arnel to miejsce, które dokonuje niemożliwego. Sprawia, że Ponta da Costa wypłaszcza się. Z zewnątrz zupełnie niepozorne, choć znak o latarni wisi przy drodze. Dopiero leżąca na poboczu tabliczka mówiąca o nachyleniu rzędu 35% i sugerująca porzucenia auta, sugeruje, że coś tutaj jest nie tak. Miejscowym to oczywiście nie przeszkadza i swoimi pełnoletnimi jeepami zjeżdżają zarówno do latarni morskiej, jak i zabudowań na końcu zjazdu.
Z opisu nic ciekawego: betonowa prosta droga, potem kilka serpentyn, latarnia otwarta dla zwiedzających, domki rybackie i betonowo-kamienista plaża. To jedno z niewielu miejsc, w których zaczynamy się zastanawiać czy to da się zjechać. Hamulce nie są problemem, nasze tarczówki działają jak żyleta – problemem jest tutaj zatrzymać się w taki sposób, aby nie przelecieć przez kierownicę. Dochodzimy jednak do wniosku, że przecież zatrzymywanie się nie będzie potrzebne… obstajemy przy takim założeniu, aż do momentu, gdy docieramy do stromych i wąskich serpentyn, zza których wyłania się wielki samochód. Niewiele zapamiętałem z widoków, zarówno na zjeździe, jak i podjeździe widziałem głównie swoje koło.
Czy warto? Jak najbardziej, nawet bez roweru. Wejście do latarni wynagrodzi trud wspinaczki. Poza tym, jest to główny cel wycieczki, gdy wybieramy się w tereny niezbadane, czyli:
Gdy pytam naszego gospodarza o miejscowość Nordeste, niewiele umie mi powiedzieć. Wspomina, że ileś lat temu jeździł tam autobus, teraz nie wie (oczywiście jeżdżą, jak wszędzie). To chyba taki odpowiednik naszego Podlasia. Każdy wie, że jest tam gdzieś na wschodzie, ale co tam jest i po co tam jechać – nie wiadomo.
Tereny na wschód od Furnas to tak naprawdę jedna wielka góra (najwyższy szczyt wyspy – 1050m.n.p.m.), droga dookoła niej i kilka niewielkich, niezbyt turystycznych miejscowości. Na szczyt dostać można się tylko z buta, a to i tak tylko po uprzednim zarejestrowaniu się gdzieś (darmowym), ale nie ma to sensu, prawie nigdy nic z niego nie widać. To jak Park Anaga na Teneryfie, niezależnie jaka jest pogoda wszędzie indziej, tam pewnie jest brzydko. Rekompensuje nam to dzikością natury i poczuciem, że to jednak koniec świata.
Południe to mordercze podjazdy i od czasu do czasu mała knajpka, w której zjemy grillowanego kurczaka za 5euro (np. w knajpce Faialense), aby potem udać się spacerem na północ obejrzeć wodospad, który nie ma jeszcze nazw.
Zachód to w większości świeżo wyremontowana droga w lesie, wzdłuż góry. Wygląda tak, jak wyobrażam sobie Japonię: idealny asfalt, liczne zakręty, dość wąska droga, górki, intensywna zieloność przełamywana różem hortensji. Jest świetnie, choć poza drogą, jedyną ciekawostką są tam miradory nadmorskie, położone kilkaset metrów nad wodą, z których pięknie widać linię brzegową… jeśli oczywiście mamy wyjątkowe szczęście i jest jakakolwiek widoczność. Chociaż oczywiście nawet we mgle miejsce ma swój magiczny klimat.
Północ nie różni się jakoś specjalnie od pozostałych dróg na północy. Może miejscowości są trochę mniejsze i ludzi jeszcze mniej. Generalnie północ jest według nas o wiele ładniejsza, ale o tym, przy okazji opisu miejscowości.
Furnas to prawodopobobnie trzecie, najbardziej popularne miejsce na wyspie. Głównie dlatego, że jest tu sporo szlaków spacerowych blisko cywilizacji. Znajdziemy tam gorące źródła do kąpieli, gorące źródła do gotowania obiadów (restauracje umieszczają w wykopanych dołach jedzenie i grzeją przez kilka godzin) oraz gorące źródła do nie-zliżaj-się-bo-ciepłe-ale-patrz-jak-bąbelkuje. Do tego park Terra Nostra oraz prawdziwa dzicz poza miastem.
Schodząc z Miradouro do Pico do Ferro nad jezioro o tej samej nazwie co miejscowość, wybieramy skrót, aby nie powtarzać asfaltów. Lądujemy w dżungli. To takie śmieszne uczucie, gdy idziesz takim buszem i masz wrażenie, że to jakiś przygotowany do spaceru park, a potem uświadamiasz sobie, że przecież jesteś na wyspie gdzieś pośrodku niczego i to wszystko jest naturalne. Cóż, chodzenia z rowerem tam nie polecam, ale my nie mamy wyjścia. Ta roślinność jest tego warta. Olbrzymie drzewa rosnące we wszystkich kierunkach, skały i mech – wszystko zielone jak prosto z Photoshopa i spowite mgłą tajemniczości. No i ten wszechobecny zapach siarki z jeziora…
Jedziemy tam raz i nigdy już nawet nie myślimy o powrocie nad to jezioro – zgodnie uznajemy to za najmniej ciekawe miejsce na tej wyspie. Zarówno te gorące źródła, jak i drogi oraz widoki. Mogę jednak uwierzyć, że dla turysty pieszego, posiadającego auto, jest to dobre cel jednodniowej wycieczki.
Centrum wyspy, rejon pomiędzy Ponta Delgada i Ribeira Grande oraz pomiędzy Sete Cidades, a Fogo jest jedynym miejscem, w którym nie ma gór. To pewnie dlatego większość upraw rośnie tutaj. Masa dróg, zarówno asfaltowych jak i szutrowych (oznaczonych na mapach dokładnie tak samo), krowy i traktory… tak mogłoby się wydawać. Jest tam jednak coś, co czyni krajobraz niezwykłym. Kopce – coś, czego Google Maps nie pokazuje. Najwyższe z nich, jak Serra Gorda sięgają grubo ponad 400 metrów!
Kopców takich jest wiele i na lekko pofałdowanym terenie wyglądają trochę kosmicznie, niczym zrobione przez kosmitów kręgi w zbożu. Każdy z nich jest szpiczasty, zielony i zapełniony krowami stojącymi na zboczach. Większość z nich ma też polą drogę, która wijąc się dookoła nich, doprowadzi nas na szczyt. Tam pozostanie nam już tylko rozejrzenie się po okolicznej panoramie, którą z dwóch stron kończy ocean.
Krowy budzą niepokój. Nie chodzi tu już nawet o to, że stojąc na zboczu wyglądają raczej śmiesznie dla nas, przyzwyczajonych do zwykłych, nizinnych odmian. Chodzi tu o ich spojrzenia. Na co dzień, stoją tam sobie w spokoju, nie niepokojone niczym. Kolarz to widok niecodzienny. Mijając je czujesz na sobie wzrok kilkudziesięciu zwierząt. Zwierząt, które stoją w miejscu i tylko powolnie przemieszczają głowę i oczy za Tobą i Twoją magiczną prędkością kilku kilometrów na godzinę. Jedyne na co wtedy masz ochotę to krzyknąć do nich co się gapisz?! Trochę mnie poniosło, ale tak jest….
Kopczyki to też doskonałe miejsce na krótką wycieczkę z buta. Zwiedzenie wszystkich, mimo że skompresowane na stosunkowo małym terenie, powinno nam zająć z tydzień.
Ponta Delgada, stolica wyspa i zarazem największe miasto na niej to oczywisty cel wycieczki. I to jest błąd. Dopóki nie zależy nam na odwiedzeniu Parque Atlântico (lokalnej galerii handlowej), portu, Burger Kinga oraz Decathlonu, odwiedzenie jej traktowałbym raczej jako: przyjechaliśmy, zaliczyliśmy, pojechaliśmy. Nie to, że jest brzydko – nie jest. Po prostu inne miejscowości mają w sobie dużo więcej uroku.
W mieście jest głośno rano, koło godziny 9 i po południu – koło 18. Jak na tutejsze warunki ruch jest spory, mniej więcej jak w naszych miastach z około 50k mieszkańców. Potem wszyscy znikają. Autentycznie, ulice są puste, ludzi prawie nie ma, auta nie jeżdżą. Gdzie są? Odpowiedź znajdujemy, gdy tylko staramy się wejść do jakiejkolwiek knajpy. Ktoś poleca nam na Facebooku restaurację A Tasca, z zewnątrz niewyróżniającą się niczym. Gdybyśmy o niej nie wiedzieli, pewnie zostałaby przegapiona, nawet gdybyśmy przechodzili obok. O stolik pytamy około godziny 18 – pierwszy wolny jest o 23.30. W innych miejscach jest podobnie, kelner zawsze musi sprawdzić dostępność stolików przed wpuszczeniem nas do środka.
Na wyspę nie dotarła jeszcze moda na chodniki, po których można swobodnie chodzić, więc przemieszczanie się przy ruchu samochodowym jest nieco utrudnione. Z drugiej strony nie mają też problemu z parkowaniem w każdym miejscu, w którym ich samochód da się ominąć. To pewnie przez oszczędność miejsca, gdybyście chcieli kupić tu mieszkanie/dom, ceny wahają się między 80k a 800k euro.
Gdybym miał wybrać miejscowość do zamieszkania wakacyjnie, byłaby to Ribeira Grande lub Rabo de Peixe, czyli przeciwna strona wyspy niż stolica (jakieś 20km). Nie dość, że wyjechać łatwiej (choć mówimy tu o różnicach 2minuty vs 6 minut), to generalnie są jakieś spokojniejsze, ładniejsze i bardziej przyjazne. Dotarła tutaj holenderska sieć marketów SPAR, więc z zakupami też nie ma problemu. Tutaj niezwiązana ciekawostka – wiecie, że SPAR to skrót od: Door Eendrachtig Samenwerken Profiteren Allen Regelmatig? ;-)
Miasteczka na północy podobają nam się dużo bardziej. Może to przez większą ilość plaż, może przez ciekawszą linię brzegową, może przez ten klimat niezaburzony dużym miastem. Na południu szukać tego możemy dopiero po minięciu okolic Fogo-Furnas.
To, co w miasteczka urzeka najbardziej, to kolorystyka i czystość. W życiu bym nie powiedział, że w czymkolwiek należącym do Portugalii może być czysto. Dla przypomnienia wpis o Lizbonie. Domki są schludne i kolorowe (za wyjątkiem tych, które aktualnie się rozpadają) – bardzo kolorowe. W jednym rzędzie potrafi stać kilkanaście domków, każdy w innym kolorze. Zazwyczaj pastelowym – dominują niebieski, różowy, żółty…
Nie ma też szpetnych graffiti na domach. Zamiast nich od czasu do czasu spotykamy murale, które spokojnie rozpatrywane mogą być jako sztuka. Nawet na lotnisku, cała przednia, zewnętrzna ściana to mural z historią wyspy. Najs!
Najstarsza i aktualnie jedyna plantacja herbaty w Europie – szkoda byłby nie odwiedzić. Szczególnie, że znajduje się w miejscu, do którego zupełnie nie ma po co jechać.
Jak wszystko na Azorach, całą produkcję da się zobaczyć ze znacznie bliższej perspektywy niż można by się spodziewać. Oznacza to, że możemy wejść zarówno pomiędzy krzewy, jak i zobaczyć maszyny produkcyjne. Mało tego, pomiędzy krzewami wyznaczone są nawet trasy turystyczne – widok jest całkiem śmieszny. Jak się chce, to się da.
Dziękuję za uwagę, proszę się rozejść
Poza wymienionymi powyżej miejscami, warto pamiętać, że Sao Miguel to także wszystko to, co pomiędzy nimi. Dla ludzi przyzwyczajonych do nudnego Mazowsza i krótkich wizyt w różnych rejonach górskich i nadmorskich, nawet najzwyklejsze drogi są pewną egzotyką. Oczywiście, nie robią takiego wrażenia jak alpejskie przełęcze, jak Teide na Teneryfie, jak formacje skalne na Gran Canarii, ale całość jest czymś zupełnie innym. Czymś, czego jeszcze nie widzieliśmy.
To takie miejsce, w którym można zrobić sobie swój safe spot w głowie i za każdym razem, siedząc na nudnym spotkaniu w pracy, szybko się tam przenieść. Tylko Ty, pagórki i najszczęśliwsze krowy świata.
To także jeden z niewielu celów, których nie mogę łatwo ani polecić, ani odradzić. Jest po prostu inny.
Nie udało nam się co prawda przejechać każdej drogi, którą planowaliśmy, ale pokryliśmy ich całkiem sporo (tutaj wycinek z rower, bez chodzenia i samochodu):
Jak Maciek z Pandą przygotują wpisa to nie ma uja we wsi.
Cudnie! Nie muszę już tam jechać, bo po Twojej lekturze czuję się, jakbym tam już była :p