Dawno nie dostałem tylu prywatnych wiadomości, jak po niedawnym tekście o tym, że udało mi się wydrukować własną fotoksiążkę. Dla niewtajemniczonych, fotoksiążka to taki odpowiednik albumu ze zdjęciami, tylko gorsza, bo zamiast faktycznych zdjęć, są tam tylko wydruki. Jeden krok bliżej w stronę wygody, jeden krok dalej od wysokiego „cool factor”. Jako wybitny specjalista od tematów wszelkich, chciałbym z góry przeprosić wszystkich purystów zdjęciowo-drukarskich za ten tekst. Będę w nim głosił herezje.

Podobnie jak z każdym innym tematem, podejście do niego pozwoliło mi wyciągnąć wnioski z własnych błędów, które tutaj przedstawię. Nie powiem Wam więc jak zrobić dobrą fotoksiążkę, ale postaram się przestrzec przed pomyłkami. Bo do tematu podejść warto, chyba.

Zacznijmy od tego, że zrobienie fotoksiążki, w odpowiednio przygotowanym środowisku, można osiągnąć w jakieś 4 do 5 minut wliczając płatność. Powiem więcej: będzie pewnie fajna. Jak przystało jednak na człowieka, który kupując aparat czyta o nim najpierw przez 7 miesięcy, a potem stwierdza, że i tak wszyscy w internecie kłamali, do tematu podszedłem kompleksowo. Zrobienie jej w kilka minut może i byłoby OK, ale wypadałoby, abym poświęcił kilka tygodni na rozeznanie tematu, zanim stwierdzę, że proste rozwiązania są najlepsze.

Ten akapit, o którym T. Raczek powiedziałby premium, więc nie trzeba go czytać.

Jeśli jest hobby, które odpowiada mi bardziej niż chodzenie lub jeżdżenie po ładnych i nietypowych miejscach, to jest chodzenie lub jeżdżenie po tych miejscach z aparatem. Obiektywnie, zdjęcia robię zupełnie przeciętne, ale w sumie nie ma to znaczenia, bo praktycznie nigdzie ich nie wrzucam. Najważniejszy jest dla mnie sam proces pstrykania. Bardziej niż aktualizacja Instagrama, o której nigdy nie pamiętam, czy nawet samo ich kolorowanie. Mam wrażenie, że w zasadzie mógłbym robić zdjęcia bez karty pamięci w aparacie i wiele szczęścia by mi to nie odebrało.

Napisałem w życiu trochę tekstów do magazynu SZOSA. Byłem kiedyś na przykład na wycieczce w Mediolanie i odwiedziłem przy okazji Bianchi Cafe. Miejsce tak fajne, że zaraz po powrocie napisałem do Borysa z SZOSY, że warto byłoby zrobić o nim materiał. Wyraził zgodę, więc zabrałem się do roboty. Naskrobałem tekst, wrzuciłem do niego zdjęcia, popatrzyłem na to i stwierdziłem „meeeh„. Dwa dni później wziąłem dzień urlopu, wcześniej skrobnąłem do Bianchi Cafe, że robię tekst i czy mogą mi coś pomóc, o 8 rano wsiadłem w samolot, poleciałem do Bergamo, przesiadłem się do autobusu do Mediolanu, przedreptałem pół miasta, zrobiłem kilka (lepszych według mnie) zdjęć w Bianchi Cafe, pogadałem chwilę z obsługą, a potem biegiem na autobus, bo wieczorem samolot powrotny. Czy miało to sens? Tylko taki, że mogłem spać spokojnie, wiedząc, że zdjęcia lepiej pasują do tekstu. Czy wyszły lepiej niż te które zrobiłem spontanicznie podczas poprzedniej wycieczki? Wątpię.

Na początku cieszyło mnie pisanie do magazynów, potem postawiłem jednak bardziej na bloga, bo wydawało mi się to sensowniejsze. Internet to przyszłość, a drukowane magazyny są „2000 and late„. Wtedy nie bolała mnie wizja śmierci druku.

Po kilku latach mam zupełnie inne zdanie o rzeczach drukowanych. Owszem, szkoda drzew, ale wydaje mi się, że rzeczy istniejące fizycznie, są znacznie bardziej wartościowe niż te z internetu. Może to kwestia tego, że trzeba za nie zapłacić. Może fakt, że istnieją. Może fakt, że nie czyta się ich na tym samym ekranie, na który patrzy się 8 godzin dziennie w pracy. A może fakt, że łatwiej się na nich po prostu skupić. No i wiecie – lepiej sobie położyć przy kibelku SZOSĘ lub Toura, niż tablet. Niedoścignionym dla mnie wzorcem kiblowym był zawsze PNT. Ładne zdjęcia, mało nudy, historie, brak reklam mówiących, że „nasz najlepszy rower jest najlepszy”, treść podzielona na fragmenty takie długości, że współlokatorzy nie zaczynają się jeszcze martwić. Niestety umarł.

Bardziej premium, bo sprawy gówniane.

Od zawsze marzy mi się coś własnego, drukowanego, coś jak PNT. Coś, z czym można zasiąść i podczas tych 2 minut złapać pomysł/inspirację. Bo powiedzmy sobie szczerze – wiadomo w którym pomieszczeniu rodzą się inspiracje (i nie tylko). Tak też urodziło się marzenie zrobienia czegokolwiek fizycznego, co choć trochę będzie przypominało ten blog. Chciałem zrobić „kibelkową książeczkę przygodową”. Czy się udało? Nie tym razem. Dlaczego? Bo wydrukowałem same zdjęcia – brakuje w tym tekstu.

Pomysł robienia książki dla ludzi zamieniłem więc na książkę dla siebie. Ja tekstu nie potrzebuję, bo wiem, co i jak – wspomnienia wracają poprzez oglądanie obrazków. Aby dla kogokolwiek innego taki twór niósł wartość, musi być trochę opisu, a te z bloga są zdecydowanie zbyt długie na posiedzenie. Nie chcę dostawać potem rachunków za leczenie hemoroidów. Ale wyszło mi to na dobre, robiąc książkę „tylko dla siebie” zebrałem odpowiednie know-how na przyszłość. Jak będę bezrobotny i zdesperowany, powrócę do tematu.

Moje 3 podejścia do fotoksiążki.

  1. Zacząłem ambitnie. Założyłem, że nie chcę być uzależniony od konkretnego narzędzia i że zrobię nie tylko zdjęcia, ale i tekst. Po 2 tygodniach nauki Adobe Indesign i długich lekturach o składzie, formatach, druku i posklejaniu paru tekstów ze zdjęciami, wiedziałem już, że temat trzeba odłożyć „na jutro”. Trwało z miesiąc i zdążyłem wtedy przemyśleć, że dopóki nie postanowię wydać bloga wypuszczanego przez 7 lat z segregatorami jak „Świat Wiedzy”, ten temat nie ma szans. Skąd wziąć na to czas, który przecież mógłbym przeznaczyć na życie – nie wiem.

  2. Podejście drugie, było dokładnie odwrotne. Stwierdziłem, że i tak wszystkie zdjęcia mam na Google Photos. Wszystko z telefonu samo mi się zrzuca do chmury, a wszystkie ulubione zdjęcia z aparatu i tak przechodzą przez telefon, więc koniec końców lądują w tym samym miejscu. Bardzo polecam takie rozwiązanie – szczególnie, że darmowe. W takim Google Photos zaznacza się zdjęcia, klika coś w stylu „zrób mnie fotoksiążkę” i gotowe. To było spoko, ale jednak gdzieś poniżesz moich ambicji w personalizowaniu, no i chciałem jednak użyć swoich olbrzymich jpgów zamiast sieczki kompresowanej przez darmowe konto. Wtedy myślałem, że ma to duże znaczenie. Linka do googlowej fotoksiążki macie o tutaj.

  3. Jak prawdziwy profesjonalista przejrzałem więc gotowe rozwiązania, będące kompromisem lub złotym środkiem i poszedłem w CEWE. Dlaczego? Bo miało najłatwiejszą i najprzyjemniejszą (jeśli ktoś się urodził w latach 80-tych) aplikację. To już ten wiek, że tak się dokonuje wyborów – możesz jechać do Carrefoura na zakupy, ale i tak odwiedzisz potem Lidla, bo tylko w nim znajdziesz to, czego szukasz. Cały proces jest banalny, ale jednocześnie wystarczająco konfigurowalny. Od rozmiarów, formatów, kompozycji, kolorów aż po okładkę i typ papieru.
    Zaznaczam jednak, że cena nie była tutaj kryterium, więc ciężko mi odnieść się do konkurencyjnych rozwiązań, które może są tańsze. Zależało mi po prostu na dużej ilości stron, twardej okładce i przyjaznej aplikacji. Końcowy produkt to:

CEWE FOTOKSIĄŻKA Kwadratowa – Okładka
twarda, Druk cyfrowy – papier matowy
(26 str.)
109.99 zł
Okładka matowa15.99 zł
44x Kolejne 4 str. à 11.00 zł484.00 zł
koszt wysyłki0.00 zł
Bon wartościowy – 40CW21-40.00 zł

Kwota 569.98 zł

Fotoksiążka – proces robienia

Jak nietrudno się domyślić, zaczynałem od początku wieeeele razy. Bo format inny, bo ułożenie zdjęć inne, bo z podpisami, bo same zdjęcia, bo tak, bo śmak. Ostatecznie kliknąłem, że chcę twardą okładkę, maksymalną liczbę stron, kwadratowy format, zebrałem wszystkie zdjęcia, wrzuciłem w aplikację wybrałem układ graficzny (który sprowadzał się do „zdjęcia na białym”), uruchomiłem kreator, który mi rozłożył „według siebie” 1000+ zdjęć na 200+ stronach i następnie, strona po stronie, poprawiałem. Poprawiałem w najprostszy możliwy sposób, tam gdzie chciałem jakieś zdjęcie bardziej eksponować, wybierałem układ strony „1 zdjęcie”, tam gdzie mniej mi na nich zależało, wybierałem np 6 lub 9. Takie układanie z klocków po prostu. Prost i przyjemne… DO CZASU.


Bo jeśli miałbym podać jedną, jedyną radę w tworzeniu fotoksiążki, byłoby to: najpierw znajdź wszystkie zdjęcia, które w książce chcesz mieć, a potem postaw kreskę „koniec”. W związku z tym, że domyślnie zdjęcia są układane chronologicznie (i na tym też mi zależało), dodanie „post factum” jakiegokolwiek zdjęcie to udręka, ponieważ całość nieco się rozjeżdża. Tak samo z poprawkami – robi się je na kolejnych stronach i zamyka temat, bez wracania. Bo jeśli na 7. stronie zdecydujesz się mieć jednak jedno zdjęcie zamiast trzech, jest szansa, że układ na stronach 8-202 się zmieni. Nie chcesz tego, naprawdę.

Gwarantuję za to, że ZAWSZE zapomnisz o jakichś zdjęciach i proces dorzucania kolejnych nie kończy się nigdy. Czy gdyby książka mogła mieć 300 stron zamiast 200, zapełniłbym 300? Oczywiście.

Jak wyszło i co poszło nie tak?

Więc tak: wyszło nieźle, ale oczywiście nie tak, aby nie mogło wyjść lepiej. Jakość CEWE określiłbym jako zadowalającą – „pixel peepersi” będą oburzeni, że widać piksele, zwykły człowiek z lekką wadą wzroku, oglądający z normalnej odległości powie, że jest OK.

Robienie zdjęć w popularnych miejscach jest proste, a w Stanach w szczególności. Są nawet miejsca, jak Kanion Antylopy, gdzie przewodnik weźmie od Ciebie telefon, uruchomi Instagram, wybierze najlepszy filtr i zrobi najbardziej idealne zdjęcie, jakie w danych warunkach możesz osiągnąć. Widząc kolejkę osób do przewodnika – daje to do myślenia.


Aby oszczędzić Wam czasu, przedstawia swoją listę wniosków:

  • Okładka twarda. Przegląda się troszkę gorzej, ale łatwiej stawia się na półce i cały odbiór jest nieco bardziej premium. Twarda ma też takiego plusa, że wchodzi więcej stron. Według mnie warto. No i miękką okładką łatwiej podciąć sobie żyły, co może mieć znaczenie, jeśli będziesz wszystkim gościom w domu kazał oglądać całość.

  • Duża liczba stron. Bałem się czy 200+ stron to nie za dużo. Odpowiadam: nie.

  • Jeśli robisz dla siebie, myślę że spokojnie można olać jakikolwiek tekst i podpisy. Tak samo, jeśli jesteś osoba, która zaprasza znajomych i każde im oglądać „swoje zdjęcia z wakacji”. Jeśli planujesz rozdać to gdzieś dalej, podpisy i anegdotki/historyjki muszą być. Z całym szacunkiem, ale wypuszczanie albumu bez tekstu jest dla mnie jak wypuszczanie kalendarza bez oznaczeń dni lub miejsca na notatki przy danym dniu.

  • Format kwadratowy jest dość niecodzienny. Metoda prób i błędów wykazała, że wydaje się być optymalny. Poziomy ogląda się źle i źle się go ustawia na półce, pionowy nie pasuje zbytnio do układania zdjęć w formacie 16:9 i zbliżonych (a takich mam zdecydowanie najwięcej). To wybór bardziej przez eliminację niż dopasowanie… z perspektywy czasu mam jednak wrażenie, że 21cm x 21cm to trochę mało. W przyszłym roku pokuszę się albo o większy kwadrat lub spróbuję jednak poupychać wszystko w pionie.

  • 9 zdjęć na stronie to dużo. A już na pewno nie warto ich wstawiać bez marginesów pomiędzy. Robi się z tego mozaika. Zbyt wysoki poziom skupienia, no i do łazienki chodzę bez okularów. W ogóle, marginesy traktowałem jak prawdziwy cebulak – „nie po to płacę za druk, aby zostawiać wolne miejsce”. Porzuć taką myśl, odstęp między zdjęciami jest potrzebny – kropka.


  • Nie zawsze najlepsze zdjęcia są najlepsze. Jakbym miał wybierać najlepsze, prawie cała książka sprowadzałaby się pewnie do „Amerykańskie wakacje ostateczne„, a z takiej Gruzji, gdzie wysiadły mi wszystkie aparaty, nie byłoby niczego. Lepiej (dla mnie) mieć mniej zdjęć z większej liczby miejsc, niż ograniczać się do tylko kilku najlepszych.
  • Jeśli nie chcesz mieć zdjęć „artystycznych” zrób je trochę jaśniejsze niż Ci się wydaje. Druk nie świeci jak monitor
  • Wybór zdjęć pomiędzy „fotoksiążka dla siebie”, a „fotoksiążka dla ludzi” jest skrajnie inny. Dla ludzi wybiera się piękne krajobrazy i pozowane zdjęcia z sesji „hej, weź tam wróć i przejedź jeszcze raz” – te, których internet jest pełny. Dla siebie kryterium jest inne: „o, śmieszny nocleg w Zerkten z incydentem kałowym” – widzisz trzech, z przekąsem uśmiechniętych kolarzy, ale wiesz, że za tymi minami stoi coś więcej niż tylko przytłaczający krajobraz Atlasu. Zamiast widoku ze szczytu wrzucasz zdjęcie swojej dziewczyny, która właśnie kończy bikepackingowy podjazd z 0m n.p.m. na 3420m n.p.m. z zerwaną linką przerzutki oraz hamulca i wie, że zaraz będzie musiała pytać obcych Tajwańczyków czy zwiozą ją stopem kilkadziesiąt kilometrów do serwisu. Chodzi po prostu o te zdjęcia, na które patrzysz i myślisz „o, wtedy to było…!”. Te, po zobaczeniu których przytulasz się do poduszki i cieszysz, że żyjesz.

  • Problemem okazały się trasy, które jechałem sam. Z takiego 1500-kilometrowego przejazdu po Pacific Coast Highway wrzuciłem może ze 2 zdjęcia. I to takie, które mogłyby pewnie być zrobione w Bieszczadach. Nie mam w zwyczaju robić selfików, a krajobrazy i mijane rzeczy nie wydawały się tak ważne, aby znaleźć się we wspomnieniach.

Czy zdjęcie jest dobre, ostre i idealnie wykardowane? Pewnie nie. Czy jest to jedno z ważniejszych zdjęć w życiu? Pewnie tak.


Powyższe podejście ma jeszcze jeden plus – jakość zdjęć praktycznie nie ma znaczenia. Że coś jest rozmazane? Nieostre? Poruszone? Kolory są nie takie? Nawet lepiej. To jak z obrazem, wszystko sprowadza się do odpowiedniego uzasadnienia. Pani w przedszkolu powie Ci, że namalowałeś głowy bez oczu, ludzie z galerii w Jekaterynburgu powiedzą Ci, że za ten obraz głów bez oczu dają 4mln złotych. Prowadzi to do bardzo ważnego pytania:

Jaki aparat i jakie zdjęcia?

Najbardziej znana zasada fotografów mówi, że najlepszy aparat to ten, który masz przy sobie. Ja się z tym nie do końca zgadzam i u mnie to się nie sprawdza. Dla mnie najlepszy aparat, to ten, którym chcę zrobić zdjęcie. Bo telefon mam przy sobie zawsze, a w 86% przypadków nie chce mi się go wyciągać. Gdy wezmę za to sprzęt, który lubię obsługiwać, włącza się tryb szukania dobrych ujęć. Po co robię te zdjęcia – nie wiem. Wizja, że na koniec roku zbiorę najlepsze i wydrukuję dodaje temu trochę sensu. W ogóle podejście: jedna książka per rok wydaje się bardzo dobre. Dzięki temu też jest szansa, że znajdą się w nim zdjęcia nie tylko z epickich wyjazdów, ale też te życiowe. Bo czy oglądanie zdjęcia ze swoją bombą pod sklepem „U Marty” w Syceminie pod Kampinosem jest mniej śmieszne niż tej w Dolinie Śmierci? Niekoniecznie.


Mam też drugą zasadę, której bardzo chciałbym się trzymać, ale nie umiem: zawsze, gdy żałuję, że nie mam w danym miejscu lepszego aparatu lub innego obiektywu przypominam sobie ważną rzecz – niezależnie od tego gdzie jestem, był w tym miejscu ktoś, kto miał lepszy aparat i lepsze umiejętności i zrobił identyczne zdjęcie, jakie chciałem zrobić ja.

I jeśli zastanawiacie się, jaki trzeba mieć aparat, aby jakość w druku była wystarczająca, odpowiadam – dowolny współczesny telefon. Naprawdę, różnica pomiędzy kilkudziesięciomegabajtowym plikiem, a skompresowanym do śmiesznych rozmiarów zdjęciem ściągnietym z chmury „google photos” wygenerowanym przez kilkuletni telefon jest MARGINALNA. To znaczy dla wprawnego oka jest kolosalna, ale dla zwykłego zdecydowanie nie. To coś jak różnica pomiędzy rowerem za 12k, a takim za 30k. Ale nie w wyścigu, bo nie rozmawiamy tu o konkursach fotograficznych, a po prostu w bikepackingowej przejażdżce z średnią 23km/h przez 170km.


Mógłbym tu się rozpisywać na temat aparatów, ale naprawdę ważniejsze, aby dobrze się go obsługiwało i chciało go nosić niż to, jaką jakość zdjęć oferuje. Jeśli koniecznie chcecie modele, informuję: nic lepszego na rower niż Sony RX100 nie ma.

Dla mnie najważniejsza jest chyba pogodoodporność – nie zliczę już ile razy naprawiałem zatarte obiektywy i zasyfione matryce. W telefonach nie ma już tego problemu. Gorszy, ale działający aparat jest lepszy niż dowolny niedziałający

Czy warto?

Pewnie Was nie zaskoczę jak powiem, że od wydrukowania i pierwszego przeglądu książki (jakieś 2 miesiące temu), otworzyłem ją może ze 3 razy ;) Ciężko mi sobie wyobrazić, abyśmy w domu stwierdzili „hej, chodź sobie pooglądamy do kolacji stare zdjęcia w książce”. Z drugiej strony ciężko też pytać gości „hej, chcecie popatrzeć na nasze stare zdjęcia z wakacji/życia?”.

Zmartwię Was: użytkowo sens jest wątpliwy.

Im bardziej jednak o tym myślę, tym bardziej stwierdzam, że to nie o to chodziło. Świadomość istnienia tej książki na półce daje uczucie podobne do tego, jakie daje mi blog. Różnica jest taka, że ona istnieje fizycznie i za każdym razem, gdy ją mijam, przypomina mi się, że „było warto”. Polecam. Niezależnie od tego czy są tam zdjęcia z wyprawy na koniec świata, czy zdjęcia z pieskiem, z parku pod domem. Gdybym poszedł do tematu 100% vintage i zamiast drukować książkę, wywołał zdjęcia i powkładał je do albumów, byłoby pewnie jeszcze lepiej. To jednak sobie zostawię na starość lub niedołężność.

Warto dodać też, że jeśli nie masz pomysłu na świąteczny prezent, taka książka to super rozwiązanie! Także ja polecam, szczególnie jako zajęcie na smutną jesień.