Poniedziałkowe południe, siedzę z portugalskimi współpracownikami przy dużym steku z frytkami za niecałe 8€. To jedna z tych knajp, która codziennie serwuje coś innego, ale zawsze jest to jakiś kawał mięsa i ryby. Taka, do której sam nigdy w życiu bym nie trafił, a do której lokalsi chodzą na codzienne lunche, po uprzednim oczekiwaniu przez 20 minut na wolne miejsce. Rozmawiamy o tym, o czym męskie grono ludzi od komputerów zawsze rozmawia, gdy spotyka się bez pań: dlaczego inne rozwiązania są gorsze niż nasze, mimo że nasze nie działają. Po owocnej wymianie argumentów temat się urywa i nastaje niezręczna cisza.

 

Ktoś pyta, po co przedłużyłem pobyt w Lizbonie do prawie dwóch tygodniu i co zamierzam robić. Zaczynam więc opowieść, jak to zabrałem ze sobą swój składany rowerek na 16-calowych kołach i korzystając z wolnego piątku pojechałem nim na wycieczkę. Jak wyruszyłem z Lizbony, skorzystałem z dwóch promów, zjechałem 200km na południe, następnie trochę na wschód przez najwyższą w Algarve górę, potem trochę na północ do miejscowości Almodovar, potem dalej na wschód, aż do granicy z Hiszpanią, na południe – do wybrzeża i na zachód do Faro. Wszyscy patrzą na mnie jak na debila. Tak, jak ja patrzyłem na nich, gdy wspominałem, że wyspa Sao Miguel, do której mają rzut kamieniem, jest najpiękniejszym miejscem na świecie (tutaj wpis o niej), w którym byłem, a żaden z nich nigdy tam nie pojechał. Jakby się tak zastanowić, moja opowieść mogła być faktycznie trochę abstrakcyjna.

 

 

W zasadzie mogłem ze sobą zabrać szosę. Musiałbym wtedy zabrać też ciuchy rowerowe, SPDy, walizkę na rower, jakieś sakwy, zorganizować sobie z tym transporty, znaleźć miejsce, które taką walizkę mi przechowa – w skrócie: standardowe wakacje. Na samą myśl o tym, odechciało mi się. Szczególnie, że na liście rowerowych miast Lizbona w moim rankingu jest chyba tam gdzie Las Vegas, czyli na samym końcu. Zabrałem więc składaka i kask. Wszystko inne zorganizowane miało zostać w stylu YOLO. Aby nie przedłużać, przejdźmy do konkretów.

 

 


Dzień 0 – Warszawa


 

 

Na lotnisko pojechałem Uberem, no bo już bez przesady. Walizka (lub raczej torba) z rowerem i ciuchami zmieściła się na styk do małego bagażnika Meganki. Lecę liniami TAP Portugal – bagaż podręczny + rejestrowany do 23kg. Torba z rowerem + ciuchy ważą 20,1kg, więc gdybym zrezygnował z jednych majtek przeszłyby pewnie nawet w tanich liniach, w których limit jest o 3kg niższy. Problemem mogłaby być suma wymiarów, która nie może przekraczać 158cm, ale jakaś mądra głowa wymyśliła, że walizka ma dokładnie 158,5cm + kółka, które można odczepić i wsadzić do środka.

 

 

W bramce do nadawania bagażu pani łypie na mnie chytrym okiem. Patrzy na mnie, a następnie na walizkę. Pewnie ten narysowany na niej rowerek i napis “FRAGILE” odpowiednio zmotywowały ją do zadania pytania: “Czy to jest sprzęt sportowy?”. Cóż, jako człowiek nauczony, że jeśli ktoś zadaje Ci kłopotliwe pytanie, należy zaprzeczać lub nic nie mówić – milczę więc i czekam na rozwój sytuacji. Nasze spojrzenia krzyżują się, czas gna do przodu, ludzie z tyłu zaczną się zaraz niecierpliwić. Miła pani przegrywa ten pojedynek i dodaje: “Po prostu bagaż taki niewymiarowy tak? Zwykły taki?”. Idę więc w Koterskiego i powtarzam: “No bagaż taki”. Pada kolejne pytanie, o to, czy jakiś dodatkowy jeszcze ze sobą wiozę, odpowiadam, że tak: sakwę rowerową, ale w podręcznym. Brawo ja.

Z walizami skierowany zostaje do pokoju ze sprzętem ponadwymiarowym, ale bez zbędnych komplikacji. Potem okazuje się, że w ogóle wszystko jest bez sensu, bo w tych liniach sprzęt sportowy nie jest dodatkowo płatny, jeśli mieści się w kryteriach bagażu rejestrowanego.

Potem już tylko obserwacja z samolotowego okienka, jak rower mój lata przerzucany siłą ludzkich mięśni z samochodzika do luku bagażowego, 4 godziny z płaczącym obok dzieckiem i jestem na miejscu – w Lizbonie.

 

 


Dzień 0 (trochę później) – Lizbona


 

 

Czekam na bagaż przy taśmie z bagażem ponadwymiarowym – nigdy nie przyjeżdża. O ile w Warszawie był to bagaż “oversize” tak tutaj, jest on już zwykły. Wyjeżdża standardową taśmą i jeździ dookoła niechciany przez nikogo. Nigdy nie przestanie mnie to zadziwiać jak to jest, że te bagaże z taśmy nie wychodzą w obcych rękach. Ale to nieważne – jestem na miejscu, jest i też cały mój dorobek!

 

Wypakowuję rower, składam walizkę (w środku w dalszym ciągu znajdują się ciuchy, aparat i komputer), montuję to z tyłu na bagażniczku, obwiązuję dodatkowo sznurkiem, zakładam sakwę na kierownicę i ruszam do hotelu. Walizkę zostawiam w hotelu docelowym, w którym nocleg mam na tydzień zaklepany od niedzieli (jest czwartkowy wieczór) – Sao Pedro Hotel ** – ok. 70E za dobę. Obsługa była nieco zdziwiona, lecz nie robiła problemów. Sam udaję się już z samym rowerem i sakwą do apartamentu znalezionego za pomocą “posortuj po cenie i wybierz ten z prywatną łazienką”.

Poruszanie się rowerem po Lizbonie to jest jakiś dramat. O samym mieście był już nawet na tym blogu kiedyś wpis. Z duszą na ramieniu dojeżdżam pod wskazany przez nawigację adres, wykonują 3 okrążenia budynku, aby znaleźć wejście i atakuję swoje lokum (Rosa Douro – ok. 30E za dobę). Śmiesznie małe (jak większość miejsc w tym mieście), ale w zupełności wystarczające. Dodatkowym plusem jest bardzo liczne sąsiedztwo kebabów, z których oczywiście zrezygnować nie mogę. Raz się żyje, a przecież kebab przed długą jazdą rowerem jeszcze nikomu nie zaszkodził, prawda? Martwi mnie tylko nieco kartka zawieszona na kibelku z napisem “no toilet paper”.

Tendencja mieszkaniowa jest łatwo zauważalna. Na Słowenii był pokój sypialnio-kuchenny, w Bieszczadach mieliśmy beczkę tak małą, że głową można było być w sypialni, ręką w przedpokoju i kuchni, a nogą na dworze. W Lizbonie mogę spać w łóżku, a przy odpowiednim ciśnieniu jednocześnie sikać do kibelka. Piękna odmiana po największej bolączce bieszczadzkiej beczki, gdy do łazienki było 70 metrów.

Spać idę szczęśliwy.

 

 

 

 


Wszystko w tym tekście jest bez znaczenia. Dygresja ponad wszystkie dygresje.


 

 

Możecie przeczytać poprzedni wpis o Lizbonie. Możecie zwiedzać muzea, zachwycać się architekturą, podziwiać mosty, wjeżdżać windami, wypadać do Fatimy albo Sintry, pływać promami, jeździć tramwajami, kupować kasztany oraz narkotyki i w ogóle robić masę rzeczy. To wszystko jednak nie ma żadnego znaczenia. Główny powód, dla którego siedzę po powrocie z Faro jeszcze tydzień w Lizbonie będzie znacznie prostszy i nazywa się Pasteis de Belem, a w niej: Pasteis de nata.

 

Przyznajcie się – nie tak wyobrażaliście sobie najbardziej znaną cukiernię w Portugalii i najczęście oceniany w zeszłym roku lokal gastronomiczny na świecie (na Tripadvisor).

 

Ta łyżeczka na steku to duża łyżka stołowa. Cena zestawu: 19euro

Cena: 8 euro
Cena: 8 euro.

 

Cytując za Wikipedią: babeczki budyniowe z ciasta francuskiego charakterystyczne dla kuchni portugalskiej, wywodzą się z lizbońskiego klasztoru hieronimitów w Belem. No dobra, tak naprawdę powodów jest oczywiście więcej. Na przykład klasyczne mięso w knajpie, która wygląda zupełnie niepozornie: Pastelaria Lobafo. Albo ogromne stejki w równie niepozornie wyglądającej Gonçalo’s. Albo rybki w O Táxi. Albo inne dania, w innych niepozornych knajpach. Damnnnnn, ale byłbym gruby gdybym tu mieszkał!

Najgorsze jest to, że lokalsi wspominają, że północ kraju to raj jedzeniowy. Porcje wielkie, tanie i dobre.

 

 


Dzień 1. Lizbona – Rogil

199,4km ; 1480m ; 8:58h


 

 

Wyruszam kilka minut przed świtem. To później niż planowałem, ale jestem na wywczasie i nic nie ma znaczenia. Tym bardziej, że zapomniałem w jakich godzinach kursują promy, którymi tego dnia mam popłynąć.

 

 

W mojej magicznej torbie na kierownicy mam następujący ekwipunek:

 – jedna koszulka kolarska (drugą mam na sobie, razem z bluzą), jedna podkoszulka termiczna (nie wiem po co, nie użyłem), jedna koszulka cywilna (głównie do spania)

 – 3 pary gaci (jedne do spania, jedne do prania, jedne do jazdy – tak, jadę w gaciach i jeansach) i 2 i pół pary skarpetek. Co się stało z 6. skarpetką, nie wiem do dzisiaj. Szkoda, bo lubiłem je. Jeszcze gorzej, była to chyba skarpetka Pandy, którą sobie przywłaszczyłem.(ty ciulu!- przyp. Panda)

 – pół pary rękawiczek kolarskich i to jest bardzo duży ból. Pamiętam jak jedna z nich wypadała mi przy hotelowym przepaku – nie pamiętam za to podnoszenia jej. Nie dość, że były świetne (Adidasa), to były kluczowym elementem stroju, bo chwyty w Bromptonie trochę bolą przy dłuższej jeździe… no i były Pandy… ( ty ciulu! – przyp. Panda)

 – lampa przednia, lampka pozycyjna (+2 zamontowane na rowerze),

 – dwa powerbanki i 3 kable (małe usb, garminowy, USB-C)

 – dwa aparaty: Sony RX0 oraz GoPro 7 black

 – dwa bidony 0,7l oraz banany i batony (zwykłe, tanie, lidlowe)

 – dętka 16” (bo wierzę, że najbliższy sklep sprzedający takie, jest dość daleko) i spray naprawczy Vittoria Pit Stop.

 – ultralight, bo bez niego nie ruszam się nigdzie

 

Czego mi zabrakło?

 – Smaru, bo po 400km napęd zaczął nieprzyjemnie skrzypieć i czułem uciekające waty.

 – Drugiej rękawiczki i szóstej skarpetki

 – Wkładki w spodniach. Chyba przeboleję tę małą fortunę i zamówię jeansy z wkładką w firmie Crank.

 – Plastikowego, turystycznego łyżko-noża. Moje hotelowe uczty nabrałyby nowego smaku – dosłownie. Szaleństwa w spożywczakach nie miałyby końca. Bo niestety, jedzenie jogurtów wieczkiem uformowanym w łyżkę, jest mocno przeciętne.

ca

Drogę mylę już na pierwszym metrze, gdyż wychodząc z hotelu skręcam w złą stronę – duży sukces. Do pierwszego promu, który wywiezie mnie z miasta (bo mosty są dla rowerów niedostępne) kieruję się jadąc na Azymut. To poważny błąd, bo ląduję w Alfamie – dzielnicy która składa się z niesamowicie stromych podjazdów, kostki brukowej i torów kolejowych. W dużym skrócie: esencja wszystkiego, co dla człowieka z rowerem najgorsze.

 

 

Do miejsca, z którego odpływają promy dojeżdżam po około 6km w kołach i tysiącu w plecach i nadgarstkach. Mam 7 minut zapasu, ale statki na drugą stronę rzeki pływają na tyle często, że planowanie nie ma tu i tak sensu. Te 7 minut wydaje się wystarczającym czasem, abym zdążył w maszynie zakupić bilet za niecałe 3€, ale nie jest to tak proste jak myślałem. Zanim znajduję miejsce, do którego wsadza się kartę kredytową, maszyna wyrzuca “timeout” i muszę zacząć od początku. Za drugim razem dochodzę już prawie do momentu wpisywania pinu, ale znowu nie daję rady. Ostatecznie płacę gotówką – po raz pierwszy od niepamiętnych czasów.

 

 

Prom przypływa, wysypuje się z niego chmara ludzi – naprawdę chmara. Potem wchodzi maksymalnie kilkunastu. To chyba trochę jak pociągi pod Warszawą – lud przemieszcza się o danej godzinie tylko w jedną stronę. Ląduję w Barreiro i rozpoczynam jazdę. Nic specjalnego – trochę samochodów, lekkie pagórki, drogi raczej główne, gdzieś w oddali zaczynają się pojawiać poważne wzniesienia.

 

 

Generalnie szkoda klawiatury na opisywanie, choć w którymś miasteczku pojawia się taka perełka jak 600 metrów ze średnią 23% – tak przynajmniej twierdzi Strava, ja tego nie pamiętam. W okolicach 15. kilometra robi się trochę lepiej, bo dojeżdżam do tych górek – jest więc zielono, są zjazdy i podjazdy (a dokładnie to po jednym) i mam wrażenie, że gdybym mieszkał w Lizbonie i trenował jazdę szosową, przyjeżdżałbym właśnie tutaj.

 

 

Strava wspomina coś o 400 metrowych (w pionie) podjazdach, a Google Street View sugeruje, że są bardzo ładne. Chętnie bym to sprawdził. Jeśli jesteś w Lizbonie, chcesz pojeździć, a nie wybierasz się jak wszyscy do Sintry – to tutaj jest chyba odpowiednie miejsce!

 

 

Dojeżdżam do miejscowości Setubal, to stąd odpływają promy i katamarany do Troi. Robię jakiś dziwny manewr, bo jadę ulicą i podążam za znakami “pojazdy oraz piesi z pojazdami” zamiast “piesi”. Ląduję w ten sposób przy bramkach samochodowych i jak gdyby nigdy nic ustawiam się w krótkiej kolejce między autam, aż dojadę do budki ze sprzedawcą biletów. Dopiero później ogarniam, że to bez sensu, bo przecież piesi mają osobne, normalne wejście – nieważne, jest już za późno. Kupuję bilet, dowiaduję się, że prom jest za 35 minut i przejeżdżam przez szlaban, za którym nie ma już odwrotu.

 

 

Tego dnia śniadania na mieście nie będzie – pół godziny spędzę patrząc w morze. Gdybym kierował się na znaki “pieszy” odpłynąłbym katamaranem po kilku minutach (na katamaran nie są wpuszczani ludzie z rowerami, ale myślę, że składak by przeszedł). Czekam więc te nieszczęsne pół godziny, a potem kolejne pół płynę. Przyznać muszę – atrakcja całkiem fajna.

 

 

Na Stravie jest nawet segment Troia – Foia. Ma blisko 200km i został pokonany przez dokładnie 100 osób – wszyscy tego samego dnia. Chwila szukania w internecie i okazuje się, że jest to coroczne, nieoficjalne wydarzenie w lutym i w 2018 odbywało się już 6. raz. Kto wie – może to dobry pretekst, aby się tu wybrać w 2019?

 

 

Wysiadam na takim cyplu, na którym niczego poza plażami i drzewami nie ma. Taki trochę Hel, tylko węższy, w ciepłych krajach i po fatalnej apokalipsie. Tutaj rozpoczynam też krucjatę samotności. Od momentu, w którym pożegnałem się (wzrokowo) z ludźmi na promie, jakiekolwiek przejawy cywilizacji zaczynają znikać. Jadę po drogach naprawdę pustych, po terenach naprawdę biednych, po asfaltach naprawdę dobrych.

 

 

Czasem wybrzeżem, potem przez pola, lasy, sypiące się wioski i uprawy. Widzę zwierzątka, zniszczone domy, syf, czasem coś przemysłowego lub jakiś stragan na poboczu z rzeczami, które nie wiem komu i do czego mogłyby być potrzebne. . Nie wiem, czy tak wyobrażałem sobie Portugalię. Jedno jest pewne. Nie pamiętam, ile widziałem tego dnia sklepów, ale policzyć mogę je na jednej ręce.

 

 

Wyjeżdżam z dystryktu Setubal i wjeżdżam do dystryktu Beja… he he he

 

Ile osób mijam od opuszczenia promu do dojechaniu w okolice miejscowości Sines, która znajduje się na setnym kilometrze? Nie wiem – pewnie kilkanaście samochodów, ze 3 grupki sakwiarzy i jedną grupę kolarzy szosowych, którym na dłuższą chwilę siadam na kole. To znaczy chciałbym, ale zamiast mnie pociągnąć, jadą obok mnie i zagadują. Moje ego wypada z przepełnienia w momencie, w którym pytają czy to elektryk, bo kilku z nich odpadło z grupy.

 

 

Sines to jedna z tych większych miejscowości, jest tu jakiś przemysłowy port, plaże, masa domków. Widać jednak, że wszystko żyje tylko w sezonie. Jest też jakiś kompleks supermarketów, ale postanawiam go ominąć i zatrzymać się w mniejszym sklepie… mniejszego sklepu nie było. Wchodzę na jakąś górkę widokową przy drodze, robię zdjęcie dziwnej windzie znanej z Wysp Kanaryjskich, która wozi turystów na plażę z domków położonych na klifie i jadę dalej.

 

 

Pojawia się jakieś 10 kilometrów najlepszej drogi tego dnia i to nie tylko dlatego, że wieje mi w plecy i trzymam ciągle ponad 30km/h. Oto wjeżdżam w raj surferów. Piękna asfaltowa droga poprowadzona klifami, która do złudzenia przypomina mi drogę nr. 1 w Kalifornii. Parkingi z camperami, szkółki surfingowe i ten charakterystyczny klimat ludzi-luzaków. Dostaję wiadomość od Pandy o ataku rekina u wybrzeży Australii… macham surferom. Gdyby nie nieco pizgająca pogoda, pomyślałbym, że Ameryka. Parokrotnie zatrzymuję się popatrzeć na ocean i powspółczuć sobie, że jest za zimno na przerwę na plaży. Z drugiej strony, gdy nie ma turystów, drogi są puste. Jadę dalej, wjeżdżam nieco wgłąb lądu (choć na tyle blisko, że przez większość czasu widzę ocean gdzieś w oddali) i nic już się tego dnia nie zmienia.

 

Może poza tym, że na 150. kilometrze trasy udaje mi się odbić w końcu do sklepu i mogę sobie kupić śniadanio-obiado-kolację i napełnić bidony. Trener byłby dumny, że dwa bidony wystarczyły mi na 9 godzin podróży ;) Przy okazji rozpoczynam też poszukiwania hotelu – jest kiepsko…

 

 

Wybór niewielki, a ceny raczej z tych wysokich. Może to przez surferów, może przez weekend – nie wiem. Ostatecznie zatrzymuję się w hotelu o pięknej nazwie Alcatruz (pewnie zawdzięcza ją wielkości pokojów). Pewnie mógłbym jechać dalej, ale na dworze robi się ciemno, a 200km to ładna i okrągła liczba. Poza tym, muszę sobie coś zostawić na kolejne dni. Gdzieś po drodze mijam też znak, że wjeżdżam do słynnego regionu Algarve. Od tego momentu robi się jakby stromiej. Dokładnie w miejscu, w którym ktoś postawił znak, rozpoczyna się podjazd 2km ze średnią 5%. Śmieszek taki.

Pierwszy dzień był OK. Miał fragmenty bardzo dobre, ale większość jednak mocno przeciętna. Trochę jak nasza pamiętna trasa Mediolan – San Remo. Jedziesz i masz wrażenie, że gdzieś indziej, nawet całkiem niedaleko, jest lepiej. To jednak dobry wstęp do tutejszych klimatów i wszechobecnej pustki.

 

 


Dzień 2. Rogil – Almodovar

140,2km ; 2666m ; 8:34h


 

 

Najgorzej, jak człowiek zacznie myśleć. Nieco zadziwiony faktem, że 200 kilometrów na składaku poszło tak prosto, postanawiam nieco zmodyfikować trasę. Odbijam na wschód, w kierunku najlepszych, podobno, regionów kolarskich w kraju. Postanawiam zmienić zarówno jej początek, kierując się na nieco mniej główne drogi, a także jej koniec, czyli dołożyć trochę kilometrów na północ – w kierunku miejscowości Almodovar. Jakaś taka znana mi się wydawała. Trochę czasu mi zajęło skojarzenie, że nazwa miejscowości kojarzy mi się wcale nie z miejscowością, a co za tym idzie – pewnie nie jest tak duża, jak myślałem.

 

To był ciężki dzień.

 

 

Szybko zrozumiałem, że to co na profilu wysokości wydawało się płaskie, wcale płaskie nie jest. Pagórki, które mają po kilkanaście metrów wydają się być pionowe. Jadę jakimś całkowitym końcem świata. Momentami tak bardzo, że znika nawet asfalt, a zastępuje go nawierzchnia, która wygląda jak dobra droga przepuszczona przez gruboziarnistą maszynkę do mielenia. Jest tak źle, że czasem butuję. Przed sobą widzę góry, duże na tyle, że ich szczyty zasłaniają chmury – zastanawiam się, czy wjadę tak wysoko. W głębi duszy dobrze wiem.

 

 

Teraz powiem Wam coś śmiesznego. Na 8. kilometrze rozpoczyna się podjazd, który kończy się na kilometrze 43. Zdobywam w ten sposób jakieś 900 metrów przewyższenia. Jest naprawdę ładnie – krajobraz zmienia się parokrotnie i to dość diametralnie. Moim celem na ten dzień jest Foia, najwyższy szczyt okolicy.

 

 

Wszystko byłoby naprawdę pięknie, droga byłaby pusta i przyjemna, cywilizacji praktycznie brak, a nawet jeśli zabudowania jakieś są, wydają się opustoszałe. Na poboczach jakieś wraki, pewnie ludzi, którym zepsuło się tu auto i czekali na pomoc. Problemem są psy. I to nie takie podwórkowe, zwykłe, szczekające-straszaki. Tutaj są psy hardkory. Praktycznie każde zabudowanie ma tutaj na krótkiej uwięzi psa obok siebie. Jak nietrudno domyślić się, psy te trochę wariują. Mam nieodparte wrażenie, że zdarza im się też uciec. Parokrotnie żegnam się z życiem widząc je na swojej drodze. Składakiem nie ucieknę, to nie szosa. Jak mnie coś zagryzie, znajdą mnie na wiosnę. Najgorsze jest to, że przez brak SPDów ciężko mi jednocześnie pedałować, a drugą nogą odganiać te istoty z piekła rodem. Jak nietrudno się domyślić – przeżyłem, ale trauma na cały wyjazd pozostała.

 

 

W czasie gdy nie myślę o byciu rozerwanym na strzępy, delektuję się okolicą, bo jest naprawdę dobrze. Dojeżdżam tak w okolice miejscowości Monchique, gdzie znajduję skrót na Foię – jak się okazuje, wycieczka staje się dzięki niemu jeszcze lepsza. Ostatnie 16km ma średnią 5% – trochę mnie to umęczyło, ale było warto. Foia – widokowo – to takie mini Teide. Na górze strategiczna kulka, parking, ludzie, główna droga prowadząca na szczyt (z którą moja łączy się dopiero na samym końcu). Klasyczne miejsce na fotkę i jazda dalej. Z profilu wychodziło, że teraz już prawie cały czas z górki.

 

 

 

Och jak bardzo się myliłem. Podjazd pod Foię był tego dnia najłatwiejszym fragmentem trasy. To, co działo się potem to kaplica.

Zacznijmy od tego, że tak jak rano było mi zimno w bluzie, tak teraz było mi w krótkim rękawku zdecydowanie za ciepło. Zaraz po zakończonym zjeździe zaatakowało mnie 2,5km ze średnią 7%, choć dałbym głowę, że procent było tam z 15. Potem zjazd i znowu podjazd, trochę mniejszy. Potem znowu. Sklepów oczywiście brak, a cała cywilizacja upakowana była na głównej drodze podczas zjazdu. Kto by się zatrzymywał w czasie zjazdu!?

 

 

Potem miało być płasko – było prawie 30 kilometrów ciągłego, bardzo delikatnego podjazdu, po którym zaczął się piękny koszmar. Oto oczom jego ukazała się ściana. Potem jeszcze jedna. I jeszcze jedna. I jeszcze jedna. Tak do śmierci. To takie bardzo krótkie ścianki po kilkanaście procent. Wyobrażam sobie, że gdybym miał niesamowitą moc w nogach, mógłbym po nich przejechać niczym rollercoaster… ale nie mam. Kulam się więc na zmianę z podchodzeniem. Widoki wszystko rekompensują – jest świetnie. W pewnym momencie uświadamiam sobie, że średnia z jazdy oscyluje tego dnia w granicach 13km/h. Chyba nigdy w życiu nie jechałem tak długo, tak wolno. Ale to nic, te rejony są naprawdę świetne!

 

Pokonywanie stromych ścianek na Bromptonie jest łatwe i trudne jednocześnie. Z jednej strony pozycja sprawia trochę problemów, z drugiej – podjazd “na Pandę”, czyli tropiąc węża jest super łatwy dzięki zwrotności tego roweru. Powiedziałbym nawet, że jest zbyt zwrotny i wielokrotne zawracanie o 180 stopni w obrębie jednego pasa sprawia, że można podjeżdżać w nieskończoność, nie przemieszczając się do przodu ani trochę.

 

Z górek zjeżdżam na północ do Almodovara i roztacza się przede mną płaskość (która wcale płaskością się nie okaże).

Nie ukrywam, zaczynam trochę panikować. Mój brzuch zaczyna się przyklejać do pleców, a bidony się skończyły.(czyli klasycznie “na Maćka” – przyp. Panda). Google Mapsy pokazują, że Almodovar wcale nie jest tak duży jak myślałem, a wpisanie “sklep spożywczy” pokazuje, że najbliższy jest ponad 2 godziny jazdy od miejsca, w którym się znajduję. Trochę drętwo.

 

 

Ląduję w hotelu Serafim. Hotel spory (pewnie kilkanaście pokoi), ale o ruchu niech świadczy fakt, że drzwi i brama są zamknięte, a żeby się tam dostać, trzeba zadzwonić domofonem, który podłączony jest pod komórkę pani na recepcji, która mówi, że będzie za chwilę i po 5 minutach przyjeżdża autem. Gdyby nie to, że klepnąłem go pół godziny wcześniej na bookingu, w życiu bym się nie domyślił, że jest otwarty. Miła pani rozlicza się ze mną w gotówce, pokazuje mi jak działa klima (trzeba uderzyć ręką) i mówi, żebym rano zostawił gdzieś klucze, bo ona w niedziele długo śpi.

 

 

Tego dnia utwierdzam się w jednym: na 100% wrócę do Algavre z szosą pojeździć po okolicznych pagórkach. Tak wielu, tak pustych, tak stromych, z tak dobrymi widokami i tak dobrymi asfaltami dróg, nie widziałem dawno.

 

 

Wieczorem urządzam sobie spożywcza ucztę, bo jak się okazało, całą trasę pokonałem bez postojów w sklepie – czyli na tym, co akurat miałem pod ręką w torbie. To musiały być bardzo duże bidony… W sklepie też po raz pierwszy dowiaduję się, że w większości miejsc nie da się zapłacić karta. To znaczy kartą się da, ale jakąś portugalską – międzynarodowe Visy i Mastercardy nie działają. Podczas całego pobytu nastręcza mi to bardzo wiele komplikacji.

 

 


Dzień 3. Almodovar – Faro

177,7km ; 1637m ; 8:10h


 

 

To nie tak miało być. Na ostatni dzień pozostało mi zdecydowanie mniej kilometrów niż zakładałem – jakieś 75. Może i po górach, ale co to jest 75km? Postanawiam więc zmienić trasę. Zrezygnować z najlepszych i najładniejszych górek w okolicy, których namiastkę miałem dzień wcześniej i zwiedzić trochę inną okolicę. Wytyczam sobie taką śmieszną pętlę uśmiechając się sam do siebie pod nosem i ruszam w drogę. W Faro zameldować się miałem przed 16.00, bo wtedy odjeżdża przedostatni pociąg do Lizbony. Ostatni jest 2 godziny później, ale wiecie jak jest, gdy celuje się w ostatnie. Łatwo zostać na lodzie.

Ruszam więc jeszcze po ciemniaku. W mieście mijam ze dwa auta. Minięcie kolejnych dwóch zajmuje mi kilkadziesiąt kilometrów. Nie wiem, czy przez pierwsze 100km minąłem więcej niż 10 samochodów i 5 osób (nie licząc sakwiarzy).

 

 

Początek jest umiarkowany – trasa cały czas faluje, asfalt jest różny. Znikomy ruch pozwala mi jechać całą szerokością jezdni i skutecznie omijać niedoskonałości. Po wczorajszych górkach nie ma już śladu, gdzieś daleko, na horyzoncie pojawiają się nowe, ale generalnie, dookoła mnie jest pustka po horyzont. Po 20km odbijam z głównej drogi w jakąś boczną. To, co czeka mnie teraz to najlepsze kilkadziesiąt kilometrów (w kategorii względnie płaskich) od kiedy pamiętam. Tylko ja, idealny asfalt i drzewka oraz niewielkie pagórki po horyzont. Jak złapię kapcia – umrę. Jak złapią mnie dzikie psy (na szczęście drogę przebiegają mi tylko lisy), nie pomoże nikt.

 

 

Potem znowu główniejsza, ale dalej pusta droga. Dojeżdżam tak do Alcoutim – miasta odgrodzonego od Hiszpanii rzeką. Prawdę mówiąc, chciałem o Hiszpanię zahaczyć, tak dla zasady, ale siatka dróg poprowadzona jest tak, aby było to niewykonalne. Serio, wydaje mi się, że na przestrzeni blisko 80km, nie ma miejsca, w którym można byłoby przekroczyć rowerem granicę. Trudno, być wzrokiem to prawie jak być ciałem…

 

 

Jadę drogą wzdłuż rzeki – jak nietrudno się domyślić – pustą. Czasem trochę wyżej, czasem niżej, czasem bliżej, czasem dalej, ale jednak wzdłuż. Mijam trochę starszych sakwiarzy i może ze dwa samochody. W okolicach 110km przekraczam autostradę i można uznać, że jestem na wybrzeżu – czeka mnie najgorsza część wycieczki. Podejrzewałem, że tak będzie, ale stan kolan nie pozwala mi myśleć o powrocie przez góry i dojechaniu do Faro tego samego dnia jednocześnie.

 

Moim celem jest taki cypel, najbardziej na południowym-wschodzie kraju – na mapie wyglądał jak niezłe molo. I faktycznie – jest to molo, pełne wędkarzy. Prawdopodobnie najbrzydsze, jakie w życiu widziałem, podobnie jak i cała okolica. Może latem, może gdy niebo jest niebieskie, cyganie nie palą akurat przy morzu ogniska oponami, a masa ludzi… nie, wątpię aby nawet latem było tam przyjemnie. Do Faro pozostaje mi nieco ponad 50 km.

 

 

Jest to najdłuższe 50km tego wyjazdu. Jadę główną drogą, wzdłuż wybrzeża. Czasem próbuję odbić nieco w ląd, ale nic to nie zmienia. Droga jest mniejsza, ale też bardziej dziurawa. Pewnie należałoby się nieźle wysilić, aby wykombinować jakiś dobry powrót, który jednocześnie nie prowadzi przez pagórki (które na pewno są doskonałe).

Jadę więc z ogromnym wmordewindem, wśród samochodów, główną drogą, która od czasu do czasu nachyla się spowalniając mnie do prędkości pieszego. Odbicie do miejscowości Tavira chwilowo uratowało sytuację, bo jakoś tak inaczej tam było – ładnie. Jak w tych klasycznych, włoskich, nadmorskich miejscowościach. Ludzie przy stolikach, jacyś grajkowie brzdękają “Hotel California”, budynki ładne. Niestety z Taviry wyjeżdżam i dalej rozgrywam swoje dramaty.

 

 

Mój idealny plan nie zakładał ani takiego zniesmaczenia, ani takiego wiatru. Duży zapas czasowy kurczy się niespodziewanie szybko i chwilami wątpię, czy zdążę. Na dworzec w Faro wpadam o 15.47 – mam idealne 13 minut zapasu do odjazdu pociągu. Staję sobie w kolejce z miną najbardziej wyluzowanego czasowo człowieka i stoję. Na kilka minut przed odjazdem dostaję się do okienka, proszę o bilet na najbliższy pociąg do Lizbony, a uprzejma pani mówi mi:

 

 – Moday, 8:30 – everything is fully booked.

 

Badam tsss, wszystkie miejsca, we wszystkich pociągach zajęte. Tego mój plan nie przewidział. Odchodzę od okienka, robię pętlę dookoła dworca i podchodzę do innego okienka, z panem w środku. Ten mówi mi, że najbliższy pociąg (jeśli chcę zabrać rower) jest jeszcze później niż poniedziałek 8.30. Wychodzę zniesmaczony. Plus jest taki, że zaraz obok dworca kolejowego jest autobusowy. Okazuje się, że autobusami, mimo że jadą tak samo długo, jeździ mniej osób. Najbliższy za 30 minut. Czad, akurat zjem maczka i umyję się w umywalce.

 

 

Szczęśliwy wrzucam rower do luku bagażowego, spakowany w legendarną torbę z Ikea – Dimpa, którą całą drogę wiozłem ze sobą  i próbuję wsiąść do autobusu. Nie udaje mi się to, pierwszeństwo mają ludzie z biletem z internetu – pech chce, że tego dnia jest niestandardowo wielu ludzi. Luk się zamyka, autobus odpala, a ja krzyczę do kierowcy, że chcę swój rower, bo jeszcze mi się przyda.

Po chwili podstawiają dodatkowy autobus, wskakuję jako pierwszy, zaraz po wrzuceniu roweru. Znowu trochę osób się nie mieści, ale to już nie mój problem. Wracam do Lizbony jeść przez tydzień ciasteczka.

 

 


Koszty.


 

 

Pech chce, że do Lizbony lecę akurat w tygodniu, gdy odbywa się tutaj Web Summit – przyjeżdża więc kilkadziesiąt tysięcy dodatkowych osób. Trochę to zakłóca postrzeganie miasta, a i loty są pewnie bardziej okupowane. Płacę dokładnie tyle samo, co za lot do Los Angeles 3 tygodnie później.

Tani lot do Lizbony normalną linią lotniczą to około 700-800zł z Warszawy w dwie strony (TAP Portugal). Przy odrobinie szczęścia RyanAirem można z Berlina dolecieć za mniej niż 100zł w dwie strony. Dobra cena z Polski Ryanem to 200-400zł z różnych lotnisk, ale i za 130 się zdarzały. 

Noclegi to zazwyczaj koszt od około 60-80zł za dobę w hostelu i ok. 100zł za dobę w hotelu (im dalej od wybrzeża, tym taniej). Sensowny hotel w Almodovar kosztował 25euro, w Rogil 45euro, w Lizbonie 60E, a zwykły pokój do przekimania się koło 35 euro. 

Duży tradycyjny lunch w Lizbonie, w lokalnej knajpce to jakieś 8-10euro (można się uczciwie najeść), kebab ze 3-4euro. Najtaniej i najlepiej jest oczywiście w losowych knajpach na wsiach, ale jak trafić do dobrych, nie wie nikt. Podobno na północy (wysokość Porto) ciężko trafić źle.

W sklepach trochę drożej niż w Warszawie – Biedronek, mimo że przecież tutejsze, nie ma ;-)

 

 


Czy to jest przyjemne?

(cytując komentarz ze Stravy)


 

 

Na rowerze przez 3 dni spędziłem prawie 26 godzin w siodle. Wszystkie z nich w jeansach, majtkach i adidasach. Wydawać by się mogło, że trochę hardkor, ale nie było źle. Wiem już, że na takiej wyprawie średnią prędkość można przyjąć na poziomie 25km/h, gdy jest płasko i odpowiednio mniej, z każdym pojawiającym się nachyleniem. Wiem też, jak długo można Bromptomem jechać i nie wypaść ze strefy komfortu. Chyba zostałem fanem (choć nie wiem, na jak długo) takiego spędzania wakacji.

Czy trasę mogę polecić? Ja jej nie powtórzę, jakbym musiał – pewnie zacząłbym w Sines. Na pewno jednak wrócę na kilka dni z szosą do Algarve, bo jest tam potencjał!

 

Trasa była pewnym eksperymentem, który wyjaśnił mi wiele wątpliwości. Jestem gotowy na kolejne przygody i już niedługo ruszamy z Pandą na 3 tygodnie za ocean! Ale o tym niedługo…. ;-)