Proszę Państwa, mamy nowego lidera. Jest to według mnie absolutny i niezaprzeczalny TOP 1 jeśli chodzi o miejsca, które odwiedziłem z rowerem… i zabrałem go tam niepotrzebnie. Oto Hongkong – miejsce, w którym wychodząc z hotelu z rowerem, czułem, że coś tracę.


Hongkong – 2 tygodnie brzmią jak wakacje penitencjarne


Powiedzmy to sobie wprost – pomysł spędzenia dwóch tygodnie w jednym mieście przez kogoś, komu miasto nudzi się średnio po 2 godzinach (czyli po odwiedzeniu Decathlonu oraz McDonalda), brzmi dramatycznie źle. Historia zaczyna się tak:

Tydzień przed świętami wróciłem ze Stanów. Zmarznięty, przemoczony, zbankrutowany, przewiany i z ogólnym przesytem roweru. Mieliśmy kilka dni na znalezienie miejsca, w którym spędzimy 2 świąteczne tygodnie. Cel wydawał się prosty: Cypr. Wystarczyło jednak jedno słowo kolegi o prognozowanym tam deszczu (którego ostatecznie nie było – dzięki Łukasz), abym szybko ten pomysł porzucił. Skyscanner mówił jasno – na święta wszędzie jest drogo. Wśród zielonych destynacji (czyli tańszych niż zwykle), były tylko dwie: Hongkong oraz Katar. Katar odpadł dość szybko, z przyczyn ideologicznych – wystarczyła wizyta na stronie MSZ i przeczytanie informacji o tym, że zgwałcona kobieta dostaje tam do 7 lat więzienia.

Został więc Hongkong. Miasto polecane na max 2-3 dni, jako przedłużona przesiadka podczas lotów do ładnych miejsc.

Jak to zwykle na tym blogu bywa, mogę powiedzieć jasno: Do Hongkongu polecieliśmy głównie dlatego, że było tanio*. Założyłem, że na pewno nie ma to nic wspólnego z olbrzymimi protestami i demonstracjami, którymi straszyła nas telewizja i ambasady. Takie założenia likwidują wiele niepotrzebnych stresów.

*bilety po ~2500zł w dwie strony, z rowerem, przesiadka na Szeremietiewie.


…i była to jedna z najlepszych decyzji ever, ale o tym później. Normalnemu człowiekowi, Hongkong kojarzy się niezbyt pozytywnie, o tak:

Co wiedziałem o Hongkongu kupując bilety na 2 dni przed wylotem?

Tyle, że jest Azji, ma wysokie budynki i dobrze pamiętam przemówienia poseł Gadzinowskiego z sejmu: https://www.youtube.com/watch?v=UJk8D1hGVQo które sugerowało, że Hongkong jest śmieszny. Poza tym, przez cały pobyt nie wiedziałem nawet czy Hongkong pisze się razem czy osobno. Pojechaliśmy w trybie YOLO – co ma być to będzie.

Samej logistyki, szczegółów tras i organizacji nie opisuję, bo w zasadzie wszystko, co trzeba wiedzieć (łącznie z tym co i jak chodzić), znajduje się na tej stronie: https://droneandslr.com/travel-blog/hong-kong/

 


Do Hongkongu było tanio, tylko że na miejscu już nie.


 

Nauczka na przyszłość: przed kupnem okazyjnego biletu, sprawdzić ceny na miejscu. Bo jeśli pierwszego dnia schodzisz do taniego 7-Eleven i widzisz, że:

-> najtańsza woda 1,5l (bo z kranu się nie pije) kosztuje 7,50zł, czyli tyle samo co JEDNO jabłko lub JEDNA ekologiczna truskawka <-

to wiesz, że będzie to ciężkie kilkanaście dni. Tak, Hongkong znajduje się w TOP10 najdroższych miast świata nie bez powodu. I tu pojawia się też bardzo ważna informacja, która nieco zmienia sposób postrzegania hongkońskich blokowisk. Dwa fakty, których poznania żałuję, bo ciekaw jestem swojej reakcji, gdybym poznał je dopiero po powrocie.

Średnia pensja w Hongkongu (mieście z ponad 7-milionami mieszkańców) to ponad 9000zł.
Mieszkania w HK są zdecydowanie NAJDROŻSZE NA ŚWIECIE. Średnia cena metra mieszkania to prawie 30 000$.

Metra, trzydzieści tysięcy, dolarów.

Teraz spójrzmy na to tak: chcesz kupić nowy rower, bo przecież n+1. Rower w mieszkaniu w najlepszym wypadku to jakieś pół metra kwadratowego, czyli 55 000zł za miejsce do trzymania go. Szybko zrozumiałem dlaczego jeżdżą tu głównie Pinarello i S-Worksy, a na ulicach widziałem tyle Ferrari, McLarenów, Lamborghini i Tesli, co nigdzie indziej. A na pewno patrząc na ich ilość w stosunku do innych pojazdów.

Do cenowych plusów zaliczyć należy hotele – być może przez protesty i fakt, że turystów jest o połowę mniej niż w zeszłym roku. Dla urozmaicenia śpimy po dwóch stronach cieśniny (Portu Wiktorii, jednego z najgłębszych na świata):

Butterfly on Waterfront Boutique Hotel Sheung Wan ****

butterfly on waterfront
najdroższa opcja jaka była: ostatnie piętro, widok na port, przenośny router wifi z internetem / 4 noce – 1007zł

B P International ****

b p international hotel
opcja ze śniadaniami dla 2 osób / 8 nocy – 1727zł

Da się oczywiście taniej – ba, spokojnie koło 100zł za dobę, ale warunki są wtedy „czyste, lecz spartańskie”. My niestety potrzebujemy miejsca oraz biurek do pracy. Patrząc na rozmiary pokoi, życzę wszystkim powodzenia, jeśli przyjeżdżają tu z szosą i walizką.

Co do jedzenia, po jakimś czasie odkryliśmy, że da się znaleźć knajpki, w których za obiad zapłacimy do 30-40zł za danie obiadowe. Problem tylko taki, że dla osoby niegustującej w chińskim jedzeniu, jest naprawdę ciężko. Awaryjnie wszędzie są McDonaldsy, a w każdym spożywczaku wybór zupek chińskich jest imponująco rozbudowany.

PS Dania lekko ostre są NAPRAWDĘ ostre.

 


Dlaczego Hongkong jest zły na rower?


 

Wyobraź sobie ładnego kolarza na drogim rowerze. W Hongkongu 90% osób wyglada od niego bardziej pro i ma droższy rower. Idealne dopasowanie kroju, Rapha, Assos, drogi kask z idealnie dobranymi okularami i tak dalej. Moje odważne założenie jest takie, że jak ktoś ma już szosę, to pieniędzy mu na nic nie brakuje. Rapha w Hongkongu to miejscu, w którym do przymierzalni jest permanentna, kilkuminutowa kolejka.

To nie jest do końca tak, jakby się mogło wydawać, że 7-milionowe miasto to miejsce, w którym nie da się jeździć rowerem. Da się. Tylko że według mnie to miejsce zdecydowanie bardziej dla osób, które o 5 rano wyjeżdżają na 70-kilometrowa pętlę niż wakacyjnych turystów kolarskich. Takie wynalazki jak ścieżki rowerowe, czy nawet pobocza na drogach nie istnieją. Ruch w miastach składa się głównie z autobusów i taksówek, poza miastami bywa niewielki. Naprawdę niewielki – w zasadzie kilka kilometrów od wyjazdu z zabudowań. Tu ciekawostka, bo można sobie wyobrazić, że wyjazd z zabudowań trwa tydzień:

Hongkong jest powierzchniowo raptem 2x większy od Warszawy, a zabudowania zajmują jedynie 25% powierzchni… i leży na 234 wyspach.

Stolica (cywlinych) rowerów to tutaj Sha Tin Hoi – długie ścieżki po dwóch stronach rzeki, dociągnięte aż do imponującej zapory na Plover Cove Reservoir. Trafiamy tam niestety w dzień wolny i wizyta przypomina trochę jazdę po bulwarach wiślanych, w lipcu, w niedzielę, w południe… tylko bardziej. Głównym zajęciem lokalsów jest robienie sobie zdjęć, dodając do tego nie najlepsze umiejętności prowadzenia rowerów (dużo wynajętych, z siodełkiem ustawionym tak, że kolana uderzają w brodę), tworzy to klimat sprzyjający nieszczęściom – szczególnie nieprzyzwyczajonym do tego turystom. Na pocieszenie odwiedzić po drodze można Ten Thousand Buddhas Monastery, czyli klasztor z blisko 13 000 posągów Buddy.
Wizyta na tych ścieżkach to ostatni dzień, w którym użyliśmy tu roweru.

Jeśli dopuszczasz możliwość szybkiego opuszczenia miasta metrem (można przy zdjętym przednim kolem), można szybko wyskoczyć na fajną, przyzwoitą widokowo rundkę. Nawet na Strava Local znajdziemy pokaźna listę tras: https://www.strava.com/local/hk/hong-kong/cycling na której największym hardkorem jest pętla 132km / 4663m w pionie. Kierowcy jeżdżą bezproblemowo, ale dla mnie brak pobocza powoduje zbyt duży dyskomfort przy byciu wyprzedzanym przez autobusy na krętych drogach. Dodajmy do tego fakt, że w samym Hongkongu większość podjazdów jest obrzydliwie stroma i mamy przepis na sukces dla najbardziej wytrwałych z wytrwałych.

Jeżdżenie rowerem po Hongkongu jest jak jeżdżenie rowerem dookoła Tatr (w wersji minimum) – można, ale po co, skoro omija się wtedy wszystko co najlepsze

Jestem na 100% pewny, że jak już się leci na drugi koniec świata, to istnieje bardzo wiele, dużo lepszych miejsc do jeżdżenia rowerem. Tutaj się da, ale ani to specjalnie komfortowe, ani sensowne (z punktu widzenia turysty-wycieczkowicza) – nogami lepiej!

…no i nie jest też łatwo przyzwyczaić się, że wszyscy jeżdżą po złej stronie ulicy.

 


Dlaczego Hongkong jest doskonały?


 

1. Doskonale rozwinięta komunikacja miejsca

Autobusów wydaje się być wielokrotnie więcej niż samochodów, do tego piętrowe tramwaje, kilka długich linii metra, promy, masa taksówek i wszystko przystępne cenowo. Z centrum miasta da się spokojnie wyjechać poza cywilizację w 15-20 minut, niezależnie od kierunku. Większość pieszych szlaków osiągaliśmy za pomocą maksymalnie jednej przesiadki (a często i bez niej) oraz w czasie nieprzekraczającym 30-40 minut licząc od wyjścia z hotelu. Daje to niesamowity komfort, bo nie trzeba spacerować „na pętlach” – nieważne gdzie skończysz, będzie tam przystanek z pasującym Ci autobusem.

To jest jakiś turbo sztos, że mieszkasz na 30 pięterku olbrzymiego blokowiska w centrum wielkiego miasta i w tak krótkim czasie możesz znaleźć się na nadmorskim spacerniaku lub odpowiedniku naszych Bieszczad. Powiem wprost – logistyka w Bieszczadach była dla nas 10x cięższa niż w Hongkongu (bazując tylko na Google Maps).


2. Mili ludzie

Może nie tak mili jak na tajwańskich wioskach, bo w końcu to ogromna metropolia, ale wszystko było bezstresowe, każdy był pomocny, ludzie są uśmiechnięci i można się poczuć dokładnie tak, jak chciałbyś się w mieście czuć. Jak pomyślę, że w zeszłym roku o tej porze byliśmy w Maroku, w którym w miastach traktowano nas jak napoje Zbyszka w Radomiu…

Z głównych atrakcji i ciekawych społecznie doznań polecam w dowolne święto lub niedzielę odwiedzić okolice centrum na wyspie Hong Kong. To dni, w które jakieś 300 000 kobiet (imigrantek, pracujących jako pomoc domowa) wychodzi na ulice. Każde zadaszone miejsce, plac, niektóre jezdnie, parki, chodniki oblegane są przez namioty, kartony i koce, na których odbywa się wspólne jedzenie, tańczenie, śpiewanie, spanie i tak dalej. Taki zwyczaj – miasto wygląda jak zalane bezdomnymi, ale wszyscy się uśmiechają. 300 tysięcy to jest naprawdę dużo, szczególnie na niewielkiej powierzchni. Atrakcja jest doskonała, bo odpowiedniki słynnego Ken Lee, da się usłyszeć wszędzie. My za długo słuchać nie możemy, bo Panda chce dołączyć!

Tu warto dodać, że Hongkong może i jest duży, ale obok niego leżą miasta, które sprawiają, ze wcale duży nie jest. Głównie dlatego, że graniczy z Deltą Rzeki Perłowej, czyli aglomeracja 110 MILIONÓW LUDZI. WTF?! 110, milionów, ludzi.

Mamy też takie szczęście, że podczas Sylwestra myli nam się świętowanie nowego roku z demonstracją anty-Chińską. Demonstracje są tu ciekawe, noworoczna oszacowana została przez organizatorów na milion ludzi, przez policję na 50 000 – rozjazd spory. Hongkong znany jest też ze swojego sylwestrowego pokazu fajerwerków. W tym roku został odwołany i zastąpiony najgorszym pokazem jaki widziałem w życiu. Duża szansa, że Twój sąsiad zrobił lepszy. W okolicach 00:04 wszyscy zaczęli się rozchodzić. Gdyby ktoś Ci też powiedział, że warto odwiedzić największy, stały pokaz laserowy na świecie na Victoria Harbour, uderz go w głowę- nie warto.


3. Miasto

Ja wiem, widzicie te blokowiska i myślicie: ale syf i malaria. Tylko że nie, w mieście jest czyściej niż w Warszawie. Bloki mimo że z daleka wyglądają na pato-wylęgarnie, z bliska jednak są trochę inne – lobby jak w hotelach, ładne podwórka, wiele parków, otwarte i darmowe ZOO gdzieś pomiędzy blokami, otwarte siłownie, trasy biegowe, grupy ludzi wspólnie tańczących, wyginających, rozciągających się, śpiewających. Może po prostu dobrze tę patologię przed nami ukrywają. Jeśli ktoś ma katar – chodzi w masce, na lotnisku wita nas pani strzelająca laserowym termometrem w dzieci, aby upewnić się, że są zdrowe. Wszędzie informacje o olbrzymich karach za śmiecenie, malowanie po ścianach, czy sranie pieskiem bez sprzątania.

No i miasto nie jest zawalone patologicznie zaparkowanymi samochodami.


4 Widoki, spacery

Powyższe punkty sprawiają, ze zamiast tłuc się rowerami po ulicach, czując na plecach oddech autobusu możesz w super szybki sposób przetransportować się na wybrane odcinek wieluset kilometrowych szlaków pieszych, ciągnących się przez tereny, które absolutnie nie łączą się z powszechnym wyobrażeniem Hongkongu. Trasy są swietnie oznaczone, dobrze przygotowane, łatwo osiągalne komunikacją i przede wszystkim: PIĘKNE.

Jest naprawdę dobrze i mimo że zimą widoczność bywa mocno ograniczona, robią olbrzymi wrażenie. Jest tu wszystko: trasy rodzinne, trasy wymagające kondycyjnie, trasy techniczne, długie, krótkie, z widokami na morze, na plaże, na pagórki, na miasto, na wyspy…

Nawet te najtrudniejsze nie powinny jednak sprawiać dużego problemu średnio ogarniętemu człowiekowi, któremu sport nie jest obcy. Spójrzmy na kilka z nich.

 


Lista dowodów na to, że Hongkong JEST świetny
…i że to był idealny wybór


Victoria Peak (The Peak)

Najbardziej klasyczny z klasycznych spacerów. Mało tego, można też wjechać kolejka-tramwajem (jeśli lubi się wydawać pieniądze i stać w kolejkach) lub nawet autobusem. Wzgórze, z którego robione jest pewnie z 80% zdjęć w mieście. Łatwo, szybko i przyjemnie – ambitni mogą tu bez problemu wejść z buta i nawet trochę się spocić, bo z poziomu morza wchodzi się na najwyższa górkę na wyspie: 552 m n.p.m. Jeśli tak jak większość osób jesteś w Hongkongu tylko jeden dzień (bo po prostu masz tu przesiadkę lecąc w jakieś bardziej turystyczne miejsca), to pewnie właśnie tam skończysz. Jest tłoczno, ale warto. Nie jest to na pewno najlepszy widok jaki tu spotkaliśmy, ale zdecydowanie najbliższa panorama miasta.

 

Lion Rock & Beacon Hill

Lion Rock to taki odpowiednik Elephant Rock na Tajwanie, tylko trochę dalej, wyżej i wejść trudniej. Prawdopodobnie drugi najpopularniejszy „hike” w okolicy:

Podczas naszej wizyty widoczność była mocno ograniczona, ale widzieliśmy wystarczajaco dużo, aby z dużym przekonaniem stwierdzić, że jest to najlepszy widok na miasto. Dzięki nieco większej odległości od centrum niż The Peak, widok jest szerszy i pokrywa znacznie większy teren. Chętni mogą rozszerzyć spacer o Beacon Hill, z którego widok też jest dobry. W takiej opcji wyszło nam 10km i 660 metrów w pionie.

 

Violet Hill & The Twins

No dobra, nie jest to specjalnie łatwe kondycyjnie, jako że na prawie 6-kilometrowym spacerze mamy do pokonania jakieś 1200 schodów i nie są to takie schody jak w blokach: określiłbym je dyplomatycznie jako niezbyt wygodne. Co dostajemy w zamian?

Bieszczady nad morzem. Serio – lasy, pagórki, nawet zalew z tamą w Solinie, tylko kawałek dalej widać morze i wysepki, a w oddali bloki. Spacer składa się z podejścia na Violet Hill, które jest ciężkie i z podejścia na dwie górki o nazwie The Twins, które też jest ciężkie. Dwa plusy dają tutaj duży plus. Górki łączymy tego samego dnia z innym „hajkiem”, co jak się następnego dnia okazuje próbując wstać z łóżka, nie było najlepszym pomysłem:

 

Yuk Kwai Shan & Ap Lei Pai


Dwie niewielkie górki na 4 kilometrach. Na mapce wydawało się spoko, więc z nieznanych nam do dzisiaj przyczyn robimy to zaraz po poprzednim punkcie (z przerwa na słodkie ciastka). Bardzo dobry pomysł…. not. W zamian dostajemy jednak piękny zachód słońca.

To jedna z najkrótszych, najtrudniejszych technicznie i najbardziej satysfakcjonujących tras – po obu stronach pierwszego wzniesienia użyć trzeba liny do asekuracji (rękami), a na dzień dobry witają nas znaki, że ludzie się uszkadzają próbując pokonać tę trasę. Na końcu szlaku – przed obowiązkową nawrotką, bo trasa ze względu na charakterystykę nie pozwala na powrót inną wersją, znajdujemy fajne klify kamienne, na których można się rozłożyć i patrzeć na korek płynących do portu kontenerowców.

 

High Junk Peak & Tai Leng Tung

High Junk Peak, wraz z Castle Peak oraz Sharp Peak tworzą wielką trójkę „szczytów strzelistych” – oznacza to, że wejście nie jest trywialne. Szczególnie w warunkach na jakie trafiamy, bo nie dość, że pochmurnie to jeszcze bardzo wietrznie. Wysokość 344 metrów nie jest może szczególnie imponująca, ale brak sąsiadów zapewnia niezłą panoramę 360. W połączeniu z trasą wiodącą wzdłuż wybrzeża określiłbym to na „raczej warto”.

 

Castle Peak & Yuen Tau Shan


Caste Peak – drugi ze szczytów. Tu krajobraz zmienia się całkowicie. Pogoda w dalszym ciągu nie do końca dopisuje, zasłaniając nam widok ze szczytu całkowicie, lecz rozległe tereny dookoła w dalszym ciągu imponują. Nie jest to trasa, którą mogę polecić, szczególnie, że po dołożeniu przejścia przez Yuen Tau Shan jest naprawdę męcząca i trudna technicznie (dużo piachu, sypkich kamieni, stromych zejść), ale za to jest zupełnie inaczej. Trochę jak w okolicach Walencji, którą odwiedzaliśmy bikepackingowo.

 

Sunset Peak & Lantau Peak & Ngong Ping


Prawdopodobnie najbardziej znana „długa” trasa w okolicy. Głównie dlatego, że przechodzi przez drugi (934m) i trzeci (800m) najwyższy szczyt Hongkongu, a zaczyna się ją oczywiście wychodząc z promu. Widoki spektakularne, pokrywające głównie morze oraz wynurzające się z niego liczne wysepki. Technicznie jest dość łatwo, ale 16 kilometrów z ~1600 metrów przewyższeń potrafi trochę zmęczyć.

sunset peak
Lantau Peak

Dodatkową atrakcjami szlaku jest na pewno wizyta w Ngong Ping, w którym znajduje się wielki posąg Buddy (ale nie tak imponujący jak ten na Tajwanie). Nas interesuje nieco odmienna atrakcja, zdecydowanie droższa też niestety: kolejka Ngong Ping 360. Blisko 6-kilometrowa trasa pokonana gondolką z przeszklonym dnem (dopłata, ale raz warto): nad górami, drzewami i morzem.

Jak przystało na tę okolicę, po drodze jest też widok na wielkie lotnisko i most. Most jak most, z tą różnicą, że prowadzi do Makau (czyli azjatyckiego odpowiednika Vegas) i ma… 55 kilometrów. Żeby było śmieszniej, gdzieś w połowie nurkuje w morzu na prawie 7 kilometrów.

Tak, 55 kilometrów mostu.

 

Sai Wan & Sharp Peak


Sharp Peak, zamykający wielką trójkę – nie mogliśmy go odpuścić i była to najlepsza decyzja wyjazdu. Żeby było ciekawiej rozszerzyliśmy to o epicki spacer przez Sai Wan, który pokrywa 4 różne plaże. To chyba jeden z najtrudniej dostępnych regionów Hongkongu, bo albo trzeba znaleźć autobus (do którego bardzo łatwo się nie zmieścić), którego nie ma na Google Mapsach, albo pomóc sobie taksówką. Tak czy siak warto!

Sharp Peak uważany jest za najtrudniejszy ze szczytów i faktycznie, schodząc mijamy znaki, że wchodzenie na niego nie jest zalecane. Od strony, z której go atakowaliśmy, takich informacji nie było. Nie określiłbym tego jednak jako nieosiągalne, nawet dla osoby z panicznym lękiem wysokości – jak ja wszedłem, to każdy wejdzie. Widok ze szczytu jest szczególnie irytujący dla każdego, kto lubi robić zdjęcia. Doskonały widok jest na każdą ze stron, bo obejmuje zarówno plaże z morzem, okoliczne górki, jak i ciągnące się po horyzont lasy. Trasa jest długa, ale przy dobrej widoczności i sprzyjającej pogodzie jest to jeden z najbardziej imponujących spacerniaków, na jakich byłem. Jak się kiedyś nauczę zrzucać filmy z drona to dołączę odpowiednią panoramę ;-)

 

Dodatki Instagramowe

 

W zwiedzaniu miast jesteśmy słabi. Ograniczyliśmy się głównie do przeglądnięcia Instagrama i sprawdzenia najczęściej tagowanych miejsc. Hongkończycy są niestety super-profesjonalistami jeśli chodzi o robienie zdjęć, kolorowanie ich i dobry wygląd. Niczym dziwnym nie jest robienie sobie zdjęcia przez 10 minut i przyjmowanie idealnie wypracowanej „pozy numer 4”. Większość miejsc zdecydowanie zawiodła w rzeczywistości, bo nijak ma się do zdjęć, które widzieliśmy. Zostawię więc tutaj tylko dwa:

Monster Building

Podejrzewam, że jeden z najbardziej znanych bloków w Chinach, występujący na 90% filmów z Hongkongu. Czy warto? Trudno mi powiedzieć. Jakby ktoś mnie tam miesiąc temu teleportował, powiedziałbym „o kurde blaszka!” (czy jakoś tak). Olbrzymia podkowa malutkich i ciemnych mieszkań robi spore wrażenie, ale po paru dniach spędzonych w Hongkongu człowiek nieco uodparnia się na takie widoki. Pośmiać się za to można z pół-profesjonalnych (bo profesjonalne są zabronione znakiem) sesji skąpo ubranych pań z drogimi torebkami, które pozują na jego tle.

Whampoa

Czyli coś, czego oczekiwałbym raczej po Vegas. Miejsce zdecydowanie niezbyt warte odwiedzenia, ale jeśli wpadnie się na nie przypadkiem, potrafi rozśmieszyć. Oto pośrodku osiedla stoi wielki jacht zamieniony w centrum handlowe. Niestety, znowu dużo lepiej wygląda to w internecie, szczególnie z drona.

 


Hongkong – dla kogo to? I dlaczego?


 

To jest jakoś tak: jeśli masz dwa tygodnie wolnego i szukasz miejsca do wypoczynku to nie polecę wizyty w Hongkongu. Jeśli masz tam przesiadkę, bo lecisz na egzotyczną wyspę w Tajlandii – wtedy zdecydowanie warto wydłużyć ją sobie do 1-2 dni. Miasto robi ogromne wrażenie (to dobre słowo). Po powrocie wszystko wydaje się małe – w naszym mieszkaniu na 11. piętrze czujemy się teraz jak w piwnicy. Nawet kilka godzin tutaj wystarczy, aby wspiąć się na The Peak oraz przejechać po mieście piętrowym autobusem (wyjątkowo łatwo o miejsce w pierwszym, górnym rzędzie). To jak wycieczka kolejką przez Disneyland (też tu jest), tylko nieco wyblakły i zindustrializowany.

Dla nas – nie mogę wyobrazić sobie lepszego miejsca na chwilę pracy zdalnej. 7-godzinne przesunięcie czasowe sprawia, że do komputera siada się koło 15-16 i kończy przed północą. W połączeniu z krótkimi, ładnymi i łatwo osiągalnymi trasami górskimi (lub raczej pagórkowatymi) ze świetnymi widokami sprawia, że człowiek zaczyna płakać nad codziennością, w której traci tak wielką część słonecznego dnia. Myślę, że zajęć mielibyśmy tam na intensywny miesiąc zabawy. Przecież nie odwiedziliśmy tak wielu wysp, nie byliśmy w Makau, w Shenzen, na najwyższym szczycie… Hongkong jest świetny!

…i tylko to jedzenie :/