Część II: Bikepacking Tajwan cz. I: Tajpej, Juifen, Sun Moon Lake, Alishan…
Część III:Bikepacking Tajwan cz.III: logistyka, ceny i planowanie

 

Dzień 6: Ej, chyba nie zdążymy – zawracamy!

Wieczorem spojrzeliśmy na mapę i zaczęliśmy liczyć. Z naszych obliczeń wychodziło, że jakoś nam się plan nie do końca skleja. Założyliśmy, że do dnia, w którym wjedziemy na słynny Wuling (KOM Challenge) plan musi zakładać dzień zapasu. Słynny podjazd jest jednak priorytetem wycieczki – bo tak. Mieliśmy jechać na coś, co nazywało się Tai-Ping 36 Bends i na mapie wyglądało jak niekończąca się liczba serpentyn, ale postanowiliśmy odpuścić i kierować się ponownie przez Sun Moon Lake już w stronę szczytu wszystkich szczytów. Trasa z pozoru trochę bez sensu, ale pozwala poznać miejsca, których żaden normalny turysta nie odwiedza. To był błąd, bo znowu uderzyła mnie świadomość tego, jak wiele dobrego przegapiamy.

Rozpoczynamy więc jazdę jakimiś małymi, lokalnymi drogami i rozpoczyna się magia. To wąskie, idealnie równe asfalty, z których rozpościerać powinny się doskonałe widoki, ale zasłania je ściana drzew. Lasy tutaj są inne niż te, które znam. Do lasu nie da się wejść bez maczet. Serpentyn jest nieprawdopodobnie dużo, a dróg odchodzących na boki jeszcze więcej. Na każdym skrzyżowaniu głęboko cierpię, że nie jestem w stanie zjeździć tu wszystkiego i wieczorami łezka kapie mi na mapę, gdy widzę co ominąłem.

Jedziemy sobie bezstresowo znowu do Sun Moon Lake. Czasem pali nas słońce na bezchmurnym niebie, by chwilę później, po przejechaniu tunelu, wylądować w środku chmury i zastanawiać się, kiedy lunie deszcz. Ale to nie ma znaczenia, nawet deszcz jest tu przyjemny – temperatura jest stabilna i komfortowa. Po drodze stajemy w 7-eleven (niespodzianka!), gdzie trafiamy akurat na autobus, przywożący dzieciaki z okolicznej podstawówki. Stajemy się główną atrakcją dnia. Przedstawiamy się, tłumaczymy, że jesteśmy z Polski i widzimy jak dzieciaki uciekają w kąt i odpalają na tablecie mapy. Słowa Poland pada tego dnia z ich słów trzy miliony razy.

Spotkanie to zostaje podobno potem uwiecznione nawet na banknotach tylko tablet zastąpiony został globusem. Tradycja przede wszystkim:

 

Tajwan to w dużej mierze Park Anaga, tylko dociągnięty do szczytu Teide… i tych Teide jest dużo, a otoczone są palmami i herbatą.

 

Trasę nad jezioro nieco przedłużamy o podjazd, który znalazłem na jakimś blogu i określany była przez człowieka jako “top 10 wyspy”. Co ci ludzie, to ja nie wiem! Droga faktycznie ładna, taka z palmami, ale żeby specjalnie o niej pisać? No nie wiem… może to już znak, że powinniśmy wracać do domu.

Nad Sun Moon Lake wpadamy o zachodzie słońca – wcale nie jest dużo lepiej. W dalszym ciągu nam nie imponuje. 

[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00cc” icon=”icon-building-o” type=”type1″ href=””][/social_icon] Śpimy w miejscowości Yuchi, kilka kilometrów od jeziora w: Wen Shan – 256zł

Nocleg oddalony jest od cywilizacji o jakieś 2 kilometry jazdy główną drogą. Pani gospodarz proponuje nam podwózkę do miasta po jedzenie – tłumaczymy jej, że podjedziemy sobie rowerem. Gdy słyszy, że planujemy te 2km przejechać rowerami łapie się za głowę.

Cała ta wycieczka na Tajwan mogłaby mieć nazwa “Cień Wielkiej Góry”, bo podporządkowana była temu, co miało nadejść dnia siódmego

 


Dzień 7: Tajwan ciężki fizycznie i psychicznie

Ten dzień miał być z tych raczej lekkich: nieco ponad 70 kilometrów z delikatnym, stabilnym podjazdem z 300m n.p.m. w okolice 2300-2400m n.p.m. To także dzień z najśmieszniejszym noclegiem, gdyż szukaliśmy miejsca jak najbliżej szczytu (Wuling).

Tutaj bardzo ważna informacja. Okolice szczytu wszystkich szczytów, czyli słynnego Wuling, nie obfitują w miejsca noclegowe. Mówiąc wprost: praktycznie ich nie ma. To bardzo utrudnia zdobywanie go rowerem… szczególnie w weekend.

 

Moment, w którym dziwisz się, że ciężko o nocleg na 3400m n.p.m.

 

Fakt, że udało nam się zaklepać nocleg tak wysoko, jest dużym sukcesem, bo kolejnego dnia będziemy musieli się przebić przez szczyt i zjechać aż do wybrzeża.

tajwan rower
tajwan rower

Powiem tak: atakowanie szczytu od strony miejscowości Puli to pomyłka. Jedzie się główną drogą, w dużym ruchu, droga jest dość nudna i bardzo męcząca. Kulamy się powolnie, cierpiąc bardzo.

Dopiero w okolicach Qingjing Farm, czyli nieco przed 2000m n.p.m. sytuacja się trochę zmienia – to jakieś centrum turystyczne – autobusy, przystanki, Starbucksy itp. Ludzi masa, ale wcale im się nie dziwie, obok drogi biegnie w powietrzu kładka widokowa z panoramą okolicznych gór, a jest na co patrzeć!

 

Segment z Puli na szczyt to ponad 52km o średnim nachyleniu 5%.

 

Dalej robi się nieco lepiej, bo ruch się uspokaja, a widoki z każdym kilometrem nabierają kolejnych punkcików. Po 6 bolesnych godzinach docieramy do noclegu – to parking autobusowy, na którym stoją… noclegowe autobusy. Ktoś pomalował je w kwiaty, ustawił na parkingu z genialnym widokiem na góry, zainstalował dwa podwójne łóżka, łazienkę, przedpokój i wycenił to na najwyższą kwotę naszych wakacji.

Na wysokości 2400m n.p.m. meldujemy się jakąś godzinę przed zachodem słońca i możliwości mamy dwie: odpocząć przed jutrem albo zaatakować Wuling, leżący na ~3275m n.p.m. Decyzja jest prosta. Droga jest raczej ciężka (he he), ale odpala się w nas tryb zdobywcy poganianego zmrokiem i idziemy jak burza – jak na nasze standardy oczywiście. Może to dlatego, że bagaże zostawiliśmy w autobusie i lecimy na lekko.

Na szczycie widok jest niezły, ale to co zaczyna robić zachodzące słońce, przerasta nasze oczekiwania. Strzelanie fot wciąga nas tak mocno, że zostajemy tam do zupełnej ciemności. To jeden z tych śmiesznych momentów, gdy trzech dorosłych, rozsądnych facetów (Panda czeka w autobusie) nie wpada na to, że na wysokości bliskiej 3300 metrów po zmroku robi się RACZEJ ZIMNO. Nie możemy się zdecydować, czy bardziej chcemy przeżyć, czy robić zdjęcia, więc cykamy dalej.

 

Są w życiu takie chwile, co do których nie ma wątpliwości – zapamiętasz je do końca życia. Zachód słońca w Wuling to jedna z nich.

 

Zjazd rozpoczynamy w całkowitej ciemności, a liczniki pokazują okolice 2°C, co jest nawet śmieszne, bo pare godzin wcześniej, pozostawione na słońcu, wskazywały 45°C. Dojeżdżamy zmarznięci. Mocno ;-)

Długo zajmuje mi tego dnia wyjście spod kołdry.

Wieczorem próbujemy jeszcze zaplanować sensownie kolejny dzień. Plan jest taki, żeby zostawić gdzie w okolicach szczytu bagaże, znaleźć nocleg po jego drugiej stronie (również możliwie wysoko), zjechać w dół, przespać się, podjechać na szczyt, zabrać bagaże i zjechać możliwie niedaleko na północ do noclegu. Niestety, noclegów tu praktycznie nie ma, a w weekend można o tym zapomnieć całkowicie.

Na bookingu zero, z wysłanych maili dostałem tylko dwie odpowiedzi, że wszystko full, a z czterech klepniętych rezerwacji na Airbnb nie wypaliła żadna. Dwie nie odpisały, jedna okazała się oddalona o 100km od miejsca na mapie, a kolejna napisała, że to błąd i nie mają czterech miejsc. Nawet w autobusach nie udaje nam się już klepnąć nocy.

Podejmujemy więc ciężką decyzję, że bagaże zostawimy w recepcji autobusów i wrócimy całość tą samą drogą kolejnego dnia. Całkowicie nie podoba mi się ten pomysł (bo dublujemy olbrzymią część trasy i omijamy kilka must-visit), ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, że uratuje on naszą sytuację, która będzie dramatycznie zła.

[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00cc” icon=”icon-building-o” type=”type1″ href=””][/social_icon] Śpimy tutaj i bardzo polecam ten nocleg: Carl Town Loft Hotel – 460zł

 


Dzień 8: Tajwan w dół

Ta noc była ciężka. Nie mówię tu już nawet o chrapaniu Michała. Obsługa klimatyzacji nas pokonała i gdy obudziliśmy się wszyscy w nocy (to znaczy Michał się obudził, a z nim wszyscy pozostali, zaniepokojeni brakiem chrapania), klima wskazywała w autobusie 12°C. Odpaliłem nagrzewanie i podmuch ochłodził powietrze do 10°C. Sytuację uratowało nieco odkrycie Dominika, który za pomocą Google Translatora przeczytał co odłączył, aby podłączyć ładowarkę telefonu – brzmiało to jakoś tak: centralne sterowanie termostatem. Włączyliśmy wszystko – okazało się, że materace, na których śpimy potrafią grzać, a klima też potrafi się sama naprawić i gdy godzinę później się budzę, czuję się jak tutejsze jajka gotowane w herbacie.

Rano czeka nas znowu wczorajszy podjazd na szczyt, aby potem rozpocząć zjazd. Jak zwykle nie wiem, w którym momencie nocowanie na wysokości 2400m n.p.m. wydawało się dobrym pomysłem, ale budzę się bardziej zmęczony, niż każdego wieczora po jeździe. Wkulanie się na górę to dramat, ale niesie nas wizja tych epickich widoków ze szczytu oraz pokonanie trasy odwrotnej do słynnego Taiwan KOM Challenge.

Powiem tak: pokonywanie blisko 100 kilometrów zjazdu prawie non-stop (z przerwą na niecałe 200m w pionie podjazdu), dzień przed tym, gdy trzeba będzie go podjechać, nie jest optymalnym pomysłem. Serio.

Uwaga, teraz mogę nieświadomie denerwować. Zjazd nas nie porwał, widoki ze szczytu nas nie porwały, słynny kanion Taroko na dole zjazdu był tak zatłoczony, że bardziej skupiliśmy się na omijaniu autobusów niż podziwianiu widoków. Z każdym pokonywanym w dół kilometrem mieliśmy świadomość, że dokładnie to samo będziemy jechali kolejnego dnia… tylko z 5x wolniej.


Po drodze zatrzymuje nas remont drogi. Miła pani tłumaczy nam, że drogę otwierają na chwilę co 1,5h. Chwilę zajmuje nam zdekodowanie jej informacji i na szczęście okazuje się, że mówiła o 13:30, więc pozostaje nam jedynie 35 minut czekania w chmurze, gdzieś na wysokości 2000m n.p.m., w komfortowej temperaturze około 9°C. Sytuację ratuje jakiś miły Tajwańczyk, który dostrzega, że jesteśmy w stanie powolnego zatracania świadomości i zaprasza nas do auta. Kompresujemy się w 4 na tylnym siedzeniu, a on zarzuca nas swoimi kurtkami. Chwilę później widzimy jak po ciuchu rozmawia ze swoją pasażerką i otwierają nam z tyłu okna. Faktycznie, prania nie robiliśmy dawno. Ruszamy dalej, zmarznięci i trochę już znudzeni zjazdem.

Zjeżdżanie na Tajwanie jest specyficzne przez fakt, że większość zakrętów jest wyprofilowana jakoś odwrotnie, a wszędzie znajdują się skały i las, które ograniczają widoczność na każdym z licznych zakrętów. Sytuację ratują nieco lustra ustawione na każdym z ostrzejszych zakrętów, ale pogarsza ją znowu obecność tych cholernych, betonowych odpływów na skrajach jezdni.

Panda stwierdza, że to najbardziej przereklamowana trasa od dawna, ja sam nie mogę dogadać się ze swoimi myślami. Na pocieszenie wieczorem meldujemy się w 7-eleven, a miła pani gospodarz, gdy tylko docieramy do noclegu, każe nam brać rowery i jechać na plażę, bo zachodzi słońce i jest “SOŁ BJUTIFULEEEJA, YOU MUST GO THERE!”.

W ogóle wszyscy na Tajwanie chcą nam robić wszędzie zdjęcia. Początkowo tego nie rozumiemy – to nie chodzi o to, że my jesteśmy atrakcją. Oni po prostu chcą zrobić nam zdjęcie, naszym aparatem, bo jak gdzieś jest ładnie, trzeba mieć wspólne zdjęcie na pamiątkę.

Faktycznie udajemy się tam i całkowicie pusta, szeroka plaża, którą z jednej strony zalewają wysokie fale, a z drugiej widzimy ogromne góry, robi spore wrażenie. Coraz bardziej żałuję, że nie udało nam się znaleźć jednego dnia na jazdę pomiędzy oceanem, a górami, przez tutejsze zielone pola.

[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00cc” icon=”icon-building-o” type=”type1″ href=””][/social_icon] Śpimy w noclegu o pięknej nazwie: My happiness baking room – 276zł

 


Dzień 9: Jedna górka – TAIWAN KOM CHALLENGE, czyli Tajwan.zip

To jest TEN DZIEŃ. Trasa, dla której przyjeżdżają tu ludzie z całego świata – niektórzy tylko po to, aby ją przejechać. My jednak nie czujemy ekscytacji. Wiemy dokładnie, co nas czeka i ani podjazd specjalnie nas nie cieszy, ani widoki, które zobaczymy. Ciężko określić skąd to się bierze. Z tego, że widzieliśmy już na Tajwanie sporo, a zjazd niespecjalnie nas zachwycił? Ze wstawania o 5 rano, żeby zdążyć na spokojnie? Z 15km w pionie i permanentnego niedosypiania przez ostatni tydzień? Nie wiem.

W tym momencie jesteśmy prawdopodobnie jedynymi osobami na świecie, które twierdzą, że:

 

Zjazd trasą Taiwan KOM Challenge cieszy mnie równie bardzo, co sobotni wypad na Gassy.

 

Wycofuję się z tego stwierdzenia bardzo szybko. Tak dużego błędu poznawczego nie popełniliśmy już dawno, a w temacie rowerowym, chyba nigdy. Ale od początku: bo dzień był to niewątpliwie niezwykły.

 

Segment Taiwan KOM Challenge to prawie 90km ze średnią 3,5%. Brzmi łatwo…

 

Pobudka o 5 rano, wyjście o 6. 5:00 rano tam to jak u nas 22:00, więc w głowach nic nam się już nie zgadza, ale szczególnie nam to nie przeszkadza. Chwilę po 6 meldujemy się na pobliskiej plaży, bo pomyślałem, że to fajnie mieć zdjęcie rano na wysokości 0 m n.p.m i patrzeć na wschód słońca, a kilka godzin później być na 3417m n.p.m. i oglądać jego zachód.

Upadek sprzętowy I

Ruszamy… po 5 minutach Pandzie wysiadają przerzutki. Di2 nie reaguje na nic – kaplica. Zachowanie jak gdyby wysiadło zasilanie, a przecież wszystko naładowane. Decyzja jest jedna: wizyta w serwisie, która zniszczy plan wjazdu na szczyt tego dnia, a ból byłby to duży, bo pogoda jest wyjątkowo łaskawa. Okazuje się, że w swoim weźcie-tylko-najpotrzebniejsze-rzeczy bagażu, Dominik zabrał nie tylko klapki, ale i powerbanka oraz ładowarkę. To może by nawet nie było dziwne, gdyby nie fakt, że Dominik jak jedyny nie bardzo miał co ładować w swoim rowerze.

Lata pracy w IT nauczyły mnie na pewno jednego: włączać i wyłączać rzeczy w celu znalezienia usterki. Podłączam ładowanie do junction boxa i obserwuję diodę – czasami się zapala, więc diagnoza jest prosta: gdzieś nie styka kabelek. Wadliwe miejsce znajduję wyginając wszystko wszędzie. Ładowarkę przyklejamy taśmą izolacyjną, aby Panda wiedziała (patrząc na diodę ładowania) kiedy przerzutki działają – jak zgaśnie, znaczy że trzeba poruszać. Ruszamy z półgodzinnym opóźnieniem.

Upadek sprzętowy II

Na 10 kilometrze mijam Dominika, który walczy z tylnym kołem – kapeć. To się chyba nazywa karma i pokarało go za to, że nam pomógł. Sprawa jest prosta: krzywo wkręcona tylna oś. 15 minut, 7 odcisków i 2 multitoole później poddajemy się, ja gonię pod górę Pandę, a Dominik zostaje na poboczu. Kto jeździ z nami na wakacje ten wie, o słynnej zasadzie: musi wrócić minimum większość osób.

Upadek poznawczy

Jest sobotni poranek – wśród wszystkich dni, które można wybrać na odwiedzenie parku narodowego Taroko, jest to zdecydowanie najgorszy dzień. To jak iść w letni, słoneczny, sobotni poranek nad Morskie Oko… tylko że jak się okazuje, wcale nie. W porze, o której jedziemy, ruch jest praktycznie zerowy – od czasu do czasu widzimy tylko pojedyncze autobusy. Chmury nie zdążyły się jeszcze odpowiednio skumulować, a wschodzące za naszymi plecami słońce, podświetla olbrzymie ściany, które otaczają nasza drogę.

Pierwszy tysiąc metrów w pionie jest bardzo prosty i bardzo przyjemny. Na 30. kilometrze znajduje się ostatni 7-Eleven, kolejna szansa, aby porządnie zjeść znajduje się daleko… bardzo daleko. Drugi tysiąc metrów wspinaczki rozpoczynamy dopiero w okolicach 40. kilometra. Jak nietrudno policzyć to taki trochę podjazd, a trochę jednak nie. Jest bardzo, ale to bardzo imponująco. Jednak zmiana pogody i brak ruchu na drodze potrafi zdziałać cuda.

Drugi tysiąc w pionie ma już tylko 25km i przebiega poza parkiem narodowym – jedziemy teraz klasyczną górską drogą – wijącą się zboczami wśród drzew. Od czasu do czasu mijamy ekipy remontowe starające się odtworzyć przebieg drogi po kolosalnych lawinach. Gdzieś w okolicach 1500m n.p.m. docieramy też do podstawy chmur i teraz jest już bardzo różnie – można byłoby pokusić się nawet o stwierdzenie: losowo.

Widzimy pewnie zupełnie inne rzeczy niż Michał, który wklepał nam już pewnie dobrą godzinę. Chwilami jest mgła absolutna, chwilami widzimy otaczające nas szczyty, widząc w oddali góry wysokie na ponad 3000 metrów. Ciągle ciężko uwierzyć, że drogą da się wjechać tak wysoko. Przez cały ten dzień nie opuszcza nas jedno pytanie:

Po co ktoś budował te drogi… i jak?!

Podjazd nieco się dłuży, ale nie nazwałbym go trudnym – wystarczy odrobina cierpliwości. Prawdę mówiąc, jesteśmy nawet nieco zawiedzeni – to ma być ten słynny KOM Challenge? Ja wiem, że w tempie wyścigowym jest ciężko, ale porównując do to czeskich Karkonoszy, w dalszym ciągu są to wakacje. W okolicach 2500m n.p.m. pojawia się drobny, 200-metrowy zjazd. Kawałek dalej jest skrzyżowanie, którego mieliśmy użyć wracając ze szczytu, by nie dublować dróg… bo tak, na tę wysokość da się dojechać 4 różnymi drogami (zakładając, że się aktualnie nie rozsypały) i koniec, śmierć.

Końcówka Taiwan KOM Challenge to jest mordulec – zabijak. To jest jak postawienie Modrego Sedla na szczycie Stelvio. Dojeżdżasz już trochę zmęczony, widzisz w oddali szczyt i ludzi, którzy będą bili Ci brawo, ale dostajesz kopa w twarz. Kilkunastoprocentowe, kilkuset metrowe segmenty niszczą wszystko, a najbardziej psychikę – serpentyny tu nie pomagają. Dwukrotnie widzę, jak skuter próbujący pokonać serpentynę zawraca, aby wziąć większy rozpęd. Strava mówi tu o 500 metrach z 26% i 350 metrach z 29% i choć wiadomo, że nie można jej ufać, to w tym przypadku ja jej wierzę.

Upadek sprzętowy III

 

a czy myślałeś kiedyś co by było, gdyby niespodziewanie pękła Ci linka hamulcowa?
Na przykład przed jednym z największych zjazdów świata…

 

Nam udaje się znaleźć dobry pretekst do odpoczynku. Dowiadujemy się również, że Dominik złapał autostop do serwisu i kolejnego dnia będzie nas gonił. Pamiętacie kabelek od Di2? No więc był on spięty trytytkami z linką hamulcową, która… się urwała. Tak, Panda zerwała na podjeździe linkę hamulcową – strach myśleć, co wydarzyłoby się, gdyby sytuacja miała miejsce kilka kilometrów dalej, na jednym z największych szosowych zjazdów świata. Postanawiamy porzucić stres i pomyśleć co dalej dopiero na szczycie.

Na Tajwanie towarzyszy nam niezwykle miłe uczucie, że cokolwiek się stanie, znajdą się ludzie, którzy chętnie nam pomogą.

Wuling w sobotnie popołudnie to Zakopianka. Sklepów, banerów i bud co prawda nie ma, ale szczyt to jeden wielki korek. Nie ma się co dziwić – parking jest niewielki, a droga na tyle wąska, że o zablokowanie się całości bardzo prosto. Tajwańczycy i turyści przyjeżdżają tu na licznie zbudowane w okolicy trekkingi.

I teraz bardzo odważna ciekawostka:

Wuling – szczyt Tajwan KOM Challenge jest wizualnie wątpliwy.

To znaczy – oczywiście – jest ładnie, ale nie jest to ten poziom, którego oczekujesz po takiej wspinaczce. To nie jest epickość, której oczekujesz po obejrzeniu tych wszystkich filmów w internecie. Aby było 10/10 musisz wycelować w odpowiednie warunki pogodowe – tak zwane morze chmur pod sobą. W porównaniu do tego, co widziało się po drodze i np. w Alishan, jest po prostu normalnie. Jest na to jednak sposób! Kawałek za szczytem zostawiasz rower i uderzasz pieszo (rowerem też się da, ale nie chcemy być nielegalni) na Hehuanshan Main Peak.

 

Stoję ze swoją dziewczyną na szczycie po blisko 3500 metrach nieustannej wspinaczki. Z dziewczyną, która przez ostatni tydzień pokonała z 15km przewyższeń i z tysiąc kilometrów wioząc ze sobą cały wakacyjny dobytek. W głowie mam obraz tych wszystkich super-profesjonalnych youtube’owców, którzy po miesiącach treningów i logistyce rodem z Apollo 13 też tu wjechali i zostali zwycięzcami internetu. Dziewczyna pyta mnie, czy na pewno nie zjedzie tych 50km na jednym hamulcu i czy jutro możemy max 100km/2000m.

 

Plusy wjazdu/wejścia na szczyt Hehuan są dwa – zbierzesz 150 metrów przewyższenia więcej i estetycznie umrzesz. To jest dokładnie ten widok, który wynagradza wszystkie wysiłki i jest wisienką na torcie całego wyjazdu. Widzisz dziesiątki olbrzymich szczytów i jesteś wysoko, bardzo wysoko ponad chmurami. Jest bardzo grubo. 360-stopniowa panorama ląduje w kategorii 10/10 obok takich miejsc jak norweska Dalsnibba, azorski Sete Cidades, czy amerykańskie parki narodowe.

 

Ucieczka ze szczytu świata wyspy.

Nawet nie próbujemy zjeżdżać – bez tylnego hamulca byłoby to zabójstwo. Ustawiamy się na pobliskim parkingu i szukamy Pandzie autostopu w dół. Mamy szczęście mieszkać na trasie jedynego rozsądnego zjazdu z góry i nieszczęście, że jest to 50km dalej, a słońce zaczyna zachodzić.

Tajwańczycy są na tyle pomocni, że zapytani o podwózkę, chętnie pomogą… na przykład chodząc z Tobą po parkingu i pytając innych po chińsku, czy są w stanie nam pomóc. Niestety – wszystkie auta zapakowane są po dach, decydujemy się zjechać kawałek niżej i tam, na poboczu próbować szczęścia dalej. Udaje się po kilku próbach – zatrzymuje się niewielki SUV – widzimy, że jest pełny, jakaś lokalna rodzina. Kierowca otwiera bagażnik… a tam kolejne dziecko. Okazuje się, że podróżuje w bagażniku przez chorobę lokomocyjną – Panda z rowerem zastępuje jego miejsce. Dziewczynka nie dość, że musi teraz jechać po super krętej drodze z przodu, to jej brat w dalszym ciągu ochoczo je śmierdzące jajko na twardo.

Ja udaję się w zjazd za samochodem i zbieram po drodze nasze bagaże pozostawione przy autobusach. Spotykamy się niecałe 30 kilometrów dalej, pod 7-Eleven, gdzie rodzina niestety zostawała. Jest ciemno i chłodno, choć i tak nieskończenie razy cieplej niż podczas zjazdu. Decydujemy się złapać taksówkę wraz z jakąś tajwańską rodziną – wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że jadą w przeciwną stronę. Za 35km taksówki płacimy jakieś 150zł, to i tak cud, że zmieściliśmy się do niej z rowerami, choć widać, że kierowca ma doświadczenie w upychaniu rzeczy i dociskaniu.. i mocnym uderzeniu klapy bagażnika.

Wieczorem meldujemy się w miejscowości Pula, znajdujemy serwis Gianta 500 metrów od domu, w którym magik od ręki naprawia nam linkę hamulcową, na Di2 niestety się nie zna, ale nasz patent dalej działa… przynajmniej do rana.

Jedną z najważniejszych i najsmutniejszych informacji o tym słynnym podjeździe jest to, że na 99,76% Strava nie zaliczy Ci tego segmentu, a Twój profil nie zaliczy go do biggest climb. Na trasie jest tak dużo tuneli i są tak bardzo ukryte pomiędzy skalnymi ścianami, że GPS sobie z tym nie poradzi. 

[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00cc” icon=”icon-building-o” type=”type1″ href=””][/social_icon] Nocujemy w J House, Puli – 343zł; Dominik zostaje samotnie po drugiej stronie góry i kolejnego dnia zrobi ponad 200km przez Wuling, aby podgonić.

 


Dzień 10: Przegrupowanie i rekonwalescencja sprzętowa

Plan na najbliższe dwa dni jest prosty – dokulać się do Tajpej. Michał czeka na Dominika, my postanawiamy powolnie przemieszczać się dalej, bo nogi już jakieś takie nieswoje. Potrzebujemy dokładnie 1 metra, aby odkryć, że całe Di2 umarło na śmierć i przerzutki już ani drgną.

Jest niedziela, ale nikomu to na szczęście nie przeszkadza w normalnym funkcjonowaniu – czekamy do 11:00, aż otworzy się drugi serwis Gianta. Gdy wchodzisz do niewielkiego serwisu gdzieś na uboczu, nie liczysz na wiele, a na pewno nie na to, że człowiek naprawi Ci od ręki Di2, więc przygotowani jesteśmy na najgorsze. Wytłumaczenie naszych wniosków serwisowych chwilę trwa, ale osiągamy sukces – gość robi skwaszoną minę, a my już wiemy, że wakacje rowerowe się skończyły.

Mechanik na chwilę znika, pyta za pomocą swojej tłumaczki, czy bardzo nam się spieszy, a my jak nietrudno się domyślić, mówimy, że raczej tak, przygotowani na odpowiedź o ilości dni potrzebnych na naprawę. Gość mówi, że się postara i maksymalnie 2 godziny: szok, niedowierzanie, szczęście. Człowiek wyciągnął kabel z roweru ekspozycyjnego i w czasie, gdy zwiedzaliśmy okoliczne targi (niekoniecznie przewidziane na wizyty turystów) wymienił zepsuty w ciągu godziny. Jedziemy dalej!

Planów na ten dzień nie mieliśmy zbyt ambitnych… przynajmniej do momentu, w którym gdzieś w oddali dostrzegliśmy ogromnego Buddę (埔里正德大佛山), z którego wylewają się tysiące ludzi. Skończyła się właśnie impreza otwierania Buddy. Zanim udaje nam się dopchać rowery pod górkę, jest tam już praktycznie pusto. Przy wejściu łapie nas pani mnich (?), która zadaje tysiąc pytań i przy okazji też wiele tłumaczy. Na przykład to, że Budda jest zbudowany z brązu i złota. Mają rozmach!

 

Potem następuje niewytłumaczalna seria zdarzeń, w których obchodzimy buddę trzykrotnie dookoła, dajemy datek, puszczamy lilie wodne na szczęście i udzielamy wywiadu lokalnej telewizji.

 

Boję się potem, że nagłówek będzie brzmiał – “katolicki europejczyk wyrzeka się swojej wiary i oddaje hołd naszemu bogu”. Trochę w szoku i ze zdecydowanym deficytem czasowym jedziemy dalej. Czekają nas tego dnia dwie górki: przyjemne 5km ze średnią 5% i mordercze 10km ze średnią 6%. Ta druga, mimo iż teoretycznie fajna, z serpentynami puszczonymi przez palmowe lasy, męczy nas wyjątkowo mocno.

Nie wiem, czy to kwestia niedzieli, czy jakiegoś wydarzenia w okolicy, ale mijają nas setki motocyklistów na ścigaczach i drogie, szybkie samochody. Ani na moment nie pojawia się jakakolwiek niebezpieczna sytuacja, ale hałas świdruje mózg. Wyjeżdżamy na główną drogę numer 8 i powolnie umieramy z nudów pokonując kolejne kilometry.

Po zmroku droga pustoszeje i zostajemy na dwupasmówce sami. Jedzie się tak dobrze, że gdyby nie klepnięty z góry nocleg, moglibyśmy się pokusić o zdecydowanie przedłużenie trasy. Nocą jest cicho, nie wieje, a temperatura zbliża się do optymalnej… i tylko te niepokojące odgłosy z krzaków trochę zastanawiają.

Docieramy tak do truskawkowej krainy – serii wiosek, których motywem przewodnim są truskawki i truskawkowe pola. Są tu truskawkowe przystanki, truskawkowe rzeźby, truskawkowe 7-evelen. O mało nie umieram też na zawał, gdy widzę podejrzanych kolesi patrzących się na mnie z pola w środku nocy. Rano okazuje się, że to sztuczni ludzie rozstawienie na polach.

[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00cc” icon=”icon-building-o” type=”type1″ href=””][/social_icon]Quan Ming B&B – 238zł (2 osoby)

 


Dzień 11: Kolarską autostradą do Tajpej, czyli Tajwan nudny

Z truskawkowej wioski do Tajpej mamy jakieś 130km względnie płaską drogą. Mało tego, prawie cały czas jedziemy trasami oznaczonymi jako główne szlaki kolarskie na Tajwanie (np. Cycling Route 1). Delikatnie mówiąc: jakbym miał pokonywać najsłynniejszą trasę bikepackingową, czyli dookoła Tajwanu właśnie tymi drogami, to bym sobie wsadził klamkę hamulcową w oko. Trasa rowerowa polega na tym, że przy drodze postawione są znaki, którędy ona biegnie. Czasem jest pas rowerowy (bardzo rzadko), czasem pas jednośladowy (rzadko), a czasem po prostu jest to dwupasmówka z poboczem (albo i bez niego).

Jeśli ktoś Ci proponuje wycieczkę dookoła wyspy albo trasą numer 1, uderz go w twarz i się odkumpluj

 

Nie to, żeby na dwupasmówce było jakoś szczególnie niebezpiecznie. Ba, przez większość dnia są one prawie puste. Po prostu jazda nimi jest dramatycznie nudna i omija większość mięsa na wyspie. Jeśli lubisz zbierać okrążenia lub nabijać kilometry, by zaimponować kolegom – polecam jak najbardziej. W każdym innym wypadku polecam jednak skierować swoje opony na boczne drogi. My niestety nie mamy takiej możliwości, bo czas trochę ciśnie, a nogi już mimowolnie omijają podjazdy.

Na pocieszenie trafiamy nieco przypadkiem na kolejnego, wielkiego Buddę – tym razem może i nie złoty, ale nie dość, że bardzo ładnie położony, to jeszcze w zdecydowanie śmieszniejszej pozie. Na Tajwanie fajne jest to, że prawie wszystkie rzeźby i posągi się uśmiechają – nawet wojskowych. Wprowadza to taki pozytywny klimat.

Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów to już ścieżka (a w zasadzie autostrada kolarska wzdłuż rzeki). Udaje nam się przyjrzeć świetnym muralom, które pierwszego dnia widzieliśmy w środku nocy oraz przejechać mostami, o których powiedzieć można tylko jedno: architekta nieco poniosło. Przejechanie się ścieżką rowerową pod New Taipei Expy to trochę jak kolejka górska z widokiem na miasto.

A samo miasto to w słońcu zupełnie inne miejsce niż to, które widzieliśmy pierwszego dnia. Bloki dalej są straszne, ale zielone okolice rzeki przepływającej przez jego środek, zmuszają nas do wycofania słów o najbrzydszym mieście świata.

Rozpoczynamy poszukiwania kartonów w sklepach rowerowych i sukces odnosimy już w drugim ze sprawdzanych sklepów. Duży sukces, bo do przejścia mamy z nimi jedynie około 500 metrów i możemy przystąpić do najbardziej stresującego elementu podróży – spakowania sprzętu do pudeł. Samo pakowanie, gdy nie ma się tysiąca zabezpieczeń, pianek i gąbek przebiega znacznie szybciej niż w domu. Po niecałych dwóch godzinach pudła są zaklejony i gotowe do przeniesienia ich kolejnego dnia na stację kolejową.

Wieczorem udajemy się ponownie na Elephant Mountain – nocny widok na Tajpej przy dobrej widoczności to doświadczenie zbliżone do oglądania Los Angeles z Griffith Observatory. Potem dobijamy się nocnym targiem: Ningxia Night Market, który utwierdza nas w przekonaniu, że za ulicznym jedzeniem, w przeciwieństwie do prawie wszystkich wracających z Tajwanu, tęsknić nie będziemy.

[social_icon bg_color=”#ffffff” color=”#ff00cc” icon=”icon-building-o” type=”type1″ href=””][/social_icon]Noc spędzamy w prawdopodobnie najmniejszym 4-osobowym pokoju świata (nazwa zobowiązuje) w miniinn – 249zł

Jest tak mały, że stać może w nim maksymalnie jedna osoba – idealne miejsce na pakowanie rowerów.

 


Dzień 12: Co się robi w mieście?

Ostatniego dnia przypominamy sobie, że zwiedzanie miast (a tym bardziej zwiedzanie miast bez rowerów) nie jest naszą mocną stroną. Od rana do popołudnia włóczymy się bezczynnie po kolejnych ulicach. Zwiedzanie Tajpej nie jest szczególnie wygodne – wszędzie światła, wszędzie szerokie ulice, skutery, ciepło, duszno, duże odległości. Widzimy jakieś znane rzeczy, ale że nie interesują mnie szczególnie to, aby nie sprawdzać co to było, nie wymienię ich tutaj.

Największe zaskoczenie? Wstyd się przyznawać, ale Syntrend Creative Park. Z zewnątrz wygląda jak niewielki sklep, po wejściu do środka… szok. Wyobraź sobie jakąś markę telefonów: od Appla, przez Oppo, Xiaomi, Huawei, po jakieś chińskie, nieznane mi. Salon (nie sklep, a fancy salon) z telefonami tej firmy tam będzie. Potem wjeżdżamy na drugie piętro, trzecie, szóste… winda mówi coś o 11. Jeśli szukasz elektroniki – kupisz tam wszystko. Zakątek z dronami wszystkich znanych i nieznanych mi firm, elektroniką domową, fotelami masującymi, dyskami twardymi, grami, anime, komputerami, akcesoriami – wszystko podzielone na ładne, firmowe salony. Jak się później dowiaduję – Syntrend Creative Park to bardziej technologiczne expo niż sklep, właściwy 6-piętrowy market jest obok: Guanghua Digital Plaza. Pomyśl o jakimś urządzeniu elektronicznym, a jestem prawie pewny, że ono tam będzie. O taki Tajwan walczyłem!

Wieczorem przenosimy kartony do pociągu i jedziemy wprost na lotnisko, na którym miło spędzamy czas ustanawiając nowe standardy w ilości spożytego jedzenia w McDonalds.

Do Warszawy docieramy kilka godzin wcześniej niż nasze rowery.

Część II: Bikepacking Tajwan cz. I: Tajpej, Juifen, Sun Moon Lake, Alishan…
Część III:Bikepacking Tajwan cz.III: logistyka, ceny i planowanie