Istria – nudne fakty.
Istria to półwysep powszechnie uważany za chorwacki, ale tak naprawdę jego niewielkie kawałki należą także do Włoch i Słowenii. Powierzchnia: ponad 3000km², czyli jakieś 10 razy mniej niż województwo mazowieckie oraz niewiele mniej niż Majorka. Do tego 330 000 ludzi, czyli o połowę więcej niż w Radomiu. Dzieli się na białą, czerwoną i szarą i naprawdę nietrudno domyślić się, w której aktualnie jesteśmy. Najczęściej widywanymi obrazkami są tu: drzewa, winorośla, pagórki, knajpy, trufle i turyści z Polski.
Najważniejsza informacja wpisu: Istria to coś innego niż Austria.
Najwyższy szczyt – Vojak (w parku Učka) ma 1396m iz poziomu morza prowadzi na niego asfaltowa droga . Dodajmy do tego śródziemnomorski klimat i chyba mamy gotową odpowiedź na:
Istria – dlaczego?
Istrię wybieramy, bo jest tania. Istrię wybieramy z wielu powodów. Po pierwsze: niedawno wróciliśmy z Majorki i na myśl o pakowaniu się z rowerem w walizkę, wycieczkę na lotnisko, wypożyczanie auta i 17 innych czynności, podczas których wiele rzeczy może pójść nie tak, trochę nam się odechciewało. Zeszłą majówkę spędziliśmy nad Gardą i z tego co pamiętam, powtarzałem sobie, że “nigdy więcej tak daleko autem”. Postawiliśmy więc kluczowe kryterium: jedziemy tam, gdzie da się dojechać na jednym baku… przynajmniej teoretycznie.
Chcieliśmy do Kłodzka, ale okazało się, że jest jakoś drogo. Chcieliśmy do Słowenii, ale tam jeszcze drogi w górach zamknięte. Rozważaliśmy Węgry, ale tam nic nie ma. Słowacja była za blisko, Tatry odwiedzamy za często, w Bieszczadach za duży tłok. Nie było łatwo. Ktoś w internecie rzucił pomysł, że może Istria. Rzuciłem okiem na booking, zobaczyłem ceny – 15 minut później nocleg był zarezerwowany. Wątpliwości przyszły potem, ale o tym trochę później…
Istrii zawdzięczamy tak wspaniałe wynalazki jak: wieczne pióro, beczka na wino, czy krawat. Jeśli chodzi o znanych ludzi – nie znalazłem nikogo.
Tak naprawdę to kłamstwo, tak jak Majorkę wybieraliśmy tylko dlatego, że Panda chciała przez 2 tygodnie śpiewać “Orki z Majorki”, tak tym razem chciała śpiewać Jozina z Bazin… a dokładniej Jozina z Pazin, bo właśnie to miasto wybieramy jako bazę kolarską.
Pazin – dlaczego?
Kto kiedykolwiek był z nami na jakimkolwiek wyjeździe, wie dobrze, że jeśli wybieramy na naszą bazę jakieś miasto, będzie to prawdopodobnie najgorszy wybór z możliwych… przynajmniej dla przeciętnego człowieka. W przypadku Pazina jest podobnie. Nie dość, że jest to najzimniejsze miasto Istrii (true story), to jest to również chyba jedyna miejscowość, w której nie ma ani jednej knajpy – my przynajmniej przez ponad tydzień jej nie znajdujemy. Wybór nie był jednak przypadkiem i gdybym miał jechać do Istrii raz jeszcze (a nie będę), wylądowałbym pewnie znowu tam. Oto dlaczego:
Pazin leży w samym centrum półwyspu i stanowi jego centrum administracyjne i kulturalne. Nie wiem, na jakiej podstawie to 5000 miasto zostało wybrane, ale jego głównymi atutami są: lekko sypiący się i niezbyt imponujący zamek, duża dziura w ziemi, na dnie której znajduje się jaskinia, Lidl i drugi duży spożywczak. Swoją drogą, podejrzewam, że był to jeden z droższych Lidlów w okolicy, patrząc na to, ile skały trzeba było wykuć, aby go postawić.
Tak naprawdę Pazin jest klasyczną wiochą – miejscami całkiem ładną, miejscami wyglądającą jak przeciętne, słowackie miasteczko. Już pierwszego dnia trafiamy w nim na zaparkowany samochód grupy zawodowej Bahrain – Merida. Podczas tego tygodnia, kierowca kursujący nim w niewiadomych celach, macha nam wielokrotnie. Może zapomniał wrócić po Tour of Croatia, którego plakaty są widoczne w większości nadmorskich miejscowości?
Jak nietrudno się domyślić, fakt istnienia Lidla oraz drogi rozchodzące się we wszystkich kierunkach, są zupełnie wystarczającymi dla nas wygodami.
Ceny
Wspomniałem, że Istria wybrana zostaje między innymi przez koszty. Teraz się trzymajcie: za domek mieszczący 6 osób (komfortowo 4), w pełni wyposażony, leżący na obrzeżach Pazina, z bardzo miłą panią, donoszącą nam codziennie gratisy jak domowa marmolada, ciastka z piekarni, czy ręcznie robiony bukiet z kuchennych szmat (serio) płacimy…. 246 euro za 7 nocy (link do obiektu). W tym oczywiście wliczone wymiany ręczników, pościel, lokalne podatki, parking za bramą i wszystko, czego człowiek potrzebuje. No i psy – dużo, dużych psów przed wejściem i ze 2 przypisane do domku, w tym jeden to jakiś fetyszysta, bo kradnie buty.
Do kosztów dochodzi benzyna za 2 razy ~1250km i winiety. Austria 10 dni – około 60zł, Czechy 10 dni – jakieś 70zł, Słowenia 7 dni – około 86zł (więc jak jedzie się na 8 dni, taniej kupić miesięczną za ok. 155zł… złodzieje). W Chorwacji dopiero autostrada przez Istrię jest płatna i będąc na miejscu, będziemy zmuszeni pokonywać ją dość często, za każdym razem płacąc parę złotych. Plus taki, że dojazd do Pazina od granicy jest darmowy (ale też jednopasmowy) – bramki są, ale płaci się w nich zero. Tankować oczywiście najlepiej w Polsce i ewentualnie Czechach, a potem paradoksalnie… w Austrii, w której jest jakieś 10% taniej niż w Chorwacji (która to jest minimalnie droższa niż Słowenia).
Jadąc na cebulę, na 7 dni (6 nocy), koszty dla 4 osób wychodzą następująco: wyniety: 210zł, benzyna jakieś 900, nocleg 1000zł. Daje to na osobę okolice zawrotnych 500zł! (oczywiście czysto teoretycznie)
W Lidlu ceny zbliżone do naszych, może minimalnie wyższe. W knajpach ceny warszawskie – niezły stek z frytkami to jakieś 50zł, zestaw mięs z grilla w lokalnej mordowni poniżej 40zł, mix dziwnych zwierząt z morza na turystycznej starówce – 70zł dla jednej osoby lub jakieś 150zł za full wypas dla dwóch.
Przykładowe ceny w Poreč, czyli sporym mieście w rejonie turystycznym – 10 kun to obecnie około 6zł (więc cenę dzielimy na pół i dodajemy 10%):
[pullquote]średnia pensja netto: 4375kn[/pullquote]obiad w taniej restauracji: 45kn
dwuosobowy, 3-daniowy obiad w przyzwoitej restauracji: 170kn
litr mleka w sklepie: 5,76kn
kilogram bananów w sklepie: 11kn
1,5l wody w sklepie: 6.50kn
0,5l lokalnego piwa: 8kn
litr benzyny: 9,50kn
Podróżowanie autem jest o tyle piękne, że bagażnik można wypchać po dach konserwami i słoikami, aby być przez tydzień samowystarczalnym i olać lokalne sklepy. Do końca nie wiem po co, ale można.
Pogoda
Średnia temperatura w maju to 17,5⁰C, ale w kwietniu już tylko 12.6⁰C. Podaję oba, gdyż majówka wypada zazwyczaj pomiędzy tymi miesiącami. Co ciekawe, temperatura wody w morzu jest o jeden stopień wyższa. Średni opad w kwietniu i maju to około 60mm (pada średnio przez tydzień), czyli nieco więcej niż w Warszawie w tych miesiącach.
Podczas 7 dni trafiamy na 2 dni upałów, jedno mocno burzowe popołudnie i 2 pochmurne dni. To i tak dobrze, bo prognozy nie pozostawiały złudzeń na tyle słońca. Okazuje się, że nie zawsze się sprawdzają, a przewidywane deszcze mogą być delikatnym deszczykiem, który w jeździe nie przeszkadza. Żeby podtrzymać tradycję, na szczycie najwyższej góry Istrii odmrażamy sobie palce podczas stromego i mokrego zjazdu.
Chorwaci
Zasadniczym plusem Chorwatów jest to, że porozumiewają się w większości cywilizowanych języków. W miejscach turystycznych dogadamy się w angielskim, niemieckim i czasem włoskim. W zasadzie jest to niepotrzebne, bo równie dobrze możemy do nich mówić po polsku, a oni nam odpowiedzą po ichniemu i wszyscy się jako tako zrozumieją.
Cech szczególnych nie stwierdzono, szczególnie że w okresie majówkowym Chorwaci są w wyraźnej mniejszości w Chorwacji. Częściej słyszy się język polski i niemiecki. Na wszelki wypadek staramy się porozumiewać po Niemiecku. To chyba nasz wewnętrzny Niemiec z nas wychodzi. Nawet przemiła gospodyni naszego domku, gdy słyszy, że jesteśmy z Polski, bardzo się cieszy i dodaje, że ma w Berlinie jakąś rodzinę.
Zwroty przydatne w Chorwacji:
Proszę, dacie mi wody – Molim vas, dajte mi vodu
Gdzie jest sklep? – Gdje je dućan?
Czemu próbowałeś mnie zabić? – Zašto si me pokušao ubiti?
Jesteś bardzo złym kierowcą – Ti si jako loš vozač
Głupek – Glupan
Którędy do cywilizacji? – Koji put do civilizacije?
Czemu tak drogo? – Zašto tako skupo?
Twoja stara – Tvoja majka
Też nie lubię Niemców – Također mi se ne sviđaju njemački
Masz piękne… trufle – Imate lijepe… tartufe
Nie stwierdzono szczególnej uprzejmości lub braku uprzejmości u Chorwatów. Trochę drętwo było podczas trzepania auta (a dokładniej wszystkich schowków, zamiast bagażnika) na granicy chorwacko-słoweńskiej, ale bez zbędnych ekscesów. Tak nam się przynajmniej wydaje, dopóki nie zaczynamy jeździć po ulicach.
Drogi
Nie lubię generalizować. Gdy zagraniczni dziennikarze pytają mnie jak się jeździ szosą po Polsce mówię, że generalnie raczej dobrze i że czasem trafi się jakiś przygłup. Taki przygłup trafia się wszędzie i to nie jest tak, że we Włoszech albo Hiszpanii ich nie ma, też są.
Problemem Istrii jest to, że tych przygłupów jest jakoś więcej i na ulicach czuje się zdecydowanie mniej pewnie niż u nas. Jeśli jedziemy sobie pustą ulicą, szeroką na 1,5 samochodu i gdzieś w oddali pojawi się auto jadące środkiem jezdni, spodziewać się możemy, że nieco zwolni i zbliży się do krawędzi jezdni. To założenie jest tutaj zgubne. Jest duża szansa, że takie auto nie dość, że nie zwolni, to także nie zjedzie ze środka tejże jezdni, pozostawiając nas w okolicach pobocza z dużym WTF?! w głowie.
Podobnie jest zresztą na większych drogach. Nawet jeśli jest szeroko, a ruch minimalny, to gdy jedziemy obok siebie, ktoś nas strąbi (powiedziałbym nawet, że większość osób). Na szczęście, gdy jedziemy sami, ale nie przy samym skraju jezdni, również nas strąbią, więc to może jakieś pozdrowienie po prostu. Mam nieodparte wrażenie, że tak jak na Majorce byliśmy uprzywilejowanymi uczestnikami ruchu, tak tutaj uczestnikami nie jesteśmy wcale. Traktuje się nas bardziej jak przeszkodę na drodze, którą należy ominąć najmniejszym kosztem. Szczególnie dobrze wychodzi to ciężarówkom, które kursują tutaj z kamieniami. Zostawianie 1,5cm miejsca opanowały do perfekcji.
Jeśli chodzi o asfalty, jest różnie. Momentami “raczej dobrze”, momentami bardzo dobrze. Widać, że Unia Europejska działa i coraz więcej popękanych dróg wymienianych jest na idealnie czarne i równe. Bo asfalty są tu bardzo różne, tak samo jak z tłokiem na drogach. Czasami jedziemy po gładkiej jak blat kuchenny zaolejowany przez Pandę drodze, na której mijamy jedno auto na 40 minut, czasem telepiemy się po wyrwach w asfalcie lub szutrze, czasem jedziemy non stop wyprzedzani przez ciąg camperów i dostawczaków. Generalnie określiłbym jednak drogi jako wystarczająco dobre do sensownego jeżdżenia, a ich siatkę jako wystarczającą do planowania tras bez pokrywania się dłuższych odcinków. Nasz kilkudniowy pobyt kolarski wyglądał tak (resztę przejechaliśmy autem ;) ):
Czy gdybym miał wyznaczyć sobie trasy na 6 dni ułożyłbym je tak samo? Zdecydowanie nie i ten wpis jest po to, aby wyjaśnić dlaczego.
Gdzie jeździć?
To jest prawdopodobnie najważniejsze pytanie w tym wpisie. Okazuje się bowiem, że gotowych i sensownych tras jest niewiele. Żeby było jeszcze trudniej, niektóre rejony są tak dramatycznie nudne, że zaczynam zastanawiać się, czy istnieje tam Uber, który mógłby mnie wybawić, a niektóre są przedoskonałe. Serio: piękne, puste i wspaniałe. Gdybym więc mieszkał w Puli lub we wspaniałym mieście jakim jest Rovinj, wróciłbym ze zdecydowanie bardziej negatywną opinią o Istrii. W największym skrócie wygląda to tak:
Na południowym zachodzie jest źle, ale im bardziej na północny wschód, tym lepiej. Jeśli oczywiście jesteście nieco nienormalni, tak jak my i lubicie górki.
Zachód
O zachodzie półwyspu możecie według mnie zapomnieć. Wybrzeże jest tłoczne, turyści przemieszczają się pomiędzy hotelami, plażami i restauracjami. Jest względnie płasko (choć nie mazowiecko-płasko) z niewielkimi wyjątkami na pokonanie kraterów (a dokładniej to jednego, w okolicach Kanfanar). W głębi lądu zdarzają się tu drogi, które nie kończą się nigdy. Takie przez las, z lakkimi wzniosami i spadkami. Drogi na których się męczysz, ale które w żaden sposób tego nie wynagradzają. Byliśmy tam raz, postanowiłem tam nigdy więcej nie wracać. Potem pojechaliśmy w te okolice ponownie, aby potwierdzić, że było źle – tak, w dalszym ciągu tak było. Nie jest na szczęście tak, że cały wybrzeże jest złe, wszystko rekompensuje miejscowość Rovinj, ale to wizyta cywilna, bez roweru, więc o tym później.
Im bardziej na północy, tym lepiej się robi, choć w dalszym ciągu nie nazwałbym tego terenami, które warte byłyby przejechania 1250 kilometrów. To właśnie na północnym zachodzie startuje Istria Granfondo – prawdopodobnie najbardziej znany wyścig szosowy w okolicy. To 136 kilometrów z prawie 1500 metrami przewyższenia, które do złudzenia przypominają Kaszuby – podobnie zresztą jak cała centralna część wyspy. Zarówno pod kątem asfaltów, jak i kierowców i widoków. W zasadzie jedynym jej (pod kątem turystycznym) ciekawym momentem są okolice Motovun. Miejscowości pięknej i wzniośle wynoszącej się na wielkiej płaskości na górce, którą widać nawet zbyt dobrze z okolicznych wzniesień. Według mnie to właśnie pomiędzy Motovunem, a Rijeką znajduje się ta część, która powinna interesować ambitnego kolarza-eksploratora.
Kłamstwem byłoby oczywiście stwierdzenie, że zachodnia i południowa część Istrii nie mają nic ciekawego do zaoferowania. Poza tym, że w dużej mierze tamtejsze kurorty mogłyby nazywać się Łebą i być pełne ośrodków Azoty, czy Wodnik (z bardziej przejrzystą wodą, lecz kamienistymi plażami, zamiast naszych-złotych), da się znaleźć bardzo przyjemne miejscówki. No i jeśli wybieracie się z niekolarską rodziną, ciężko mi sobie również wyobrazić inną opcję.
Turystyczny Novigard na przykład to bardzo przyjemna miejscowość z kawiarniami, portem, campingami i wszystkim, czego przeciętny turysta może chcieć. Imponująco wygląda również południowy wjazd do niego, w miejscu, gdzie Mirna wpada do morza. Przypomina nam się Norwegia… tylko Ci kierowcy, którzy nie do końca dają się nacieszyć urokami. Bardzo dobrze wygląda również szutrowa droga wzdłuż Mirny (miejscami towarzyszy jej nowiutka asfaltówka), która prowadzi wgłąb wyspy.
Przypomina to nieco leżącą w zatoce miejscowość Trget, którą uznać możemy za jedną z najlepszych w kolarskim kontekście na południu. I to nie tylko dlatego, że rozpoczyna się w niej podjazd mający ponad 4km i 5,5% (w tym początek, ponad 1,5km i 8,2% – wyjątkowo ciężki), a na południe od niej prowadzi świetna droga do miejscowości Skitaca (4,7km, 5,9%). Obie z nich dają bardzo ładny widok na morze. Trudno się dziwić, morze zawsze wygląda dobrze z wysokości 300 lub 400 metrów – szczególnie jeśli znajdujemy się w poziomie kilkaset metrów od niego. W Trgecie dodatkową atrakcją jest coś, co wygląda jak niewielki punkt przeładunkowy dla statków. Szczególnie dobrze komponuje się ze statkiem składającym się głownie z rdzy i wyglądającym jak ruina, o wdzięcznej nazwie: LSS Success. Pływa on pod flagą Panamy i wozi zwierzątka.
Wschód
To tam zaczyna się prawdziwa zabawa. Gdyby nie dwie trasy, które pokonaliśmy w tych rejonach, uznałbym wyjazd za przegrany.
Pomiędzy Motovunem a Rijeką leżą tereny, o których istnieniu, ludzie twierdzący, że tarcze w szosie są niepotrzebne, nie słyszeli. Tak samo jak Ci mówiący, że duże kasety, korby pół-kompaktowe i szerokie opony są dla dziewczyn.
Vojak
Nie ma innej możliwości, pierwszą wspomnianą tutaj górą musi być Vojak – to najwyższy szczyt Istrii. Szczyt, który widać z większości półwyspu. Gdy widzimy go po raz pierwszy, nie dość, że nie potrafię zupełnie oszacować jego wysokości, to nie mogę również uwierzyć, że ktoś na szczyt tej góry puścił asfalt. Szacunek dla człowieka, który to wymyślił. Vojak to król wśród tutejszych gór i nie ma co do tego wątpliwości. Jest tu punkt obowiązkowy.
Vojak, podjeżdżany od miejscowości Opatija to 21,6km ze średnią 6,3%. Maksymalne nachylenie na 100 metrach to niecałe 15%. My wybieramy nieco mniej prawilną, ale prawdopodobnie ciekawszą wersję, czyli z miejscowości Icici, daje nam to 21,9km, również ze średnią 6,3%, dzięki czemu wznosimy się o 1381 metrów, a potem jeszcze kilka z buta. To właśnie na nim praktycznie co roku kończy się jeden z etapów Tour of Croatia i zamalowany nazwiskami asfalt, nie daje nam o tym zapomnieć.
Aby zobrazować nieco skalę podjazdu przypomnę, że legendarne Stelvio od strony Bormio ma 21 kilometrów, ze średnią 7,2%. Czy niecały 1% więcej na 1 kilometrze mniej.
Nie jest łatwo, naprawdę. Nie jest to może Mortirolo, a liczby nie sugerują jakoby wjechanie na szczyt wymagało czegoś więcej niż cierpliwość, ale podjazd potrafi zmęczyć. Szczególnie, że zdecydowana jego większość prowadzi przez las, w związku z czym, ciężko oderwać uwagę od czegokolwiek innego niż drzewa oraz wijąca się w górę, równa i szeroka droga. Im dalej, tym więcej nazwisk oraz gryzmołów na asfalcie, aż w końcu rozpoczyna się upragnione odliczanie “do kreski”. Problem w tym, że kreska oraz parking znajdują się na wysokości około tysiąca metrów – trochę brakuje. Człowiek zmęczony, to jakoś zbytnio mu to nie przeszkadza i nie zastanawia.
Przynajmniej do chwili, w której zjeżdżamy z głównej drogi, mijamy znak zakazu ruchu… i kolejnym jest wykrzyknik pod którym znajduje się informacja, że dotyczy on następnych… 7km drogi. W związku z tym, że maszt na szczycie staje się wizualnie coraz bardziej osiągalny, a pod koniec ukazuje nam się doskonała panorama wybrzeża, czas płynie względnie szybko.
Na końcu oczywiście tłok spacerowiczów oraz kilka osób na MTB, którzy wjechali tu trasą alternatywną – nieco im zazdroszczę. Jest też wieżyczka, na którą można się wdrapać (lub zrobić w niej pamiątkowe zakupy). Z góry widać wszystko: od odległego o blisko 1,5km w dół i 5km w poziomie wybrzeża, przez pagórki centralnej Istrii, aż po wysokie na 2500m.n.p.m. słoweńskie szczyty. Gdyby tylko nie ten deszcz i spadek temperatury o około 20 stopni.
Zjazd na północ to jakiś dowcip. Pierwsze 12,5 kilometra ma średnio 9%, ale zdecydowana większość tych kilometrów to wartości poważnie dwucyfrowe. Biorąc pod uwagę sporą liczbę zakrętów, równy asfalt, poważne nachylenie, a potem bardzo długie i bardzo szybkie proste, był to dzień, w którym, po powrocie do domu, zdecydowaliśmy zamówić nowe opony. Jeśli lubicie wyzwania, Vojak od strony Lupoglavia jest zdecydowanie do polecenia – my, ze względu na brak czasu (i świeżej nogi), nie decydujemy się na to.
Route 66
Brzmi dobrze, ale jest to trochę inny Route 66 niż ten opisywany przy okazji wizyty w Vegas. To droga, którą odkrywamy przypadkiem, podczas podróży na Vojaka. Droga, której nikt nam nie polecił, a która jest według mnie najpiękniejszą ze wszystkich na Istrii. To odpowiednik (lub może raczej namiastka) Formentora na Majorce, GC-200 na Kanarach, wybrzeża Ligurii oraz stanowej “jedynki” przechodzącej przez park Tamlpais w Kalifornii.
Dobra, powiedzmy sobie szczerze: każda droga idąca klifem przy morzu jest piękna. Nawet nasza lokalna, terenowa w okolicach Rowów nad Morzem Bałtyckim. Każda z nich jest też zupełnie inna, mimo że opis brzmi bardzo podobnie. Nie jestem w stanie ich ze sobą porównać – zawsze, gdy znajduję się na takiej drodze, wydaje mi się, że jest ona najlepsza ze wszystkich.
Tu jest nie inaczej i potwierdza to ilość mijających nas motocyklistów. Do wyboru mamy główną, idealnie równą i dość ruchliwą (choć w nieuciążliwy sposób) drogę oraz alternatywę wijącą się nieco wyżej, która pewnego dnia została zdegradowana do bocznej. Ruszamy więc główną, aby następnie przedostać się na tą mniejszą – to strzał w dziesiątkę.
Samą trasę zaczynamy przy zatoce, której nazwy Google Mapsy nie podają. Widok jest imponujący i przypomina nieco krajobraz z Norwegii – wzgórza, choć nieco niższe, wpadające wprost do wody. O tym, że jesteśmy jednak w Chorwacji, skutecznie przekonuje nas wielka elektrownia w miejscowości Plomin, która to znajduje się na końcu zatoki. Żeby było ciekawiej, jest to elektrownia opalana węglem kamiennym z najwyższą konstrukcją w kraju – 340 metrowym kominem. To jednocześnie 12. najwyższy komin świata.
Połączenie tej nadmorskiej drogi oraz wjazdu na Vojaka to według mnie najbardziej obowiązkowy punkt kolarskiego pobytu na Istrii. Wraz z jeziorem Butoniga i drogami na północnym-zachodzie stanowią duet, którego ominąć po prostu nie wypada.
Jezioro Butoniga
Jezioro jak jezioro, trochę wody i las dookoła. Trochę jak w Żywcu, a trochę jednak nie…
Sztuczka jest taka, że jest to jezioro sztuczne i w pełni ogrodzone, przez co nie da się do niego zbliżyć. Powód jest prosty – zaopatruje ono w pitną wodę dużą część Istrii. Przepustowość systemu jakieś 1000 litrów na sekundę. Zasadniczą zaletą takich miejsc jest fakt, że skoro coś jest zamknięte, to nie ma w nich ludzi. Tutaj jest nie inaczej. Poza paroma malutkimi wioskami, w których kupić możemy wino i trufle (i nic innego), nie ma niczego.
My, poza świetnymi widokami przypominającymi skrzyżowanie Toskanii z Kaszubami znajdujemy jednak coś dla siebie. To wąskie, bardzo kręte i niesamowicie strome drogi przy jeziorze. Na przykład taka w kierunku miejscowości Kašćerga. To prawie 4 kilometry ze średnią 10% lub 2,4km ze średnią 11,4%. Jadąc dalej, możemy przejechać pięknie brzmiący segment: Hell in Croatia full package – ponad 7km ze średnią 6%. Biorąc pod uwagę, że znajduje się na nim trochę zjazdów, nietrudno wyobrazić sobie, że to jedno z tych miejsc, w których modlisz się o przyczepność – zarówno w górę, jak i w dół.
Są to bowiem drogi, na których nie spotykamy nikogo, a co za tym idzie, kamieni równo rozsypanych na całej szerokości jezdni (czyli jakichś 2 metrach) spodziewać się można za każdym zakrętem. Podobnymi drogami kierujemy się do miejscowości Buzet, do której wpadamy 10 kilometrowym zjazdem o nachyleniu 3,5%. To jedyna miejscowość tego dnia, w którym można zatankować bidony i zagryźć lodem na patyku z supermarketu. Jedziemy dalej na północny-wschód, gdyby nie ten sklep, pewnie już nigdy nie zobaczylibyście na blogu żadnego wpisu.
Brest
Północno-wschodnia część Istrii to tereny, po których obiecaliśmy sobie, odwiedzić pewnego dnia Słowenię. Jedziemy wzdłuż granicy, ruszając ze wspomnianej przed chwilą miejscowości Buzet. Na dzień dobry wita nas 14,5 kilometra prawie 5% podjazdu. Podjazdu, którego początek przypomina słynną długą prostą popradzką. To podjazd, który nie daje ani cienia, w którym można choć na chwilę się schować, ani nadziei, że wkrótce będzie lepiej – cały czas widzimy na horyzoncie, że droga nie kończy się nigdy.
Nasz świat zmienia się, gdy przecinamy tory linii kolejowej (puszczone zboczem – #jeździłbym) i zbliżamy się na wyciągnięcie ręki do Słoweńskiej granicy. Chwila jazdy pomiędzy drutami kolczastymi, które wyglądają jak zrobione z żyletek i odnajdujemy się w nowej, lepszej rzeczywistości… a jednocześnie trochę takiej, jak z filmów o europie wschodniej. Bo jak inaczej nazwać sytuację, gdy wąskimi i pustymi dróżkami dojeżdżasz do miejscowości, która wygląda, jakby czas się w niej zatrzymał gdzieś na przełomie lat 80′ i 90′? Myślę, że niewiele jej brakuje, aby mogła stać się kluczową lokacją dla filmów o tematyce postnuklearnej. Takich miejscowości jest po drodze więcej.
Domki, które wyglądają na opuszczone. Wrak auta, który składa się bardziej z rdzy, niż auta właściwego. Koleś w dresie wyglądający jak rodem wyjęty z youtubowego filmu o nazwie “dancing crazy russian party“. Wychodzi z domku z fajką w ustach, która znajduje się tam pewnie już z 30 minut i idzie do szlauchu ogrodowego, którym poleje niesiony przez siebie emaliowany garnek, rzuci podejrzanym spojrzeniem i wróci do chatki. W głowie pojawiają się te same myśli, które towarzyszyły nam niejednokrotnie na Słowacji – ktoś nas tu zaraz porwie, zje i słuch po nas zaginie.
To na szczęście (a może nieszczęście, bo klimat tych miejsc jest niezapomniany) tylko niewielkie fragmenty drogi, którą spokojnie określić można jako świetną. Jedziemy przez lasy i polany, po pagórkach, z odsłaniającym się od czasu do czasu widokiem na góry z jednej strony oraz pagórki z drugiej. Panuje absolutna cisza, a przez brak turystów, czy nawet miejscowych – szwajcarska czystość. Mijamy jeszcze jakieś znaki mówiące coś o 18% i dojeżdżamy do miejscowości Hum, o której za chwilę.
Infrastruktura
Z Istrią jest problem, szczególnie z jakimkolwiek jej fragmentem, który nie leży na wybrzeżu, a co za tym idzie, turystów tam niewielu. Nie ma tu niczego! Daje się to we znaki szczególnie w upalne dni. Nie wiem na ile to przypadek, a na ile jest tak faktycznie, ale kilkaset przejechanych kilometrów pozwala mieć pewne podejrzenia: nie ma tu sklepów. Stosunek restauracji (zwanych tu Konobami) do sklepów to jakieś 30 do jednego. W większości miejscowości znajdziemy restaurację albo “sklepik” z winem lub truflami. Chyba oczywiście, że akurat takiej restauracji szukamy – wtedy ich nie ma. Gdy na dworze 30 stopni, Ty jedziesz właśnie przez niekończącą się prostą o nachyleniu kilku procent, a zawartość Twoich bidonów liczona jest w kropelkach, robi się poważny problem. Przyzwyczajeni do Majorki, w której infrastruktura zakupowo-kolarska była aż zbyt duża, tutaj przeżywamy szok.
Zdarzają się kilkudziesięciokilometrowe odcinki tras, podczas których nie mijamy żadnego miejsca, w którym dałoby się kupić cokolwiek do picia (co nie jest winem). O kawo-przystankach też raczej można zapomnieć. Pozostaje nam albo odwiedzanie wybrzeża, albo takie planowanie trasy, aby przechodziła przez jedno z kilku większych miast.
Warto również skupić się na mniejszych miasteczkach, bo to w nich znajdziemy ten najprawdziwszy klimat Istrii. Taki, którego na Kanarach czy Majorce nie doświadczymy. Delikatna bieda i lekko sypiące się, zabytkowe budynki pomieszane z historią sięgającą bardzo odległych czasów. Nas, jako turystów mainstreamowych, nie przestaje zadziwiać, że w prawie żadnej z nich nie wymyślono jeszcze instytucji sklepu. Jadąc przez zabudowania nie możemy pozbyć się wrażenia, że za moment wjedziemy komuś do dużego pokoju, albo przynajmniej wylądujemy w jego ogródku. Uliczki są bardzo wąskie, ludzi nie ma, panuje cisza mącona jedynie odgłosem zwierząt.
Wśród miejscowości znajduje się dużo perełek, zarówno tych znanych, jak i mniej znanych jak Gračišće, czy Pićan. Jeśli chodzi o cele masowych, turystycznych wycieczek, wyróżnić możemy 3 miejscówki:
Motovun
Okolice Motovun to stolica trufli. Znaleziono tam największego trufla na świecie – 1,31kg. Trufle to takie grzyby wyglądające jak błoto, do poszukiwania których, wykorzystuje się psy i tresowane świnie. Cena najdroższych liczona jest w tysiącach euro za kilogram, co czyni je najdroższymi grzybami świata.
Najbardziej oczywisty cel kolarski, jako że prowadzi do niego blisko 3,5km podjazd ze średnim nachyleniem 7,3%. Mija jednak szybko, bo miasto położone jest w doskonałym miejscu – tuż obok równiny znajdującej się zaledwie kilkanaście metrów nad poziomem morza. Dostajemy więc w nagrodę panoramiczny krajobraz środkowej Istrii oraz nieco zatłoczone, lecz pięknie zachowane miasteczko z bogatą historią sięgająca Celtów. Najbardziej znany jest jednak z międzynarodowego festiwalu filmowego, którego żadne z nas nie kojarzy.
Rovinj
To najbardziej zaskakujący punkt naszej listy. Rovinj jest jednym z najczęściej polecanych punktów zaliczanych do obowiązkowych na Istrii. Do takich miejsc podchodzę zawsze z dystansem. Tu początkowo jest nie inaczej: pierwsza wizyta kończy się szybko: ciężko powiedzieć na ile jest to wina zatrucia pokarmowego, a na ile niedzielnego wieczoru, w którym liczba osób na metr kwadratowy rośnie wielokrotnie. Druga wizyta przynosi już jednak zdecydowanie lepsze odczucia. Z bólem serca przyznaję, że jest to prawdopodobnie jedno z najładniejszych miasteczek, jakie dane mi było zobaczyć. Historia sięga okolic VII wieku przed naszą erą. Zbudowane początkowo na wyspie, dopiero w połowie XVIII wieku połączone zostało z lądem.
Miasto jest małą Wenecją – nawet górująca nad nim dzwonnica wzorowana jest na tej przy bazylice św. Marka w Wenecji. Powiedziałbym nawet, że jest jak we Włoszech, tylko lepiej. Mamy tu więc wąskie uliczki, place, stare zabudowania, katedrę, zatokę, niewielki port, masę restauracji z morskim jedzeniem oraz wyjątkowo długi, wydzielony w morzu pas do pływania.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że podobnie jak w większości innych, podobnych miejsc na świecie, znajduje się tu sporo straganów i sklepików z pamiątkami. Możemy zaopatrzyć się w standardowy zestaw chorwacki począwszy od oliwy, przez wino, po truflę oraz masę badziewia… które, jak się okazuje, badziewiem wcale nie jest. Są to naprawdę fajne (i niekoniecznie tanie) rzeczy, których nie powstydziłyby się niewielkie galerie. Może to my skręciliśmy już w stronę masówy, a może faktycznie były ładne – ciężko powiedzieć. Mogę sobie wyobrazić, że bylibyśmy w stanie coś sobie nawet kupić jako pamiątkę z miasta. Tak się na szczęście nie dzieje i zamiast tego, przywozimy wymienione kuny z powrotem do Polski.
Hum
Hum jest śmieszny dlatego, że byli tam sami starzy ludzie, a nawierzchnia była taka, jakby ktoś chciał, aby był ostatnim miastem, jakie zobaczyli
To najmniejsze miasteczko na świecie z liczbą mieszkańców krążącą wokół liczby 20. Tak przynajmniej twierdzi Księga Rekordów Guinnessa. Nie będę ukrywał, z jednej strony jest to lekki zawód, z drugiej: czego się spodziewać po najmniejszym mieście świata poza tym, że jest małe? Czujemy się trochę jak po otrzymaniu ciekawego linka od znajomego, po kliknięciu w który, otwiera się znany i lubiany przebój „Never Gonna Give You Up”.
Stoimy pośrodku miejscowości, która wygląda jak dziesiątki innych (nie wydaje się również mniejsza od większości z nich) i zastanawiamy się co dalej. Miasteczko zdradza jedynie płatny parking znajdujący się na wjeździe oraz autobusy dowożące niemieckie wycieczki, które powolnym, emeryckim krokiem przemieszczają się z góry utartą ścieżką, spowalniając przy niczym nie wyróżniających punktach. Sprawiają wrażenie, jakby zastanawiali się, czemu to nie jest ich.
Pula
Czy warto?
Jeden kolarz powie, że warto, inny że nie warto. Trochę zajęło nam rozprawianie, czy przyznać Istrii rekomendację i ostatecznie nie znaleźliśmy wspólnego zdania. Panda mówi, że by poleciła i że momentami było ładniej niż na Majorce.
Brakuje w tym tekście dramatów ludzkich
Ja taki pewny bym nie był. Owszem, było ładniej, ale mówimy o miejscu oddalonym jednak o 1250km. W podobnym otoczeniu Warszawy jest masa lepszych miejsc, a minimalnie dalej, dużo lepsze (Garda). Zasadniczym plusem Istrii jest pogoda i tutaj wygrywa z konkurencją. Jest to prawdopodobnie najbliższa z “ciepłych” miejscówek. No i koszty, to również plus. Jeśli planujecie krótki, budżetowy wyjazd wczesną wiosną to trafiliście dobrze. Jeśli szukacie czegoś stworzonego dla kolarzy, z epickimi widokami, ze znanymi podjazdami, pozwalające pstrykać foty, których Wasi znajomi będą zazdrościli – raczej obierzcie inny kierunek. Jedno jest pewne: ja na Istrię wracać nie planuję, ale absolutnie nie żałuję tego wyjazdu.
Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu. Wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi. Śród fali łąk szumiących…
To, co na Istrii jest najbardziej charakterystyczne to zieleń. Kolor, którego brakuje nam podczas większości zimowych wypadów w poszukiwaniu ciepła. Zieleń, którą tak dobrze widzieliśmy po raz ostatni chyba podczas wizyty na Azorach. Kręcąc kolejne, chorwackie kilometry nie rzucała ona się tak bardzo w oczy, być może nieco się zdążyła opatrzeć, lecz szoku doznajemy po powrocie do Warszawy, która teraz wygląda jak betonowa pustynia…